Reklama

Wszystko zaczęło się bardzo niepozornie – od drobnych zmian w lodówce. Najpierw zniknęła kiełbasa, potem wędliny, w końcu masło. Na ich miejsce pojawiły się jakieś pasty w słoikach, pasztety z ciecierzycy i jogurty, które nie miały nic wspólnego z przetworami mlecznymi. Milczałem, bo przecież nie o to się kłóci człowiek z żoną po piętnastu latach wspólnego życia. Przymykasz oko, robisz dobrą minę. Zwłaszcza przed świętami. Święta to nie czas na awantury – powtarzałem sobie. Tylko że te święta były inne. A czarę goryczy przelała jedna, konkretna łyżka wegańskiego majonezu.

Zaczęło się niewinnie

Zacząłem podejrzewać, że coś się kroi, w momencie gdy Asia wyjęła z zamrażarki te swoje nowe „uszka z tofu”. Leżały na blacie, takie blade i smutne, jakby wiedziały, że ich nikt nie zeche ich zjeść. Patrzyłem na nie i ściskało mnie coś w środku. Bo przecież uszka to powinny być z grzybami, pierne, aromatyczne. A nie... z tofu.

Próbowałem się uśmiechać, wiesz? – powiedziałem później do mojego szwagra, kiedy popijaliśmy kompot z suszu w kuchni, z dala od reszty rodziny. – Naprawdę. Uśmiechałem się, jak je układała na talerzu. Nawet jak nalała ten cienki barszcz, taki bez żadnego charakteru. Kompletnie bez smaku i zapachu. Chyba nawet nie był na bulionie.

– I co? – szwagier dopytywał, przegryzając ogórkiem.

– I nic. Jadłem jak idiota. Milczałem, bo co miałem powiedzieć? Że po piętnastu latach nagle jej nie poznaję? Że mnie nie pyta, tylko robi po swojemu?

– Moja by mi nie wycięła takiego numeru. Chociaż ostatnio chciała coś tam kombinować z hummusem...

Wzdrygnąłem się, bo wiedziałem, że od hummusu się zaczyna. Potem dochodzi brak mięsa w lodówce, brak mleka i sera. Zostają tylko jakieś roślinne zamienniki i tęsknota za prawdziwymi smakami. Ale nie wiedziałem, że przede mną jeszcze coś gorszego.

Nie mogłem tego zrozumieć

Zawsze myślałem, że jesteśmy zgodni. Może nie idealni, ale tacy... zgrani. Ja lubiłem schabowe, Asia piekła ciasta. Wieczorami piliśmy herbatę i oglądaliśmy seriale. Bez wielkich namiętności, ale z jakąś czułością. Z poczuciem, że jesteśmy w tym razem.

Zrobiłam bigos z fasoli – powiedziała któregoś wieczoru z takim błyskiem w oku, jakby właśnie wygrała konkurs kulinarny.

– Z fasoli?

– No, zamiast mięsa. Też jest dobry, zobaczysz.

Zobaczyłem. Zjadłem trzy łyżki. I znów – milczałem, bo przecież nie wypada się czepiać. Bo może to tylko faza, ale nie przeszło jej. Za to przestała mnie pytać, co chcę na obiad. Po prostu gotowała po swojemu. A ja coraz częściej wyjadałem z lodówki kabanosy, które ukrywałem w dolnej szufladzie. Przemycałem je do pracy, jadłem w aucie jak jakiś złodziej, który nie ma prawa do własnego talerza w domu.

Kiedyś przyłapała mnie, jak pochłaniałem zapiekankę z mięsem na stacji benzynowej.

– Ty to naprawdę musisz wszędzie wciskać to mięcho? – zapytała z rozczarowaniem.

– Może po prostu chciałbym choć raz zjeść coś normalnego. Bez kombinowania, bez fasoli udającej karkówkę.

Spojrzała na mnie jak na dziecko, które nie rozumie świata. A ja naprawdę nie rozumiałem. Gdzie się podziała ta nasza codzienność?

Wszystko było inne

Święta były już za pasem, kiedy zaczęła chodzić po domu z zeszytem. Notowała coś, sprawdzała etykiety w sklepach, przeglądała internet.

– Co robisz? – zapytałem któregoś wieczoru.

– Planuję świąteczne menu. Takie... inne. Lżejsze.

W tym momencie powinienem był coś powiedzieć. Zakomunikować, że nie chcę „innego”. Że chcę karpia, a nie seler po grecku. Że chcę pasztet, nie pastę z pieczonego bakłażana. Nie powiedziałem, skinąłem tylko głową.

W Wigilię obudziłem się wcześniej niż zwykle. W domu pachniało... dziwnie. Niby goździkami, ale jakby coś było nie tak. Jakby zupa grzybowa została zamieniona na herbatę z imbirem.

Nie będzie w tym roku karpia – powiedziała przy śniadaniu.

– Tak, zgadłem. – Uśmiechnąłem się kwaśno. – Pewnie też nie będzie śledzi, co?

– Zrobiłam coś lepszego. Pasta z nori.

Poczułem, że się duszę.

– Nori to glony, Asia. Glony.

– No i?

Wtedy jeszcze udało mi się to przełknąć. Przeniosłem uwagę na dzieci. Śmiały się, dostały prezenty, były zadowolone. A ja patrzyłem na nie i myślałem: dobrze, może nie musi być idealnie. Może wystarczy, że nie będzie kłótni. Tylko że konflikt już się zaczął, choć na razie dopiero kiełkował.

W końcu nie wytrzymałem

W drugi dzień świąt zostałem sam w kuchni. Asia zabrała córkę na spacer, a syn zamknął się w pokoju z konsolą. W całym domu panowała dziwna cisza – nie taka przyjemna, świąteczna, ale ciężka, pełna napięcia. Zegar w kuchni tykał za głośno, światło odbijało się od białych blatów, a ja siedziałem przy stole i patrzyłem na miskę z sałatką.

Nie przypominała tej, którą zawsze robiliśmy razem. Nie było jajek, nie było groszku, nie było ogórków kiszonych. Były jakieś różowe strączki, coś przypominającego upieczoną papkę i majonez, który majonezem nie był. Wszystko wyglądało jak parodia. Wziąłem łyżkę, spróbowałem i przełknąłem.

Poczułem, jak coś we mnie pęka. To nie był smak dzieciństwa. Nie był to smak wspomnień, naszych pierwszych wspólnych świąt, kiedy jeszcze siedzieliśmy przy jednym stole, śmialiśmy się z przypalonych pierogów, a dzieci były ubrudzone od sernika. To był smak samotności. I obojętności. Bo nikt mnie nie zapytał, czy tego chcę. Bo przestałem się liczyć.

Kiedy wróciła, stałem już w kuchni jak słup soli, trzymając pustą łyżkę w ręku. Spojrzałem na nią i wybuchłem.

– Asia!

Popatrzyła na mnie zaskoczona. Może rzeczywiście przywykła, że nie podnoszę głosu. Że znoszę wszystko.

– Co to ma być?! Co zrobiłaś z tą sałatką?

– Przecież mówiłam... wegańska wersja...

– Nie o to chodzi! Nie o wegańską wersję! Chodzi o to, że ja już się nie liczę! Że mnie nie pytasz! Że robisz wszystko po swojemu, jakby mnie tu nie było!

Zmieszała się. Odłożyła czapkę na wieszak.

– Myślałam, że ci to nie przeszkadza... Nigdy nic nie mówiłeś...

– Bo liczyłem, że zapytasz. Że sama zauważysz. A ty nie zauważyłaś nic.

– Nie wiedziałam, że to dla ciebie aż taki problem...

– Bo ty już w ogóle nie zwracasz na mnie uwagi, Asia.

I poszedłem do sypialni. Z trzaskiem zamknąłem drzwi. Pierwszy raz od lat spałem tam sam. I pierwszy raz naprawdę poczułem, że z kimś mieszkam, ale jestem zupełnie sam.

