Reklama

Od trzydziestu lat, gdy tylko zbliża się lato, w moim domu zaczyna się sezon słoikowy. Na targu rozpoznają mnie z daleka – wiedzą, że przyjdę po ogórki, koper, chrzan, marchewkę, czosnek. Wiem, co i gdzie kupować, wiem, które stoisko ma najtwardsze ogórki. Potem spędzam cały dzień w kuchni – obieranie, cięcie, przyprawianie, wkładanie w słoje. Tradycja. Praca, która daje satysfakcję. Tak było zawsze, ale teraz wszystko się zmienia. Syn się ożenił, przyprowadził do domu pannę z miasta, która ogórka widziała tylko w sklepie. Myślałam, że nauczę ją, pokażę, że wspólna praca to przyjemność. A ona spojrzała na ogórki jak na relikt.

Reklama

– Nie mam czasu na takie bzdury – rzuciła.

Poczułam się, jakby mnie kto znokautował. Tylko że to nie ogórki były problemem. Jestem dla niej „babcią z PRL-u”. A tego już przełknąć nie mogłam.

Wzięłam głęboki oddech

W sobotę rano kuchnia już pachniała koperkiem, czosnkiem i chrzanem. Ogórki przebrane, umyte, słoiki wyparzone. Włączyłam radio i zawiązałam fartuch. Gdy Monika weszła do kuchni w szlafroku, z kawą w ręce i rozczochranymi włosami, poczułam, że to dobry moment.

Pomożesz mi dzisiaj przy ogórkach? – zapytałam spokojnie.

Spojrzała na mnie zdziwiona.

– Teraz?

– No tak. Tylko rozkładamy koper i czosnek w słoikach, a potem ogórki. Nie trzeba nic kroić. Poradzisz sobie.

– Mam ważniejsze rzeczy do roboty. Muszę ogarnąć prezentację na poniedziałek. No i jeszcze mam zajęcia online z jogi…

Zamilkłam na chwilę. Wzięłam głęboki oddech.

– To nie o ogórki chodzi. Tylko żebyśmy coś razem zrobiły. Tak po prostu, jak rodzina.

Wzruszyła ramionami.

– Kiszenie ogórków jest dla mnie totalnie bez sensu. Przecież teraz wszystko można kupić. PRL-owskie klimaty to nie moja bajka.

Zakręciło mi się w głowie. Całe życie stałam przy garach, żeby niczego im nie zabrakło.

– Jak ci tak nie pasuje, to nie musisz jeść tych ogórków. Zawsze możesz zamówić wege box z dowozem – burknęłam.

Monika roześmiała się.

– No widzisz? Rozumiemy się.

A mnie jakoś przeszła ochota na wspólne kiszenie.

Syn zwrócił się przeciwko mnie

Jeszcze tego samego dnia Jarek zawołał mnie do salonu. Siedział na kanapie z miną, jakby miał wygłosić orędzie do narodu. Monika obok, ze skrzyżowanymi ramionami i wzrokiem wbitym w dywan.

– Mamo, możemy pogadać? – zaczął.

– Jeśli o ogórkach, to ja nie muszę. Już wszystko wiem – odpowiedziałam oschle.

– Nie chodzi tylko o ogórki – westchnął. – Monika powiedziała, że się na nią uniosłaś. Że ją atakujesz.

– Aha – pokiwałam głową. – Czyli fakt, że zaprosiłam ją do wspólnego kiszenia, to atak?

– Mamo, ale ona ma swoje sprawy. Inaczej patrzy na życie. Nie możesz jej zmuszać.

– Ja nikogo nie zmuszam! – podniosłam głos. – Chciałam, żebyśmy coś razem zrobiły. Coś normalnego. A ona mi mówi, że to PRL. To ja się pytam: kto tu kogo nie szanuje?

– Właśnie o to chodzi – odezwała się Monika. – Czuję się, jakbyś mnie ciągle oceniała. Jakbyś uważała, że twoje sposoby są lepsze od moich.

– Moje sposoby to dom, rodzina, zapach koperku. Nie Instagram i kawa z mlekiem owsianym!

Jarek pokręcił głową.

Musisz zrozumieć, że świat się zmienił.

– A wy musicie zrozumieć, że w tym domu kiszenie ogórków to nie moda. To tradycja.

Zapadła cisza. Niezręczna i ciężka.

Synowa miała mnie w nosie

Następnego dnia postanowiłam spróbować jeszcze raz. Może wczoraj mieli zły dzień, może mnie źle zrozumieli. Kuchnia już czekała – koper rozłożony, czosnek obrany. Zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole, gdy Monika weszła z telefonem w ręce.

Może jednak dziś pomożesz? Nawet nie musisz wiele robić. Tylko położyć przyprawy do słoików.

Zatrzymała się przy lodówce i westchnęła.

Szanuję, że to wszystko robisz. Naprawdę. Ale to nie moja bajka.

– To twoja rodzina – odparłam cicho. – A rodzina to wspólne rzeczy. Nawet takie drobiazgi.

– Nie mam obowiązku kisić ogórków tylko dlatego, że ty to lubisz.

– A ja nie mam obowiązku gotować wam obiadu codziennie, a gotuję. To też nie moja bajka, tylko obowiązek, prawda?

Tylko się skrzywiła.

– To może niech sobie kisi sama. I gotuje dla siebie.

– Z przyjemnością – odpowiedziałam ostro. – Tylko potem nie liczcie na słoiki, jak przyjdzie zima.

– Poradzimy sobie bez nich.

Wyszła z kuchni z tą swoją kawą i nosem w telefonie.

Musiałam się zemścić

Wieczorem zakręciłam ostatni słoik. Pasteryzacja zrobiona, kuchnia umyta, a ja zostałam sama wśród tych wszystkich pełnych szklanych naczyń. Wzięłam czarny marker i zaczęłam pisać etykiety. Na jednej – „Ogórki 2025”. Na drugiej – „Z myślą o Jarku”. A potem, pod wpływem impulsu, na trzeciej napisałam: „Nie dla Moniki”. W tej samej chwili do kuchni wszedł Jarek. Zobaczył, co robię, i zmarszczył brwi.

– Mamo, to już przesada. Naprawdę musisz robić z tego cyrk?

– Cyrk? A nie była nim ta cała rozmowa, gdzie mnie przedstawiliście jak zgreda z PRL-u?

– Po co te napisy? To dziecinne.

– To bardzo dorosłe. Jasny przekaz: kto nie szanuje mojej pracy, nie korzysta z jej owoców.

Monika nie chciała cię obrazić.

– A obraziła. A ty stoisz po jej stronie.

– Bo widzę, że coraz trudniej się z tobą dogadać.

– Bo nie jestem już potrzebna, tylko zawadzam. Tak?

Jarek nic nie odpowiedział. Wziął butelkę wody i wyszedł. Zostałam przy stole z markerem w ręce i mokrą ściereczką. Patrzyłam na swoje dzieło, na równe rzędy słoików.

Usiadła ze mną przy stole

Minęły trzy dni. Monika prawie się nie pokazywała, Jarek wychodził z domu jeszcze przed śniadaniem. Nikt mnie nie zapytał, czy ogórki się udały. Nikt nie zajrzał do piwnicy. Siedziałam w kuchni z herbatą, patrząc na regał ze słoikami, kiedy synowa weszła. Usiadła naprzeciwko, trzymając telefon, ale nie patrzyła w ekran.

Nie chciałam cię urazić – zaczęła cicho.

– A jednak się udało – odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od stołu.

– Wiem. Chyba… nie rozumiem jeszcze, jak to wszystko działa. Rodzina, tradycja, te rzeczy. Ja tego nie miałam w domu.

Spojrzałam na nią po raz pierwszy od kilku dni.

– To może czas się nauczyć. Tylko że to wymaga chęci, nie lajków.

– Spróbuję – powiedziała, nieśmiało. – A może zaczniemy od czegoś prostszego niż kiszenie?

– Możemy. Tylko najpierw… – sięgnęłam po etykietę. – Pomóż mi przykleić nową.

– Jak ma brzmieć?

Zerknęłam na nią i mruknęłam:

– „Dla tych, co chcą spróbować”.

Uśmiechnęła się niepewnie. A ja po raz pierwszy od tygodnia poczułam, że ktoś rzeczywiście usiadł ze mną przy stole. Nie z obowiązku. Z wyboru.

Nawiązałam z nią wspólny język

Nie wiem, czy Monika kiedykolwiek naprawdę zrozumie, dlaczego tak bardzo zależało mi na tych ogórkach. Dla niej to tylko warzywo, kiszonka, coś, co można kupić w sklepie, jeśli akurat się zachce. A dla mnie? To coś więcej. To zapach dzieciństwa, wspomnienie mojej matki, która kisiła w kamiennym garnku na balkonie. To ciche poranki, gdy woda w garnku bulgotała, a ja czułam się potrzebna. To świadomość, że coś robię dla innych. Dla rodziny. Tamtego dnia, gdy przykleiłyśmy razem nową etykietę, nie rozmawiałyśmy długo. Wystarczyło. W jej oczach zobaczyłam cień zrozumienia. Albo może nie tyle zrozumienia, ile chęci, by zrozumieć. A to, w jej przypadku, było więcej niż kiedykolwiek wcześniej.

Jarek przyszedł wieczorem. Bez telefonu w ręce, bez pośpiechu. Przyniósł mi małą kawę, tę moją ulubioną, z mlekiem 2%. Usiadł przy stole i powiedział:

– Przepraszam, mamo. Nie powinienem był się tak unosić. Monika też to wie.

Pokiwałam głową, ale nie odpowiedziałam od razu. Bo ile razy można tłumaczyć się z tego, że chce się być częścią rodziny?

– Wiem, że się różnimy – dodał. –To nie znaczy, że musimy się ranić.

– A ja wiem, że młodzi mają inne życie. Chciałabym, żebyście choć czasem spojrzeli za siebie. I zobaczyli, skąd jesteście – odpowiedziałam.

Uśmiechnął się. Nie szeroko, ale szczerze. Teraz słoiki stoją już w piwnicy. Każdy inny, każdy zrobiony z sercem. Część z klasycznymi etykietami – „Ogórki 2025”, „Buraczki z chrzanem”. Są i takie, które mają nowe napisy. „Dla tych, co chcą spróbować”, czy „Zrobione razem”. Nie ma już tych z dopiskiem „Nie dla Moniki”. Może i nadal się nie zgadzamy. Może nigdy nie będziemy bliskie. Ale coś się zmieniło. Może to drobiazg. A może fundament. Bo rodzina to nie zgoda na wszystko. To gotowość do tego, by próbować – nawet jeśli czasem ogórki nie wyjdą idealnie. Ważne, że są nasze.

Lucyna, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama