„Miałem w rodzinie bohatera. Kiedy babcia opowiedziała mi jego historię, zbierałem szczękę z podłogi”
„Oglądając z babcią Aliną zdjęcia w rodzinnym albumie, jednym zainteresowałem się szczególnie. Był na nim kot”.
- Karol, 58 lat
Spytałem babcię, co to za kot, a ona powiedziała:
– To najważniejszy członek naszej rodziny. Kot, który uratował nam życie.
I opowiedziała całą historię.
– Ja i twój dziadek Grzegorz pobraliśmy się w maju 1939 roku. Parę dni po weselu wprowadziliśmy się do nowego domu, który pod Białymstokiem, w prezencie ślubnym, postawili nam moi rodzice. Dziadek w pobliskim miasteczku był nauczycielem matematyki, czyli jak na owe czasy bardzo znacznym i uczonym człowiekiem. Ale historia kota zaczyna się podczas wesela, na którym bawiło ponad sto osób.
Kiedy jechaliśmy na ślub do kościoła, na naszej drodze stanęła stara Michalina. Wszyscy w wiosce nazywali ją zielarką, a miejscowy proboszcz „wiedźmą”. Ale kobieta nikomu nigdy nie zrobiła krzywdy, a jak dobrodziej zachorował na nerki, to nie pojechał do miejskiego szpitala, tylko po zmroku posłał po Michalinę swoją gosposię. Dwa miesiące później hasał po kościele, jakby mu czego dobrego zadali i jeszcze dwa razy tym dobrym obłożyli chore miejsca.
No więc jak stara wyszła na drogę, to mój narzeczony wstrzymał bryczkę, którą powoził nasz drużba. Stara krzyknęła, że cała wioska szykuje się na wyżerkę, a do drzwi jej chaty nikt nie zapukał, chociaż też jest uczciwą katoliczką i była chrzczona podle obrządku rzymskiego. Przestraszyłam się, że na początku naszej drogi małżeńskiej stara rzuci na nas klątwę. Szturchnęłam Grzegorza w bok i kazałam iść i babcię przeprosić. Mój chłop, w końcu inteligent, szybko zmiarkował, w czym rzecz. Zeskoczył na ziemię. Podszedł do babiny, przeżegnał się i zaczął w te słowa:
– Nie wiedziałem babciu, że mój drużba łapserdak nie przyszedł prosić was grzecznie na nasze wesele. Więc teraz za niego ja, pan młody i moja przyszła żonka, prosim was w gości i dajem słowo, że siedzieć będziecie u głównego stoła, a nie gdzie po boku, niczym jaka niepotrzebna spyrka.
Potem buchnął babinę w mankiet i spytał, czy teraz da nam wolną drogę do kościoła. Stara Michalina uśmiechnęła się, zrobiła Grzesiowi krzyżyk palcem na czole i cofnęła się na pobocze. I w ten sposób uniknęliśmy nieszczęśliwego przekleństwa.
Po mszy pojechaliśmy po proboszcza, coby zaprosić go do naszej bryczki i powieźć na weselisko. Przewielebny nie był za bardzo zadowolony, że jeść będzie przy jednym stole ze starą Michaliną, ale wszyscy wiedzieli, że babina pomogła mu w chorobie, więc nijak mu było kręcić nosem.
Kiedy już wszyscy siedzieli przy stołach, kiedy już wzniesiono pierwszy i drugi toast za naszą pomyślność, przed naszym stołem pojawiła się stara Michalina. Coś trzymała za pazuchą. Powiedziała, że wszyscy na pewno dali nam bogate prezenty. Dlatego ona ofiarowuje nam prezent, który pewnego dnia uratuje nam życie. Potem wyciągnęła przed siebie rocznego kociaka. Zwierzak otworzył oczy, zeskoczył z rąk Michaliny, przeszedł przez stół i wskoczył mi na kolana. Ktoś rzucił, że dostaliśmy weselnego kota, ktoś inny nazwał go „Weselnym” i takie imię do niego przylgnęło.
Michalina nie kłamała, darując nam zwierzaka
Z Weselnym zamieszkaliśmy w nowym domu. W każdej izbie stał piec kaflowy. Pewnego dnia, dla grzewczego sprawdzianu napaliliśmy we wszystkich, że aż w domu było upalnie. W pewnej chwili Weselny przyniósł nam zdechłą mysz. Potem skoczył do pokoju w szczycie domu i przyniósł następną. Ki czort? Okazało się, że piec jest nieszczelny i przez pęknięcia w źle wyrobionej glinie ulatnia się do środka czad. Tak kot uratował nam życie, jak przepowiedziała Michalina.
Zajęliśmy więc tylko sypialnię, pokój stołowy i kuchnię. Grzegorz pojechał do majstra z pretensjami, że zaraz po ślubie o mało nie wyprawił nas na tamten świat. Zdun obiecał przyjechać z pomocnikami i naprawić szkodę.
Zaczęliśmy małżeński żywot, i los się do nas uśmiechał. Ocieliła nam się krowa i oźrebiła klacz. Po podwórku biegały kaczki, kury i para dorodnych indyków. A nad całym tym dobytkiem sprawował niepodzielną władzę nasz Weselny. Był z niego kawał drania. Posłuch wymuszał ostrymi jak brzytwy pazurami. Nawet pies wolał schodzić mu z drogi z podkulonym ogonem, co miało zaświadczać, że uznaje władzę szaroburego dachowca.
Po sprawie z martwymi myszami i ostrzeżeniem nas o niebezpieczeństwie Weselny stał się naszym ulubieńcem, któremu wiele należy wybaczyć. Szybko okazało się, że kocisko na kilka godzin wcześniej wie, że jego pan wróci do domu. Niekiedy z racji swoich obowiązków mąż zostawał na noc w miasteczku, gdzie trzymano dla niego stałą stancję u proboszcza. Tak więc, gdy pan miał lada chwila wrócić do domu, kot dowiadywał się o tym, nie wiadomo którym zmysłem. Wtedy pojawiał się w dużym pokoju i wskakiwał na ulubiony fotel Grzegorza. I czekał. Gdy Grzegorz podchodził do fotela, kot zeskakiwał i przenosił się na pobliski dywanik, jakby chciał powiedzieć: „Przypilnowałem miejsca, a teraz mam zamiar się wyspać”.
A wracając do nieszczelnego pieca. Minął czerwiec, lipiec i sierpień. We wrześniu już nie zdążyliśmy ponaglić majstra do roboty, gdyż na naszym terenie pojawiły się wojska Armii Czerwonej, zaczęła się II wojna światowa. Rosjanie od pierwszych dni zaprowadzili na naszym terenie rządy silnej ręki, żeby nas sterroryzować.
Szybko powstały więc grupki oporu. Początkowo jeszcze bez przywództwa. Ale mąż zaczął powoli wszystko scalać organizacyjnie. Kilka miesięcy później po wioskach i miasteczkach poszła fama, że powstała Armia Krajowa, która będzie nas chronić przed sowieckimi niegodziwościami. Oczywiście były to tylko pobożne życzenia wystraszonych ludzi. Dopiero dwa lata później dowiedziałam się, że mój mąż czynnie uczestniczył w tworzeniu przyszłego ruchu oporu. Na razie żyłam w niewiedzy i przelęknieniu.
Rzeczywiście, ten kot uratował naszą rodzinę
Pod koniec września nasz dom naszło kilku sowietów. Jeden z nich powiedział, że przyszli po mojego męża, gdyż jest nauczycielem, a takich mają obowiązek przesłuchać. Nie byłam głupia, wiedziałam, że chcieli go aresztować, jak uczynili ze wszystkimi, którzy cokolwiek znaczyli na naszym terenie. Wywozili każdego znaczniejszego, od naczelnika poczty poczynając, przez policjantów z posterunku policji granatowej w miasteczku, aż po sołtysa i wójta.
Tak więc oficer z dwoma żołnierzami pod bronią zaczęli panoszyć się w moim domu. Noc szła, robiło się zimno i Rusek kazał mi napalić w piecach. Wtedy udałam naiwną i powiedziałam, że w pokoju w szczycie domu będzie im najlepiej dojrzeć mojego, gdyż okna wychodziły na drogę i zarazem na podwórko. I tam sołdaty się rozlokowały, każąc mi przynieść coś do jedzenia. Nim wyszłam, oficer zagroził, że jakbym chciała gdzie uciec, to z dymem puszczą całą gospodarkę.
Napaliłam dobrze w piecu, że aż huczało. Potem przyniosłam sutą i tłustą kolację. Przez cały czas niespokojnie patrzyłam na mężowski fotel, czy aby Weselny się na nim nie rozkłada. Jednak kot gdzieś przepadł, wystraszony zapachem obcych.
Nastał wieczór. Żołnierze najpierw gadali w pokoju, a potem ucichli. Na to czekałam. Po to dałam im sutego jedzenia. Rozleniwieni przysnęli, a czad zrobił resztę. Gdy w domu pojawił się znowu Weselny, zrozumiałam, że mój ślubny jest w pobliżu i niedługo wejdzie do domu. Wtedy wymknęłam się na podwórko. Grześ mnie zobaczył i dał znak zza płotu.
Później dowiedziałam się, że gdy Grześ wracał do domu, na leśnym dukcie zobaczył naszego kota. Tylko ten jeden miał białą pręgę na grzbiecie, więc trudno go było nie poznać. Mąż pomyślał, że coś niedobrego wygnało zwierzę z domu. Zostawił więc bryczkę w lesie i od strony zagajnika dotarł do naszych zabudowań. Zobaczył wtedy samochód wojskowy, który stał w otwartych drzwiach stodoły. Grześ przykucnął skryty za płotem, a kot wrócił do domu, by dać mi sygnał.
Potem razem dotarliśmy do bryczki i uciekliśmy do sąsiedniej wioski. Przyjęto nas w jakiejś chacie. Kot od tej pory całą wojnę podróżował z nami. Zabraliśmy go aż do Żyrardowa, gdzie mieszkali rodzice Grzegorza. U nich przeczekaliśmy całą wojnę. Po jej zakończeniu wróciliśmy do siebie. Znaleźliśmy spaloną gospodarkę. Ale byliśmy młodzi i pełni zapału. No i mieliśmy ze sobą Weselnego, który nas chronił i przynosił szczęście. Jak więc mogło nam się nie udać?
Kiedy babcia skończyła opowiadać, dała mi zdjęcie z kotem i powiedziała, bym je oprawił i powiesił na ścianie w swoim pokoju. Ta fotografia wisi w moim gabinecie do dziś, a ja kiedyś opowiadałem tę historię moim dzieciom, a niedawno opowiedziałem wnukowi.