Miałem tego dość

Kolejne dni przeciągały się w milczeniu. Widywaliśmy się w kuchni, w łazience, w korytarzu, ale nie mówiliśmy nic, poza grzecznościowymi „dziękuję” i „podasz sól?”. Czasem słyszałem, jak rozmawia z dziećmi – spokojnie, ciepło. A potem cisza. Dla mnie nie zostawało nic. Tylko to milczenie, które wcale nie było spokojne.

Chodziłem po domu jak gość, nie jak mąż. Zamykałem się w garażu, gdzie grzebałem w narzędziach, tylko po to, żeby nie siedzieć bezczynnie. Wieczorami jadłem samotne kolacje – coś z mikrofalówki, byle nie tykać „nowego menu”. Czwartego dnia usiadła przy mnie w kuchni bez słowa. Nie patrzyliśmy na siebie przez kilka minut. Tylko siedzieliśmy, słuchając szumu czajnika i tykania zegara.

– Chcesz herbaty? – zapytałem, w końcu przełamując ciszę.

– Nie. Chcę porozmawiać.

Popatrzyłem na nią. Wyglądała na zmęczoną. Miała podkrążone oczy, a jej dłonie bezwiednie kręciły się przy kubku.

– Wiesz, czemu to zrobiłam? – zaczęła. – Bo czułam, że wszystko w naszym domu jest zawsze tak samo. Jakbyśmy byli na autopilocie. Chciałam coś zmienić. Coś ożywić. Otworzyć się na nowe rzeczy. Może po cichu liczyłam, że pójdziesz ze mną, że zareagujesz. Ale ty tylko milczałeś.

– Bo się bałem, że cię stracę.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Nie powiedziała nic. I może właśnie to milczenie było ważniejsze niż każde słowo.

– Tak, serio. Bo jak ktoś nagle przestaje gotować twoją ulubioną zupę i podaje zamiast tego krem z dyni, to nie chodzi tylko o jedzenie. Chodzi o to, że przestajesz być ważny.

Siedzieliśmy długo, jakbyśmy ważyli każde słowo.

– To co teraz? – zapytała w końcu.

– Teraz? Może zróbmy tę sałatkę razem. Z prawdziwym majonezem. I z ogórkami.

– A potem? – zapytała z lekkim uśmiechem.

– A potem możemy zrobić coś nowego. Też razem.

Poszliśmy na kompromis

Nie wiem, kiedy nauczyliśmy się rozmawiać na nowo. Może wtedy, gdy wspólnie obieraliśmy marchewkę. Może, gdy ja pierwszy raz od dawna ugotowałem coś całkiem sam, specjalnie dla niej. A może wtedy, gdy po spróbowaniu tej samej sałatki w dwóch wersjach – z prawdziwym majonezem i z tym drugim – powiedziałem:

– Ta twoja… nie jest zła. Serio. Tylko że ja wolę tę tradycyjną.

I ona wtedy się nie obraziła, nie skrytykowała mnie. Po prostu skinęła głową i powiedziała cicho:

– Wiem. I przepraszam.

Nie chodziło o jedzenie. To była jej potrzeba zmian i moje przywiązanie do tego, co znane. Nasza nieumiejętność rozmawiania o tym, co boli.

Nie wróciliśmy do „starych” świąt. Nie było powrotu do tej samej wersji bigosu czy karpia. Ale poszliśmy na kompromis. Sałatka była w dwóch wersjach. Barszcz z uszkami – tradycyjnymi i tymi z tofu. Karp obok ciecierzycy. A my? My też byliśmy obok siebie, blisko. Wreszcie świadomie.

Zrozumiałem, że mąż to nie ten, co wszystko znosi i siedzi cicho. Tylko ten, co potrafi powiedzieć: „Ej, halo. Ja też tu jestem”. A żona to nie ta, co „zawsze wie lepiej”, tylko ta, która chce, żeby ktoś ją zrozumiał. Dziś czasem dalej się mijamy. Ona czyta etykiety, ja czasem krzywię się na „rosołek z liści selera”. Ale już potrafimy się śmiać z naszych różnic. I mówić głośno, zanim łyżka majonezu stanie się tą ostatnią.

Tomek, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama