Reklama

Święta w mojej rodzinie to teatr. Z góry znany scenariusz, te same role, ten sam zestaw min i fraz. Matka udaje serdeczność, ojciec nie wychodzi z kuchni, ciotki licytują się na osiągnięcia dzieci, a ja… siedzę z grymasem, który ma udawać uśmiech. Każdy komentarz podszyty troską, każda uwaga jak szpilka – niby żart, ale zawsze w czuły punkt. Od lat wracałam z bólem głowy i wątpliwościami, po co w ogóle pojechałam. Tym razem postanowiłam coś zmienić. Pojechałam z kimś. Z kimś, kto nie próbował być idealny. Z kimś, z kim mogłam być po prostu sobą. I wiedziałam, że to będzie rewolucja.

Reklama

Nie chciałam kłamać

Wielkanoc u mojej rodziny zawsze była ładna, ale na zdjęciach. Białe obrusy, babki z lukrem, bukszpan przy talerzach, baranek z chorągiewką. Bo napięcie w powietrzu czuło się już nawet przy słodkim mazurku. Tym razem po raz pierwszy przyjechałam z Oskarem. Jechałam w milczeniu, z tym znajomym ciężarem w żołądku. Oskar trzymał kierownicę jedną ręką, drugą ściskał moją dłoń.

Zapytał tylko raz:

– Będzie okej?

Nie odpowiedziałam. Nie chciałam kłamać. Weszliśmy do domu z koszykiem i butelką domowego soku. Mama przyjęła nas chłodno, ale zgodnie z tradycją – całus w policzek, poprawienie włosa, krótkie „dzień dobry”. Oskara nawet nie zapytała, czy miał dobrą drogę. Ciotka spojrzała na jego spodnie i westchnęła. Nikt więcej się nami nie zainteresował. Babcia podeszła po chwili. Wzięła Oskara za rękę i szepnęła:

– Dobrze, że jesteś. Bo czasem Kasia wyglądała tutaj, jakby była zupełnie sama.

Oskar tylko skinął głową, ale w jego oczach pojawił się cień wzruszenia. Usiedliśmy przy stole. Wszystko wyglądało jak co roku – barszcz biały, jajka z majonezem, pieczone mięsa. I moja rodzina jak zwykle ze sztucznymi uśmiechami. Tylko my byliśmy inni. My nie pasowaliśmy do tego obrazka. Oskar starał się – zadawał pytania, słuchał, nawet pochwalił babciny pasztet. Ale rozmowy toczyły się poza nim. Nikt nie chciał w ogóle go poznać. Mówiono o wszystkim i o niczym – o pogodzie, inflacji, o tym, że „teraz to te święta już nie takie jak kiedyś”. A ja wiedziałam, że niedługo padnie to jedno zdanie. To jedno, które zawsze wszystko psuje. I że tym razem nie uda mi się go przełknąć jak zbyt gorący biały barszcz.

Byli od lat wciąż gburowaci

To było przy jajkach w majonezie. Wujek Rysiek zawsze miał idealne wyczucie chwili. Chyba uważał, że nikt nie może odejść od stołu bez narażenia się na chamski komentarz. Nalał sobie do kieliszka, uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na Oskara jak na egzotyczne zwierzę.

– No, Kasiu, a ten to skąd? Bo coś często ci się zmieniają ci... koszyczkowi chłopcy.

Pokręciłam głową. Oskar zamrugał. Mama udawała, że nie słyszy. Ciotka Helena stłumiła śmiech w serwetce. Babcia zamarła z widelcem w powietrzu. Nikt nie powiedział: „Ej, nie przesadzaj”. Nikt nie ścisnął go za ramię i nie powiedział: „Rysiek, skończ już”. Przeciwnie – wszyscy uciekali wzrokiem, zajęli się pieczywem, barszczem, czymkolwiek innym. Poczułam, jak coś we mnie narasta. Znam to uczucie – to jak cisza przed burzą, tyle że burza nigdy nie nadchodzi. Tym razem postanowiłam, że będzie inaczej.

– Ten – powiedziałam spokojnie, powoli odkładając sztućce – to Oskar. Mój partner. Ktoś, kto wie, jak się mówi „przepraszam”, „proszę” i „kocham”.

Spojrzałam znacząco na Ryśka.

– I nie, nie zmieniają mi się wcale często. Za to wy od lat jesteście zawsze tacy sami. Gburowaci.

Ktoś westchnął. Marta odłożyła widelec. Mama otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Wstałam od stołu, gładko, bez szarpania się z krzesłem. Odwróciłam się i wyszłam do przedpokoju. Oskar poszedł za mną, w ciszy. Tylko babcia spojrzała za mną tak, jakby rozumiała więcej, niż mogła wyrazić słowami.

Chciałam wreszcie być sobą

Wyszliśmy z salonu bez słowa. Korytarz był chłodny, jakby dom też wiedział, że coś właśnie pękło. Oskar stanął obok mnie i wsunął dłonie do kieszeni spodni. Nie próbował mnie uspokajać, nie dotykał, nie zasypywał pytaniami. Po prostu był. I to było dokładnie to, czego akurat w tej chwili potrzebowałam.

– Chcesz iść? – zapytał cicho.

Spojrzałam na niego. Na te jego uważne oczy, które nie uciekały, które nie szukały winy. Miałam ochotę powiedzieć: „tak, uciekajmy”, jak zawsze. Ale zamiast tego usiadłam na schodku przy drzwiach i wzięłam głęboki oddech.

Nie chcę uciekać – powiedziałam. – Chcę wybrać.

Czułam, jak te słowa układają się we mnie pierwszy raz na serio. Nie chodziło o bunt. Nie o demonstrację. Chciałam po prostu mieć prawo do bycia sobą. Bez wstydu. Bez tej śmiesznej gry w „miłą córkę”, która przynosi sałatkę i pozwala sobie przerywać w pół zdania.

– Wybrałam ciebie – powiedziałam. – A to znaczy, że wybrałam też siebie. Nie wiem, co dalej z nimi. Ale wiem, że z tobą nie muszę się już nigdzie chować.

Oskar usiadł obok. Blisko, ale nie za blisko. W jego obecności nie było presji. Była cisza. Cicha, dobra przestrzeń, jakiej zawsze mi brakowało w moim domu. Za drzwiami znów zaczęły się rozmowy. Życie wróciło do byle jakiej normy. Ale my już do niego nie wracaliśmy. Wstaliśmy razem. W ciszy. I po prostu wyszliśmy.

Wszystko dzieje się po coś

Droga powrotna była spokojna. Samochód sunął przez puste, świąteczne ulice, jakby całe miasto postanowiło wziąć głęboki oddech. Oskar prowadził skupiony, z tą swoją miękkością, która zawsze mnie uspokajała. Nie rozmawialiśmy. I to było dobre. Cisza była jak koc – przyjemnie nas otulała.

Telefon zawibrował. Zerknęłam. Wiadomość od mamy. Przez chwilę tylko patrzyłam na ekran, nie chcąc tego otwierać. Bałam się, że znów będzie to samo – udawanie, że nic się nie stało, że jak zwykle „przesadzam”, że „nie taki był ton” wypowiedzi wujka. Ale w końcu otworzyłam. Napisała: „Nie chciałam, żeby to tak wyglądało. Przepraszam. I… mam nadzieję, że on cię naprawdę kocha”. Zamurowało mnie. Pierwszy raz napisała coś prawdziwego. Pierwszy raz od dawna.

– Od mamy? – zapytał Oskar, nie odrywając wzroku od drogi.

– Tak. Przeprosiła za wszystko. I zapytała, czy ty mnie kochasz.

Oskar spojrzał na mnie z uśmiechem.

– I co jej odpiszesz?

– Jeszcze nie wiem – powiedziałam. – Ale chyba po raz pierwszy… chcę jej szczerze odpisać.

Nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że znów położył dłoń na mojej. Jechaliśmy dalej, z myślą, że może to wszystko było po coś. Może coś się ruszyło. Nawet jeśli bardzo powolutku.

Nie wiem, czy tam kiedyś wrócę

W naszym mieszkaniu było ciepło i cicho. Oskar zdjął buty, powiesił mój płaszcz, jak zawsze z troską, a potem poszedł zrobić herbatę. Ja usiadłam w jego za dużym swetrze – tym, który zawsze miał zapach lawendy i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać. Może tak właśnie pachniał spokój?

Na stole leżały w koszyczku pisanki, które malowaliśmy razem dwa dni wcześniej. Trochę krzywe, trochę nierówne, śmieszne, ale nasze. Oskar przyniósł kubki i usiadł obok. Uśmiechnęłam się do niego, już bez napięcia. Już bez tego ciężaru, który przez lata spadał mi na ramiona po każdym „rodzinnym” spotkaniu.

– Przepraszam, że musiałeś tam być – powiedziałam cicho.

– Nie musiałem – odpowiedział. – Chciałem. Dla ciebie.

Patrzyłam na niego dłużej niż zwykle. Z tymi słowami przyszło zrozumienie, że może wcale nie chodziło o to, żeby wszyscy mnie zaakceptowali. Może wystarczy, że ja sama przestanę próbować przypodobać się światu, który nie chce mnie tak naprawdę znać. Spojrzałam w telefon. Nadal nie odpowiedziałam na wiadomość od mamy. Po prostu jeszcze nie wiedziałam, co chcę jej powiedzieć. I to też było okej.

Nie wiem, czy tam kiedyś wrócę – powiedziałam po chwili. – Ale jeśli wrócę… to nie sama. I nie po to, żeby znów się chować, czy uciekać.

Oskar tylko kiwnął głową. Rozumiał mnie bez słów.

Byłam nareszcie wolna i prawdziwa

Wieczorem siedziałam w naszym salonie, nadal otulona jego swetrem, z herbatą w dłoniach. Oskar czytał na kanapie, raz po raz poprawiając okulary. Było cicho, spokojnie, zwyczajnie. I właśnie w tej zwyczajności czułam coś, czego brakowało mi przez lata – bezpieczeństwo bez żadnych warunków.

Z telefonu wybrałam zdjęcie, które zrobił kilka dni wcześniej. Śmiałam się na nim, siedząc na podłodze wśród pisanek. Bez makijażu, bez ustawionej pozy. Byłam prawdziwa. Dodałam je na Instagrama. Bez podpisu. Bez tłumaczenia. Po prostu. Nie dla nich. Dla siebie. Komentarzy było mało. Żadnego od rodziny. Ale nie czekałam na nie. Już nie. W tamtym domu przez lata próbowałam wpasować się w obrazek, którego nigdy nie mogłam być częścią. A teraz? Teraz pozwalałam sobie żyć inaczej.

Pomyślałam, że miłość nie musiała wszystkiego zmieniać. Nie naprawiała dawnych słów, nie rozszyfrowywała milczenia, które już zdążyło zakorzenić się w ciele. Ale sprawiała, że mogłam zostać – przy sobie, przy nim – bez wstydu. I to była największa różnica. Rodzina została tam, za zamkniętymi drzwiami. Ze swoimi zwyczajami, swoimi nieznośnymi pytaniami i krzywymi spojrzeniami znad stołu. A ja zostałam tutaj. W domu, który nie wymagał od nas odgrywania żadnych ról. Wystarczała mi nasza obecność. I bliskość.

Kasia, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama