Reklama

Miałam wszystko zaplanowane. Co do dnia, co do godziny. Tydzień w Grecji, na Krecie, w czterogwiazdkowym hotelu z widokiem na morze. Z basenem, śniadaniami na tarasie i wieczornymi drinkami z palemką. Lot w sobotę rano, wynajęty samochód czekający na lotnisku w Heraklionie. Wydrukowane vouchery, walizki w połowie spakowane, dzieci odliczały dni do odlotu, choć oczywiście każde na swój sposób – Basia wybierając sukienkę do zdjęć, Kuba marudząc, że w Grecji nie ma porządnego internetu.

Reklama

To miały być moje pierwsze prawdziwe wakacje od lat. Od siedmiu, konkretnie – tyle minęło od ostatniego wyjazdu, który mogłabym nazwać urlopem, a nie przymusowym siedzeniem z chorym dzieckiem albo, jak to zwykle bywało, z laptopem na kolanach i komórką przy uchu. Marzyłam o tym wyjeździe tak, jak nastolatka marzy o pocałunku w deszczu – naiwnie i z sercem ściśniętym z tęsknoty. Ale życie ma w zwyczaju śmiać się z takich planów. Zadzwoniła mama. Babcia poczuła się gorzej. Słuchałam przez telefon słów mojej mamy, jednocześnie patrząc na paszporty rozłożone na stole. Miałam ochotę rzucić nimi o ścianę.

Wiedziałam, że nie polecimy. Że nie ma takiej możliwości, żebym w tym czasie opalała się na leżaku, wiedząc, że moja osiemdziesięciodwuletnia babcia jest w kiepskim stanie, a mama próbuje ogarnąć to wszystko sama. W jednej sekundzie musiałam zamienić swoje marzenia w rozsądek. Marek nawet nie protestował. – Trudno – powiedział. A dzieci? Nawet nie udawały, że jest im przykro. Kuba wzruszył ramionami i wrócił do telefonu. Basia rzuciła coś w stylu „to po co się w ogóle podniecałam” i zamknęła się w pokoju. A ja? Czułam się rozdarta.

Zamiast Grecji

Pojechaliśmy na wieś, do domku babci nad rzeką, który od lat służył bardziej jako magazyn starych mebli niż miejsce wypoczynku. Pobyt na łonie natury miał pomóc babci w powrocie do zdrowia. Marek prowadził, jakby to była jakaś służbowa podróż. Dzieci z tyłu – każde z nosem w telefonie. Nie odzywali się prawie wcale. Tylko raz Kuba westchnął głośno i rzucił pod nosem: – I tak nie ma tam zasięgu. Basia dołożyła: – Co my tam będziemy robić, grzyby zbierać? Patrzyłam przez okno na znajome pola, które znałam z dzieciństwa. Nie pocieszało mnie to wcale. Wręcz przeciwnie. Czułam, jakbym cofnęła się w czasie o dwadzieścia lat.

– Mieliśmy być w Grecji, Marek. W Grecji! – wybuchłam nagle, nie mogąc już dłużej wytrzymać ciszy. Mój mąż wzruszył ramionami, nie odrywając rąk od kierownicy. – To co mieliśmy zrobić? Lecieć mimo wszystko?

– Nie o to mi chodzi – powiedziałam ciszej. – Po prostu... tak bardzo potrzebowałam tych wakacji i wszystko się posypało.

Nie odpowiedział. W samochodzie znowu zapadła cisza, przerywana tylko szumem nawiewu i powiadomieniami z telefonów dzieci. Dotarliśmy pod wieczór. Dom stał tak samo krzywy i przykurzony, jak go zapamiętałam. Na podjeździe rosła trawa, która dawno nie widziała kosiarki. Marek wyłączył silnik. Kuba nie podniósł nawet wzroku znad ekranu. Basia spojrzała na budynek i skwitowała krótko: – Super. Wakacje marzeń.

Rozpakowaliśmy się w milczeniu. Weszłam do środka pierwsza, otworzyłam okna i poczułam zapach kurzu i starego drewna. W kuchni znalazłam pusty wazon po kwiatach i jakiś słoik ogórków z zeszłego roku. Marek zajął się rozpalaniem piecyka. Dzieci poszły szukać kontaktu do ładowarki. Ja usiadłam przy stole i po raz pierwszy od dawna poczułam coś, czego nie umiałam nazwać. Zmęczenie było inne niż zwykle. Jakby wszystko zwolniło. Jakby czas wreszcie przestał mnie gonić. Chwilę potem do kuchni wszedł Marek, usiadł naprzeciwko i spojrzał na mnie z lekkim uniesieniem brwi.

– Przetrwamy? – zapytał półżartem.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.

Coś się zmienia

Pierwsze dni były dziwne. Dzieci snuły się bez celu po podwórku albo siedziały z opuszczonymi ramionami, próbując złapać choćby jedną kreskę zasięgu. Marek codziennie rano wychodził z kawą na ganek i wpatrywał się w rzekę, jakby liczył na to, że przypłynie do niego jakiś plan. Ja robiłam to, co zawsze – gotowałam, sprzątałam, pilnowałam, żeby nie było za cicho ani za głośno. A potem, któregoś dnia, Marek zaproponował, że rozpalimy ognisko.

Kuba, który dotąd kręcił się po kątach jak cień, nagle się ożywił. – Pokażesz mi, jak to się robi, tato? – zapytał, trzymając w dłoni jakieś patyki. Marek skinął głową i poszli razem za dom. Patrzyłam przez okno, jak klękają przy stercie drewna, jak Marek coś mu tłumaczy, pokazuje. Kuba kiwa głową, próbuje sam. Po raz pierwszy od dawna między nimi pojawiło się coś innego niż tylko „jak było w szkole” i „wynieś śmieci”.

W tym czasie Basia przyszła do kuchni. Usiadła przy stole, oparła głowę o rękę. – Pomóc ci? – zapytała niespodziewanie. Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. – Możesz pokroić ziemniaki – odpowiedziałam. Milczałyśmy przez chwilę, krojąc i mieszając. – Pamiętasz, jak kiedyś robiłaś placki ziemniaczane i cały dom pachniał cebulą? – zapytała nagle. Uśmiechnęłam się pod nosem. – Pamiętam, twój brat wtedy uciekł na dwór, żeby nie płakać przy krojeniu.

Nie wiedziałam, co mnie bardziej zaskoczyło – że Basia to pamięta, czy że w ogóle zaczęła rozmowę. Ugotowałyśmy razem obiad, zjadłyśmy na schodach. Marek z Kubą dołączyli chwilę później, obaj z czerwonymi policzkami. Zjedli w milczeniu, ale inaczej niż zwykle – jakby to milczenie było pełne jakiejś treści. Wieczorem usiedliśmy z Markiem na tarasie, patrząc na powoli ciemniejące niebo.

Zobacz, jak się uśmiechasz – powiedziałam nagle. – Kiedy ostatni raz się śmiałeś, Marek?

Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz zauważył, że naprawdę jest tu ze mną. Nie w pracy, nie w samochodzie, nie w pośpiechu. Po prostu obok.

– Może dawno temu – odpowiedział. – Może nawet nie pamiętam kiedy.

Siedzieliśmy jeszcze długo, aż zrobiło się chłodno. Czułam jakiś wewnętrzny spokój, jak wtedy, gdy po burzy wychodzisz z domu i widzisz, że wszystko jeszcze jest na swoim miejscu.

Powrót babci

Mama zadzwoniła w piątek rano. Powiedziała, że babcia czuje się już dużo lepiej i możemy ją zabrać z oddziału. Pojechaliśmy po nią tego samego dnia. Siedziała w fotelu przy oknie, ubrana w swoją beżową garsonkę i bladoróżowy sweter, z włosami uczesanymi w koczek, jakby szła na imieniny, a nie wracała zw szpitalnego oddziału. Gdy tylko nas zobaczyła, uniosła brwi i powiedziała z przekąsem:

– No, już mnie pogrzebaliście, a ja jeszcze kolację chcę zjeść.

Kuba parsknął śmiechem, Basia spojrzała na mnie z szeroko otwartymi oczami. Marek podszedł i pomógł jej wstać. W samochodzie babcia nie przestawała mówić. Komentowała pogodę, narzekała na jedzenie w szpitalu i z uporem wypytywała Kubę o szkołę, chociaż chłopak próbował ratować się słuchawkami. Basia podała jej rękę przy wysiadaniu, bez marudzenia. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko. Babcia usiadła na starym wiklinowym krześle, które Marek wyciągnął z komórki. Owinęła się kocem i patrzyła na płomienie, jakby widziała w nich coś więcej niż tylko drewno, które się tli.

– Marek, pamiętasz, jak miałeś dziesięć lat i chciałeś budować tratwę? – zapytała nagle. – Po godzinie płakałeś, bo deski się nie chciały trzymać razem.

A ja myślałem, że o tym zapomniałaś – uśmiechnął się Marek i spojrzał na mnie. – Mama chciała mnie nauczyć, że nie wszystko trzeba kończyć idealnie. Czasem wystarczy, że się próbowało.

Zaczęli wspominać. Babcia opowiadała o letnich wyprawach nad rzekę, o tym, jak chłopcy zbierali robaki na ryby, a dziewczyny robiły z błota „kawę z mlekiem”. Basia słuchała, a potem zaczęła dopytywać o historie z dzieciństwa taty. Kuba przyniósł kilka kiełbasek.

– Ty też jedz, babciu – powiedział z uśmiechem.

Patrzyłam na nich i czułam, że ten wieczór jest inny. Że naprawdę jesteśmy razem, nie tylko fizycznie. Nikt nie uciekał w telefon, nikt się nie śpieszył. Ogień strzelał cicho, dym pachniał znajomo. Pomyślałam wtedy, że nie potrzebowaliśmy Grecji. Potrzebowaliśmy siebie.

Pożegnanie z wakacjami

Ostatni dzień minął zbyt szybko. Rano dzieci same nakryły do stołu. Kuba przyniósł jajka od sąsiadów, Basia podsmażyła chleb. Babcia usiadła z nami i żartowała, że dawno nie jadła takiego królewskiego śniadania. Marek zaproponował, że może powinniśmy przyjeżdżać tu częściej.

– Nie tylko na wakacje – powiedział cicho, patrząc przez okno.

Pakowaliśmy się bez pośpiechu. Dzieci snuły się po domu, jakby nie chciały jeszcze wyjść.

– Mamo, a możemy tu wrócić za miesiąc? – zapytała Basia. – Może chociaż na weekend?

Wieczorem, zanim wyjechaliśmy, rozpaliliśmy ostatnie ognisko. Siedziałam z Markiem na ławce, trzymał mnie za rękę.

– Wiesz – powiedział – może nie wszystko da się naprawić, ale możemy próbować. Codziennie od nowa.

Przytaknęłam. Czułam coś, co dawno we mnie ucichło – nadzieję. I jednocześnie lęk, że gdy wrócimy do miasta, wszystko zniknie. Że pochłonie nas znów ten sam rytm – praca, szkoła, telefony, znużenie. Babcia ucałowała mnie na pożegnanie.

Czasem trzeba coś stracić, żeby odzyskać to, co ważne – szepnęła mi do ucha.

Nie trzeba wielkich planów

Wróciliśmy do miasta późnym wieczorem. Winda znowu śmierdziała lakierem, sąsiadka z góry trzaskała drzwiami jak zawsze. Basia rzuciła torbę w przedpokoju i zniknęła w swoim pokoju. Kuba zapytał, czy może jeszcze chwilę pograć. Marek włączył komputer i powiedział, że musi coś sprawdzić do pracy. Usiadłam w kuchni przy kubku herbaty. Cisza wróciła razem z nami, ale była inna niż ta, którą znałam. Niosła w sobie jakąś przestrzeń, jakby coś się we mnie odsunęło i zrobiło miejsce na nowe.

Spojrzałam przez okno. Miasto pulsowało światłami, jakby w ogóle nie zauważyło naszej nieobecności. I wtedy zrozumiałam – jeśli nie będę o to dbać, wszystko wróci na stare tory. Znów stanę się niewidzialna, znów przestanę słyszeć dzieci, Marka, samą siebie. Wyjęłam kalendarz i zakreśliłam najbliższy wolny weekend. Postanowiłam, że za miesiąc wrócę nad rzekę. Choćby sama. Zabiorę koc, termos, może książkę. Albo nie – może wcale nie będę czytać. Może po prostu posiedzę i posłucham, co mam sobie do powiedzenia. Może nie trzeba wielkich planów. Może wystarczy ognisko, zapach lasu i ktoś, kogo się naprawdę słucha. A czasem wystarczy usłyszeć siebie.

Danuta, 42 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama