Reklama

Siedział na klapie od śmietnika i patrzył. Jedno oko miał zielone, drugie niebieskie. Uszy poszarpane w podwórkowych walkach, sierść nastroszona, końcówka wyleniałego ogona poruszała się miarowo. W jego oczach nie było prośby ani strachu, raczej wyzwanie. Przez chwilę trwaliśmy bez ruchu, krzyżując badawcze spojrzenia.

Reklama

– Co się gapisz? – zagadnąłem.

Zastrzygł uszami, poruszył wąsami. I nic. Rozejrzałem się. Był wieczór, jak zwykle kiedy wracałem z pracy. Prószył śnieg.

– Jesteś tu nowy? – dodałem, wskazując podbródkiem na śmietnikową wiatę.

Nie spuścił wzroku, nie poruszył się.

Po chwili wzruszyłem ramionami i powlokłem się do mieszkania. Otworzyłem drzwi z ciężkim sercem. Wciąż miałem świeżo w pamięci te piękne dni, kiedy po przekręceniu zamka zawsze słyszałem:

– Cześć, kochanie, jak tam dzień? Tęskniłeś troszeczkę?

Po tym powitaniu brałem zawsze Elę w ramiona, całowałem, wtulałem twarz w burzę jej kasztanowych włosów. Chłonąłem jej ciepło, zapach. A potem wyciągałem szyję i pytałem:

– A co w kuchni tak ładnie pachnie?.

Wtedy ona chichotała zawstydzona i machała ręką od niechcenia, odpowiadając coś w rodzaju:

– A, taki tam przepis w Internecie znalazłam. Chyba jednak mi nie wyszło...

Była zbyt skromna. Albo się ze mną przekomarzała. Jej dania były zawsze wspaniałe, a wspólne kolacje przeciągały się nam daleko w noc, kiedy to znów brałem ją w objęcia – nagą i cieplutką...

Serce naprawdę może boleć, jakby je rozrywano na strzępy

Otrząsając się ze wspomnień, zapaliłem światło. Mieszkanie wydało mi się zimne i puste. Czy tego chciałem czy nie, wzrok zawsze w końcu trafiał na jakiś przedmiot czy rzecz, która należała do niej. Zagubiony kolczyk na dywanie, niedokończona butelka perfum w łazience, dżinsy ułożone w kostkę na półce w szafie. I wtedy od razu moje serce przeszywał ból. Zawsze myślałem, że to metafora – teksty typu „rozdarte serce”, że to takie tam ględzenie poetów. Teraz jednak wiem, że serce naprawdę może boleć, jakby je rozrywano na strzępy. Z tęsknoty, z miłości, z poczucia beznadziei.

Tym razem był to niepozorny kwiatek na parapecie w pokoju. Drzewko szczęścia, które Ela sprezentowała mi, kiedy zaprosiłem ją tutaj na parapetówkę. Wtedy jeszcze nie tylko nie była moją żoną, ale nawet moją dziewczyną. Spotykaliśmy się po prostu, byliśmy sobą zauroczeni, oboje jednak nie byliśmy pewni uczuć tej drugiej strony.

– To nie jest zwykły doniczkowiec – powiedziała, wręczając mi kwiatek.

To drzewko szczęścia, które nosi w sobie cząsteczkę mnie. Moje uczucia, marzenia i plany na przyszłość.

– Jakim cudem? – zdziwiłem się, patrząc na kawał zielonego badyla, który bynajmniej nie wyglądał na posłańca najmniejszej choćby emocji.

– Tego na razie ci nie wyjawię – uśmiechnęła się tajemniczo. – Troszcz się o niego, podlewaj, a może kiedyś, za parę lat, kiedy na przykład będziesz przesadzać go do większej doniczki, ten kwiatek w końcu uzna, że można wyjawić ci mój sekret.

Taka właśnie była Ela. Dowcipna, inteligentna, odrobinę tajemnicza. Zakochałem się w niej bez pamięci. Z wzajemnością. Półtora roku temu wzięliśmy ślub i przysięgliśmy sobie dozgonną miłość.

Oderwałem się w końcu od wspomnień i przeniosłem spojrzenie z lichego doniczkowca na okno, a potem dalej, przez szybę o jedno piętro w dół, na podwórko, gdzie stał śmietnik. Śnieg sypał gęstszy, termometr wskazywał minus 7, a na klapie jednego z pojemników wciąż siedział ten kot. Byłem niemal pewien, że jego ślepia patrzą wprost we mnie. Bardziej czułem to, niż widziałem.

Cofnąłem się, omiotłem wzrokiem puste mieszkanie. To znaczy, wcale nie puste, wypełniały je meble i różne bibeloty. Ale zabrakło w nim jednej jedynej osoby, która potrafiła ożywić te mury, sprawić, że czułem się w nich szczęśliwy. Cholera, nie lubiłem już tutaj wracać.

Energicznym krokiem wróciłem do przedpokoju, wciągnąłem buty i kurtkę i wyszedłem. W tumanie śniegu podszedłem do śmietnika i spojrzałem tamtemu w oczy.

– Przestań się wreszcie gapić – wycedziłem. – Wygrałeś.

A potem wziąłem sierściucha na ręce i zaniosłem do mieszkania.

Jeśli był mi wdzięczny, to udało mu się tego zupełnie nie okazywać. Zwinął się w kłębek na ulubionym fotelu Elki i wciąż patrzył na mnie badawczo. Zrobiłem dla nas kolację (on dostał puszkę sardynek, ja kromkę starego chleba i piwo), poskakałem trochę po telewizyjnych kanałach, wykąpałem się, rozłożyłem wersalkę, posłałem.

A ten drań cały czas – nie licząc chwili, kiedy chłeptał mleko i wyżerał sardynki – leżał w fotelu i się gapił.

– Kaloryfer ma więcej temperamentu niż ty – powiedziałem zgryźliwie i zgasiłem światło.

Jak zwykle, nie udało mi się zasnąć od razu. Ani od razu, ani po godzinie czy dwóch. Leżałem, patrząc w sufit i, mimo usilnych starań, jak co noc, do oczu napłynęły mi łzy. Rak trzustki. Cholerny nowotwór. To on zabrał mi miłość mojego życia. Niecały rok po ślubie uznaliśmy, że już czas postarać się o dziecko. Zrobiliśmy sobie badania krwi. Moje wyszły wzorcowo, jej nie. Dalsza diagnostyka, USG, tomograf… i już było wiadomo. Dwa miesiące później ogłupiony kilogramami leków odprowadziłem żonę do grobu. Cholera.

„Kiedyś przestanie boleć” – mówili ludzie. Nie mieli racji...

„Czas leczy rany”, „Kiedyś przestanie boleć” – mówili ludzie. Pieprzenie. Z każdym dniem bolało tak samo. Kiedy już Elę wypuścili ze szpitala, bo lekarze nie mogli nic więcej zrobić, kiedy już nawet ja zrozumiałem, że nie ma nadziei, poprosiłem, żeby – gdy już będzie po drugiej stronie – dała mi jakiś znak. Jakikolwiek. Malutki. Tylko taki, żebym wiedział że tam na mnie czeka. Bo jeśli nie będę tego wiedział, jeśli nasza miłość miałaby się skończyć wraz z jej odejściem… czułem, że wtedy bym oszalał. I co? I nic. Właśnie minęło pół roku od jej śmierci i nie stało się nic. Kompletnie nic. Nie przyszła do mnie we śnie, nie mignęła mi w lustrze, nie dostrzegłem jej sylwetki w tłumie ludzi. Z każdym dniem coraz bardziej odechciewało mi się żyć

Musiałem jednak zasnąć, bo kiedy w mieszkaniu rozległ się huk, poderwałem się na równe nogi, nie wiedząc gdzie jestem ani co się dzieje. Po chwili oprzytomniałem i zapaliłem światło.

No tak. Ten cholerny kot. Stał na parapecie i patrzył na mnie ironicznym wzrokiem. Metr niżej, na podłodze, leżała rozbita doniczka podarowanego mi kiedyś przez Elę drzewka szczęścia.

– Ty przeklęty kocmołuchu, ty! – zamachnąłem się na niego, ale cholerny dachowiec nawet nie drgnął.

Postałem więc chwilę nad nim, zionąc złością, a potem… cofnąłem się do kuchni po szczotkę i zmiotkę. Cała podłoga była zasypana skorupami doniczki i ziemią.

Wróciłem do pokoju, przykucnąłem nad pobojowiskiem. I wtedy, wśród upaćkanych ziemią korzeni dostrzegłem coś białego. Zadrukowany i zalaminowany prostokącik. Jak zatopiona w plastiku wizytówka. Kto i po co zakopał ją w doniczce? Podniosłem karteczkę do oczu.

Reklama

„Kocham cię. Czuję, że jesteś mężczyzną mojego życia. Chcę już na zawsze być Twoja”. Zamrugałem, przetarłem oczy. I przeczytałem podpis: „Ela”.
Klęczałem pod oknem jak skamieniały. W głowie miałem tylko słowa mojej ukochanej sprzed półtora roku: „ten kwiatek w końcu uzna, że można wyjawić ci mój sekret”. A więc w końcu się doczekałem. To jest znak…

Reklama
Reklama
Reklama