Reklama

Byłam na pierwszym roku studiów. Zaczęło się niewinnie, od bólu głowy – takiego, który pomylić można ze zwykłą migreną. Najpierw próbuje się go ignorować, później zwalczyć tabletkami, a ostatecznie: lekceważyć. W końcu człowiek i tak musi zwlec się z łóżka, trzeba iść – do szkoły, na uczelnię, do pracy. Tak właśnie myślałam, gdy chłodny kwietniowy poranek mroził mi ręce na przystanku autobusowym.

Reklama

Zaniepokoiłam się nieco, gdy okazało się, że nie umiem przeczytać numeru autobusu, który wreszcie nadjechał. Ale cóż, każda migrena objawia się inaczej.

Gdy dotarłam na uczelnię, wszystko wróciło do normy. Niestety, nie na długo.

Na zajęciach z łaciny litery na tablicy zaczęły niebezpiecznie zlewać się ze sobą, aż wreszcie zniknęły w łunie światła. Notowałam może przez pierwsze pół godziny, bo tylko na tyle starczyło mi wzroku – później poddałam się zupełnie. W bólu obserwowałam małe, tańczące iskierki, choć może raczej to one obserwowały mnie. Odwracanie wzroku wcale nie pomagało, wędrowały zawsze tam, gdzie akurat patrzyłam.

„Migreny są takie irytujące” – myślałam. Następnego ranka znów obudził mnie ból. Chcąc sprawdzić, która godzina, sięgnęłam po zegarek, jednak ten zamiast liczb, pokazywał mi tylko małe jasne plamki na czarnym tle. Z rosnącym zdziwieniem zauważyłam, że kilka rzeczy w moim pokoju przez noc zmieniło kolor: wszystko, co było wcześniej czerwone, niespodziewanie stało się czarne. Nie dowierzając, dotykałam każdej z tych rzeczy po kolei, z nadzieją oczekując, że wrócą do dawnego stanu. Niestety. To nie była bajka, a mój palec nie był czarodziejską różdżką. Zdałam sobie sprawę, że mój świat powoli przepoczwarza się w coś strasznego.

Zobacz także

Zawsze myślałam, że gdy traci się wzrok, świat tonie w ciemności. I zapewne najczęściej tak jest. Lecz mój świat tonął w świetle. Światło było wszędzie: odbierało rzeczom kolory i nie gasło, nawet gdy zamykałam oczy; wieczny ogień tlił się pod moimi powiekami, a jego iskry śmiały mi się w twarz.

Nie zauważyła, że jej mama potrzebuje pomocy

Wszystko potoczyło się szybko: rosnący strach moich rodziców, wizyta u okulisty, skierowanie do szpitala. W przeciągu kilkunastu godzin znalazłam się w miejscu, gdzie nie sięga wzrok. Tak nazywam oddział okulistyczny, bo ludzi stamtąd otacza najczęściej ciemność – czasem tylko oślepiające światło lub plamy barw.

Celinka zdecydowanie należała do tej pierwszej grupy i choć wcale mnie nie widziała, miałam wrażenie, że ucieszyła się z obecności nowej współlokatorki w sali. Była młodą dziewczyną o długich brązowych włosach i rozbrajającym uśmiechu. Ciemność – taka, jaką znałam ze swoich koszmarów – zupełnie do niej nie pasowała. Niewidomi muszą być bardzo nieszczęśliwi – tak uważałam. Tymczasem Cela była pełna życia i siły do walki, mimo wszystkich nieszczęść jakie ją spotkały…

Wraz z nastaniem wieczoru, w miejscu gdzie nie sięga wzrok, zrobiło się ciszej. Odwiedzający powoli wychodzili, korytarz pustoszał. Celinka w zamyśleniu siedziała na łóżku i czesała włosy. W pewnej chwili odłożyła szczotkę. Nie spodziewałam się tego, co zamierzała mi powiedzieć.

Wiesz, byłam w domu, gdy umarła moja mama – wyznała bardzo smutnym tonem. – Umarła w fotelu. Przechodziłam obok niej, ale już wtedy niezbyt wiele widziałam i nie zauważyłam, że mama potrzebuje pomocy, że odchodzi…

– To nie twoja wina – odparłam.

Bardzo jej współczułam.

– Teraz muszę jak najszybciej wrócić do domu, żeby opiekować się jej różami – westchnęła. – Bardzo je kochała. Ojciec i brat raczej nie dadzą rady, no i trzeba pomóc w domu, ugotować obiad. Niewiele widzę, ale boję się, co będzie, gdy zupełnie stracę wzrok. Co będzie z różami.

Tej nocy, gdy światło pod moimi powiekami nie pozwalało mi zasnąć, wyobrażałam sobie piękny ogród wielobarwnych róż, delikatnie kiwających się na wietrze. Wszystko było takie doskonałe. Na horyzoncie widniały potężne, ciemnozielone góry, tuż pod idealnie lazurowym niebem.

Zasnęłam z obawą, że pewnego dnia zapomnę, jak wyglądają te cudowne kolory. I że moja współlokatorka nie zdąży na czas do domu, by podlać róże w ogrodzie swojej ukochanej mamy.

Następnego dnia Celinka zaprosiła mnie „na telewizor”. Niemal wszyscy pacjenci gromadzili się popołudniami przy jedynym telewizorze w miejscu, gdzie nie sięga wzrok. Stał przy oknie, na samym końcu korytarza, a przed ekranem ustawiono rzędy krzeseł. Moja współlokatora oczywiście nie oglądała, lub – jak kto woli – oglądała, ale zmysłem słuchu. Bardzo zaskoczyła mnie cisza, która panowała wokół telewizora. Każdy dźwięk z głośnika był tak cenny, że nikt nie ośmielił się go zagłuszyć.

– Ja już nie bardzo nawet pamiętam, jak ona wygląda – wyznała moja nowa znajoma szeptem, łamiąc świętą zasadę ciszy.

Spojrzałam ponownie na ekran, gdzie w popularnym serialu aktorka odgrywała właśnie scenę zazdrości.

– Szara taka – uśmiechnęłam się. – Ale na osiemdziesiąt procent mogę stwierdzić, że ma jasnobrązowe włosy, w każdym razie takie miała kilka odcinków temu.

Dobrze, że ktoś to jeszcze pamięta – odparła pani z tylnego rzędu i wszystkie się zaśmiałyśmy.

Świat miał tyle kolorów, wszystko tak pachniało…

Mijały dni i ja również nauczyłam się bardziej cenić dźwięki i zapachy od tego, co widziałam. Moje zmysły słuchu i węchu bardzo się wyostrzyły. Ogołocony z barw świat tonący w łunie światła nie był już taki piękny jak dawniej, ale nie czułam się zawiedziona. To, co jest inne, niekoniecznie musi być gorsze. Mój świat stracił barwy, lecz ubrany był w zapachy i dźwięki, których wcześniej ani nie czułam, ani nie słyszałam. Zresztą, wiedziałam, że w porównaniu choćby do Celinki, miałam bardzo dużo szczęścia. A nawet jeszcze więcej…

Spora dawka sterydów w kroplówkach wkrótce uleczyła zapalenie nerwu wzrokowego i znowu widziałam. W dniu, w którym miałam opuścić szpital, moja współlokatorka żegnała mnie serdecznie, lecz ze smutkiem.

Nie martw się, Celinko, na pewno zjawi się ktoś na moje miejsce – przytuliłam ją.

– Tak, na pewno – odpowiedziała cicho. – Tęsknię za górami.

Gdy odchodziłam, miałam wrażenie, że na mnie patrzy. Może było to tylko złudzenie, a może niektórzy ludzie naprawdę potrafią patrzeć sercem jak mawiał Mały Książę, bohater książki Antoine de Saint-Exupéry’ego. Na korytarzu czekał na mnie lekarz z wypisem, jednak w jego wyrazie twarzy było coś dziwnego. Nie wiedziałam jeszcze wtedy co, ale zrozumiałam to szybko, gdy tylko zwrócił się do mnie:

– Musi pani udać się do neurologa – usłyszałam. – Zapalenie nerwu wzrokowego z nawrotem zwykle jest zapowiedzią poważniejszych schorzeń.

– Jak to poważniejszych?

– Trzeba zrobić rezonans, żeby potwierdzić lub wykluczyć stwardnienie rozsiane. Musi się pani liczyć z tym, że pewnego dnia być może będzie pani miała poważne problemy z poruszaniem się.

Jeśli pewne rzeczy są zbyt piękne, by były prawdziwe, to ta wiadomość była zbyt straszna, bym potrafiła ją tak po prostu zaakceptować. Tym bardziej że od momentu, gdy w pełni odzyskałam wzrok, czułam przepełniające mnie szczęście.

Na dworze było niemal lato. Nigdy wcześniej – i nigdy później – nic nie pachniało tak pięknie jak świeża, jasnozielona trawa w tamten majowy dzień, kiedy zamknęły się za mną szpitalne drzwi. Ukazał mi się harmonijny, wielobarwny świat przepełniony śpiewem ptaków i świeżym zapachem wiatru.

Reklama

Z uśmiechem zrobiłam pierwszy krok na betonowej drodze do raju. Od tego czasu minęło już niemal sześć lat. Siedząc, podziwiam z okna deszczowy marcowy poranek. Myślami powracam do mojej współlokatorki siedzącej na skraju łóżka i wpatrującej się w okno. Czasem zastanawiam się, czy Celinka zdążyła podlać swoje róże. Być może udało jej się, a być może róże uschły… Zapewne nigdy się nie dowiem. Ale gdy wierzę, że jednak zdążyła, odrobinę łatwiej mi żyć. W powietrzu czuć już wiosnę. Niedługo wyjadę na podwórze i nakarmię zaprzyjaźnione gołębie.

Reklama
Reklama
Reklama