„Mnie było stać na sushi, a męża na tanią kiełbasę. Nie mógł pogodzić się z tym, że chłop zarabia mniej niż baba”
„Awansowałam, a wypłata skoczyła o połowę, potem doszły premie. Czułam się dumna. Ale wtedy coś zaczęło się zmieniać. Michał, który kiedyś zawsze planował zakupy, nagle zapominał o liście. Rachunki płaciłam ja, bo „akurat miałam aplikację pod ręką”. Potem przestał się interesować wspólnymi planami wakacyjnymi, nie płacił w sklepach”.

- Redakcja
Gdyby ktoś mnie zapytał jeszcze dwa lata temu, jak wygląda udane małżeństwo, powiedziałabym: jak moje. Naprawdę w to wierzyłam. Z Michałem byliśmy razem od ośmiu lat, z czego sześć spędziliśmy jako małżeństwo. Mieliśmy swoje rytuały – wspólne śniadania w soboty, wieczorne maratony serialowe w piątki, wakacje nad morzem, które zawsze planowaliśmy razem. Byliśmy zgraną parą, dzieliliśmy domowe obowiązki, gotowaliśmy na zmianę. Byliśmy teamem. Zawsze to powtarzałam: „my kontra świat”.
Pracuję w marketingu. Przez pierwsze lata zarabiałam przeciętnie, ale byłam ambitna. Skończyłam dodatkowe kursy, siedziałam po godzinach, dopytywałam, co mogę robić lepiej. I awansowałam. Najpierw na starszego specjalistę, potem na kierowniczkę, a dwa lata temu – na dyrektorkę działu. Wypłata skoczyła o połowę, potem doszły premie. Czułam się dumna. Nie tylko z siebie – z nas. Bo przecież to był wspólny wysiłek, wspólny sukces.
Ale wtedy coś zaczęło się zmieniać.
Nie od razu. Na początku to były drobiazgi. Michał, który kiedyś zawsze planował zakupy, nagle „zapominał” o liście. Rachunki płaciłam ja, bo „akurat miałam aplikację pod ręką”. Potem przestał się interesować wspólnymi planami wakacyjnymi. Aż któregoś dnia…
– Hej, zapłacisz dziś za zakupy? – zapytałam w sklepie, trzymając koszyk wypchany po brzegi.
– A po co? Przecież ty masz premię… – odparł z takim spokojem, że aż mnie zamurowało.
– Ale chyba nadal jesteśmy małżeństwem?
– No właśnie – a partnerzy się wspierają. Teraz twoja kolej.
Wyszłam wtedy ze sklepu z siatkami i ciężkim sercem. To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że coś w naszym teamie się rozjeżdża.
Czułam się osamotniona
– Zauważyłam, że od miesięcy nie dorzuciłeś się do czynszu – rzuciłam pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy na kanapie. On scrollował telefon, ja liczyłam w głowie, ile jeszcze mogę wytrzymać.
– No i? Płacisz, jest w porządku – odpowiedział bez podnoszenia wzroku.
– Ale nie o to chodzi, Michał. Nie jesteśmy współlokatorami, tylko małżeństwem.
– Właśnie. A w małżeństwie się wspiera, a nie rozlicza co do grosza.
Zamarłam. Tego się nie spodziewałam. Jeszcze kilka miesięcy temu sam mi mówił, że „wspólne finanse to podstawa”. A teraz? Teraz używał tych samych słów przeciwko mnie. Jakbyśmy grali w grę, w której nagle zmieniły się zasady i tylko on znał nową instrukcję.
– Michał, ja nie mam problemu z tym, że zarabiam więcej. Ale mam problem z tym, że ty nic nie dajesz od siebie.
Wzruszył ramionami.
– Wiem, że ci dobrze idzie. Ciesz się. Nie musisz mi wypominać.
Chciałam coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Nie wiedziałam, jak wyrazić to, że nie chodzi o pieniądze. Że chodzi o to, jak się ode mnie oddalał. Jak od miesięcy nie zapytał, jak się czuję po ciężkim dniu. Jak nasze rozmowy ograniczały się do „co na obiad” i „kiedy pranie”.
