Reklama

Trafiłam do szpitala tylko na jeden dzień, na prosty zabieg usunięcia polipów. Jednak ten dzień zmienił moje nastawienie do życia. Bałam się tej operacji jak diabli. Nigdy w życiu nie miałam nic usuwanego – poza jedną ósemką wiele lat temu – i nigdy nie dawali mi narkozy. Co prawda, wszystkie koleżanki pocieszały mnie, że to tylko rutynowy zabieg, a taka narkoza to nic groźnego, ale ja i tak swoje przeżywałam.

Reklama

W szpitalu miałam pojawić się bladym świtem, na czczo. Nawet szybko mnie przyjęli, zaprowadzili na salę. Miałam się przebrać i… czekać.

– Myślałam, że od razu zabierają na zabieg – powiedziałam do sąsiadki na łóżku obok.

– A nie, co pani – wzruszyła ramionami, odrywając się od krzyżówki. – Ja już miałam dwa razy, bo te mięśniaki mi ciągle odrastają. Najpierw obchód, zebranie, wyznaczenie kolejności zabiegów. Właściwie nie wiem, co oni tam robią, ale te planowane zabiegi to zaczynają się o jedenastej. Albo i później, jak im nagły przypadek wpadnie.

Zrezygnowana patrzyłam w sufit. Wzięłam ze sobą książkę, ale ze zdenerwowania nie mogłam się i tak na niczym skupić. Podziwiałam tę babkę obok.

– Pani się nie denerwuje?

– Trochę – przyznała. – Mają mi usunąć całą macicę – dodała.

– Całą?! – przeraziłam się.

– No niestety – westchnęła.

– Powiedzieli, że przy mojej tendencji grożą mi poważniejsze konsekwencje zdrowotne.

Zakręciło mi się w głowie.

– Ale co tam – ciągnęła sąsiadka. – W sumie i tak mi już niepotrzebna! – roześmiała się, ale za chwilę spoważniała. – Wie pani, dzieci mam, skończyłam czterdziestkę. Ale kiedy tu trafiłam ostatnio, razem ze mną leżała młoda dziewczyna. Nawet jeszcze nie była mężatką. I jej też musieli usunąć macicę. Wie pani, co ona przeżywała? Płakała, że marzy o dzieciach… Podobno nie miała wyjścia.

Kolejna kobieta z problemami

Pomyślałam, że jednak po ludziach chodzą nieszczęścia… Nie zdążyłam się zagłębić w dalszych rozważaniach, gdy do sali weszła nowa pacjentka. Przywitała się, ale widać było, że jest strasznie roztrzęsiona.

– Co pani dolega? – zagadała do niej moja sąsiadka.

– Polipy – powiedziała, pociągając nosem; ledwo powstrzymuje się od płaczu.

– To nic takiego – pocieszyła ją, uśmiechając się. – Za kilka godzin będzie pani w domu.

– Mam nadzieję – powiedziała dziewczyna i rozpłakała się. – Ale to nie chodzi o mnie. Ten zabieg mam zaplanowany od kilku tygodni. A tymczasem trzy dni temu mój synek się poparzył. Jest w domu, ale trzeba mu ciągle zmieniać opatrunki. Martwię się, że mąż sobie nie poradzi. To ja do tej pory zajmowałam się małym.

– A ile ma lat? - zapytałam ze współczuciem.

– Dwa – odparła kobieta i wytarła oczy. – Mały jest. A jeszcze na domiar złego moja mama miała wczoraj zawał. Lekarze mówią, że lekki i że wszystko będzie w porządku, ale chciałabym ją zobaczyć. A ja? Chciałam przenieść ten zabieg, zmienić termin, ale podobno nie mogę. Polip jest duży, trzeba go szybko usunąć. Jak będę czekać, grozi mi krwotok. I co ja mam zrobić?

– No to rzeczywiście – moja sąsiadka pokiwała głową.

– Zrządzenie losu czy też pech… Ale muszę pani powiedzieć, że podobną historię miała moja przyjaciółka. Jakoś tak dwa lata temu wylądowała z krwotokiem w szpitalu, zrozpaczona i przerażona. Powiedzieli, że to mięśniaki. A potem okazało się, że jak jej mąż wracał do domu, to miał wypadek. No i znalazł się w innym szpitalu, na chirurgii. Na domiar złego jej dziecko, małe, zostało z dziadkami, którzy zachorowali na salmonellę. No i cała rodzina była porozrzucana po różnych szpitalach w mieście, każdy w innym, i nawet nie mogli się odwiedzać. Do tego dzieciaka, wtedy miał cztery lata, to ja jeździłam w odwiedziny. Bo byłam jedyną osobą spoza rodziny, którą dobrze znał.

– To już nie pech, to jakieś fatum – westchnęła nowoprzybyła już całkiem spokojnie.

Widocznie świadomość, że nie tylko jej przydarzyło się jakieś nieszczęście, dodało jej otuchy.

Sala pełna nieszczęść

Nie wiem, o czym rozmawiały dalej, bo zabrali mnie na zabieg. Kiedy się obudziłam, moja sąsiadka spała po operacji, a drugie łóżko było puste. Mniej więcej po godzinie do naszej sali trafiła nowa dziewczyna. Była strasznie blada i zapłakana. Czułam się już całkiem dobrze, więc pomyślałam, że spróbuję ją pocieszyć.

– Straciłam dziecko – powiedziała zrozpaczona. – Po raz piąty. Ostatnie pół roku temu. Lekarze mówią, że nie powinnam się więcej starać, w każdym razie nieprędko. Ale jak ja mogę czekać? Mam swoje lata. Od tak dawna marzymy o dziecku! Ale najpierw nie mogłam zajść w ciążę, leczyłam się. A teraz… Piąty raz! W dodatku nie wiadomo, co mi jest!

– Bardzo współczuję…

– A mój mąż powiedział, że dla niego sensem życia jest bycie ojcem. On ode mnie odejdzie, teraz to już na pewno. Widzi pani, nawet ze mną tu nie wszedł! Wybiegł ze szpitala, jak się dowiedział, że znów poronienie…

– Może jest w szoku, to dla niego też stres, na pewno wróci – usiłowałam wykrzesać z siebie jakiekolwiek pocieszenie.

– A wszystko mi jedno! – łkała. – Tylko to dziecko… Dlaczego inni mogą mieć dzieci, a ja nie?

Pomyślałam o mojej siostrze, która na wieść o ciąży klęła jak szewc, bo w ogóle nie planowała macierzyństwa. I o koleżance, która usunęła, bo stwierdziła, że trójka w zupełności wystarczy. Tak, świat nie jest sprawiedliwy.

– Ale co tam – powiedziała sąsiadka, nagle się prostując. – Nawet jak odejdzie, to lepiej. Bo on nigdy nie chciał się zgodzić na adopcję. A ja bym chciała. Skoro nie mogę mieć swojego, to dlaczego nie mam dać miłości temu, które jej nie zaznało?

Tego dnia trafiła do nas jeszcze tylko jedna pacjentka. Również miała tego dnia zabieg. Ale u niej nie skończył się dobrze.

– Nie podobał im się ten mięśniak – powiedziała, drżącymi rękami mnąc chusteczkę. – Myślałam, że mnie dziś wypiszą, ale powiedzieli, że jeszcze zostanę, bo muszą zrobić tomografię i USG. Wiem, co to znaczy – zamknęła oczy. Była strasznie blada. – Podejrzewają raka.

– Niech pani tak nie mówi – odezwała się pocieszająco ta od wyciętej macicy, która zdążyła się już obudzić. – Trzeba poczekać na wyniki. Przecież zawsze pobierają wycinek.

– Tak mówili, ale dobrze wiem, że nie zlecają kolejnych badań, jak nie mają podejrzeń. A ja mam dla kogo żyć! Mój mąż zmarł trzy lata temu, w domu został syn. Niepełnosprawny. Jeździ na wózku. Jest jeszcze córka, ale ona ledwo zipie, ma męża i czwórkę dzieci, najmłodsze dopiero poszło do przedszkola. Tak, mam dla kogo żyć…

Rozpłakała się, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy tak po prostu trafiłam, czy ludzie wokół mnie rzeczywiście mają poważne problemy. I przypomniało mi się, że moja koleżanka z pracy ma mamę chorą na alzheimera, i ta mama już kilka razy o mało nie spaliła mieszkania. Że sąsiad z klatki obok stracił żonę i dziecko w wypadku. Że moja kierowniczka sama wychowuje dziecko z autyzmem, bo jej mąż na wieść o chorobie syna zwyczajnie uciekł. Ba, przecież nawet moja przyjaciółka od lat boryka się z chorobą męża, który po udarze nie odzyskał sprawności. Każdy dźwiga jakiś krzyż…

Zmieniłam życiową perspektywę

A ja? Zawsze uważałam, że życie jest ciężkie. Bo z trudem udawało się dotrwać do pierwszego, bo wiszą nade mną jakieś kredyty, bo tata niedomaga… Jednak jakby na przekór tym rozmyślaniom nagle dotarło do mnie, że życie to cierpienie, ale też radość. Bo ci wszyscy ludzie wokół mnie jakoś sobie radzą z tymi, bądź co bądź, poważnymi kłopotami. I potrafią wykrzesać z siebie optymizm.

Moja przyjaciółka cieszy się każdą chwilą, gdy jej mąż czuje się lepiej. Ta kobieta tu, z podejrzeniem raka, też nie martwi się swoją chorobą, tylko tym, żeby jej córka mogła normalnie żyć. I pewnie będzie ją wspierać w jej codziennych, zwykłych radościach. A ta, co straciła kolejne dziecko, już ma w życiu cel.

Reklama

Pomyślałam, że narzekanie nie ma sensu. We wszystkim można – i trzeba! – zobaczyć światełko. Chyba to na tym polega: jeżeli człowiek wie, po co żyje, to jest szczęśliwy, i wtedy drobne kłopoty go nie załamią. Wyszłam ze szpitala z nowym spojrzeniem na świat. Jak widać, nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek odkryje życiową mądrość!

Reklama
Reklama
Reklama