Leżał obok mnie, a ja czułam się tak, jakbym była sama w mieszkaniu.
Nie chciał mnie zrozumieć
– Od dziś każdy płaci swoją część. Nie będę sponsorem w tym związku – powiedziałam spokojnie, choć serce waliło mi jak młotem.
Siedzieliśmy przy stole, obok leżała kartka z wydrukowanym budżetem domowym. Michał spojrzał na nią z niechęcią, jakby chciałam mu wręczyć mandat, nie plan wspólnego życia.
– To sobie sama mieszkaj i jedz swoje sushi po spotkaniach z dyrektorkami! – warknął.
Zrobiło mi się zimno.
– Nie chodzi o jedzenie. Chodzi o szacunek.
– A ty masz szacunek do mnie? Czy tylko do tych, co mają wyższe pensje?
Czułam, jak narasta we mnie coś niebezpiecznego – złość, rozczarowanie, może nawet strach. On nie walczył ze mną. On walczył z obrazem mnie, który sobie stworzył.
– Nigdy ci nic nie wypomniałam. Ale nie pozwolę, żebyś mnie karał za to, że się rozwijam.
– Karał? Ty w ogóle siebie słyszysz?
Odsunął krzesło, wstał i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami. A ja zostałam sama, z tą przeklętą kartką, która miała nam pomóc.
I wtedy pierwszy raz pomyślałam: może my się już nie kochamy.
Dłużej tak nie mogłam
Od tamtej kłótni minęły trzy tygodnie. Nie było przeprosin. Nie było rozmowy. Była cisza.
Michał wracał późno, czasem w ogóle nie mówił, gdzie był. Wieczory spędzał przy komputerze, słuchawki na uszach, grał w coś bez końca. Przechodziliśmy obok siebie jak duchy. Czasem mijał mnie w kuchni i pytał, czy jeszcze jest mleko. Nic więcej.
Któregoś dnia wróciłam do domu po dwunastu godzinach pracy. Lało jak z cebra, byłam przemoczona, zmęczona, zła. W łazience, kiedy zrzuciłam z siebie mokre ubrania, nagle poczułam, że już dłużej tak nie mogę. Osunęłam się na podłogę i zaczęłam płakać. Po cichu, żeby nie usłyszał. I tak by nie przyszedł.
Nie zapukał. Nie spytał, co się dzieje. Pewnie nawet nie zauważył, że mnie nie ma.
Po kilkunastu minutach otarłam łzy i spojrzałam w lustro. Oczy miałam czerwone, włosy potargane. Wyglądałam jak ktoś, kto zatracił siebie.
– Michał… – powiedziałam później, stojąc w drzwiach salonu. – Czy ty jeszcze chcesz być moim mężem?
Oderwał wzrok od monitora.
– Nie wiem.
– To może czas się zastanowić. Bo ja nie będę żyła w emocjonalnej próżni.
Wzruszył ramionami i odwrócił się z powrotem do ekranu. A ja zrozumiałam, że jego „nie wiem” boli bardziej niż każde „nie”.
Byłam tym zmęczona
– Ty tak dalej nie pociągniesz – powiedziała Anka, siorbiąc sojowe latte. Siedziałyśmy w naszej ulubionej kawiarni, gdzie zawsze spotykałyśmy się, żeby pogadać.
– Nie wiem, co robić. Jakby ktoś mi wyrwał serce i włożył w jego miejsce kamień.
Anka spojrzała na mnie spod ściągniętych brwi.
– Kasia, a powiedz mi jedno: on byłby z tobą, gdybyś nie miała tej pracy?
Zamarłam. To pytanie przecięło mnie na pół. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam… albo raczej nie chciałam.
– Nie wiem, Anka. Jestem zmęczona – wyszeptałam, patrząc w resztkę pianki w filiżance.
– Właśnie dlatego musisz coś z tym zrobić. Nie możesz wiecznie dźwigać wszystkiego sama. Facet nie może być z tobą tylko wtedy, kiedy tobie się wali świat, ale nie radzi sobie, kiedy lepiej ci się powodzi.
– Ale… ja nadal go kocham. Albo tylko wspomnienie o nim.
Anka milczała chwilę.
– Czasem najtrudniejsze, co możesz zrobić z miłości, to odejść.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. A potem spuściłam wzrok. Bo w głębi duszy już to wiedziałam.
Nie miałam na to siły
Zebrałam się w sobie. Usiadłam naprzeciwko Michała, wieczorem, bez telefonu w ręce, bez zasłony z codzienności. Tylko my i stół między nami.
– Ostatnia próba – powiedziałam. – Albo wracamy do siebie, albo każdy idzie swoją drogą.
Podniósł wzrok. Milczał chwilę, jakby to zdanie musiało przejść przez filtr, zanim zrozumiał.
– Nie wiem, co powiedzieć.
– Michał, to już trwa miesiącami. Ja nie mam siły dalej udawać, że wszystko jest okej. Nie mam siły być jedyną dorosłą osobą w tym domu.
– Ty wszystko przeliczasz, Kasia. Nawet uczucia masz w Excelu.
Zabolało. Chciałam wrzasnąć. Ale zamiast tego odparłam spokojnie:
– A ty wszystko chowasz pod dywan. Zamiast powiedzieć: „boję się, że cię stracę”, wolisz udawać, że to ja jestem problemem.
– Może tak jest – rzucił cicho.
Zrobiło się cicho. Cholernie cicho.
Spojrzałam na niego. Siedział tam, zamknięty w sobie, niezdolny do miłości, której potrzebowałam. I chyba pierwszy raz poczułam, że żal ustępuje miejsca obojętności.
– To jakaś odpowiedź – powiedziałam i wstałam.
Nie krzyczałam. Nie płakałam. Po prostu… wyszłam do sypialni. I zamknęłam drzwi.
Nie chciałam tego ciągnąć
Obudziłam się sama.
Nie było zapachu kawy z kuchni, nie było stuku naczyń, nie było Michała. I pierwszy raz od dawna… nie czułam paniki.
Był wtorek. Zwykły poranek. Ale dla mnie inny. Usiadłam na brzegu łóżka, wsłuchałam się w ciszę. Nie była już przytłaczająca. Była cicha jak ulga. Jak oddech po zbyt długim zanurzeniu.
Michał wyprowadził się dwa dni później. Spakował rzeczy w milczeniu. Nie prosił, żebym go zatrzymała. Ja też nie prosiłam, żeby został. Może oboje wiedzieliśmy, że nie chodzi już o miłość, tylko o cień, który po niej został.
Nie dramatyzowałam. Nie robiłam scen. Poszłam do pracy, śmiałam się przy ekspresie do kawy, odpowiadałam na maile. Ale wieczorami… uczyłam się siebie na nowo.
Czasem nadal zastanawiam się, czy to była dobra decyzja. Czy mogłam zrobić więcej, być bardziej wyrozumiała, bardziej… cokolwiek.
Ale potem przypominam sobie ten moment, gdy siedziałam na podłodze w łazience i płakałam, a za drzwiami grała muzyka, której on nawet nie ściszył. I wiem, że to nie cyferki na pasku wypłaty nas zniszczyły. Zniszczyło nas to, że gdy jedno rosło, drugie ciągnęło je w dół. A ja już nie chciałam być tą, która dźwiga wszystko sama.
Kasia, 37 lat
Czytaj także:
- „Chciałam Wielkanocy bez garów i sprzątania. Pojechaliśmy do hotelu i już pierwszego dnia pożałowałam tej decyzji”
- „Myślałam, że to będzie spokojna Wielkanoc. Zapomniałam jednak, z kim siadam do stołu i jajeczka”
- „Poszłam do spowiedzi przed Wielkanocą. W konfesjonale usłyszałam głos, który kochałam 20 lat temu”