„Mogłam żyć, bo ktoś oddał mi swoje serce. Musiałam się dowiedzieć, kim jest ta osoba”
„Nie wiem, jak wyjaśnić więź, którą poczułam z tą kobietą. Wiedziałam jedno, muszę oczyścić jej dobre imię”.

- Elżbieta, 43 lata
Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam uśmiechniętą twarz lekarza. Po wybudzeniu z narkozy byłam ledwo przytomna. Wiedziałam, że wyjeżdżam z sali operacyjnej, lecz była to jedyna wiedza, która w tamtej chwili docierała do mojej świadomości. Nic więcej…
– Już wszystko dobrze – głos lekarza dotarł do mnie jakby zza szyby.
Nie byłam w stanie nic zrobić, chwilę później znowu zapadłam w sen.
Kilka dni po operacji poprosiłam lekarza o chwilę rozmowy.
– Czy mogłabym się dowiedzieć, od kogo dostałam serce? – spytałam.
– To była kobieta.
– Jak się nazywała? Może ma jakąś rodzinę, którą mogłabym odwiedzić i podziękować? – chciałam wiedzieć.
– Niestety – lekarz uśmiechnął się przepraszająco. – Nie wolno nam udzielać takich informacji. Powinna pani przestać się tym interesować. Dla pani zdrowia i dobrego samopoczucia nie ma to najmniejszego znaczenia.
A jednak moje drugie „ja” nie chciało tego przyjąć do wiadomości. Coś mi mówiło, że muszę dowiedzieć się, czyje serce noszę w piersiach. Starałam się bagatelizować to dziwne uczucie, ale im dłużej mówiłam sobie, że nie ma to żadnego sensu, tym większe rosło we mnie przekonanie, że powinnam poznać prawdę.
Musiałam wiedzieć
Po tygodniu zaczęłam wstawać z łóżka. Codziennie przychodziła do mnie rehabilitantka, dzięki której uczyłam się ponownie obchodzić z własnym ciałem. Ponieważ czyniłam szybkie postępy, pewnego dnia dowiedziałam się od lekarza, że niedługo będę mogła wrócić do domu.
Ostatniej nocy w szpitalu obudziłam się o 2.15. Wiem, bo na ścianie naprzeciwko łóżka wisiał zegar z podświetlanymi wskazówkami. Uświadomiłam sobie, że muszę się dowiedzieć, od kogo dostałam serce.
Wstałam. Ostrożnie wyszłam na korytarz. Chwilę nasłuchiwałam, czy nikt się nie zbliża. Panowała jednak cisza. Przeszłam koło pokoju pielęgniarek. W świetle lampy zobaczyłam, jak siedzą na krzesłach i drzemią. Przeszłam do pokoju lekarskiego. Był pusty.
Weszłam i od razu zaczęłam grzebać w teczkach na biurku, właściwie nie do końca wiedząc, czego szukam. Znalazłam folder ze swoim nazwiskiem, a kilka sekund potem wyczytałam zapisane na stronie dane. Imię i nazwisko dawczyni mojego serca. Pod spodem widniał adres.
Z dokumentów znajdujących się w teczce wynikało, że Aldona T. przed kilkoma dniami opuściła zakład karny, gdzie odsiedziała pięć lat. Zginęła w wypadku ulicznym, chwilę po wyjściu z więzienia. Schowałam wszystkie dokumenty do szuflady i wyszłam z pokoju lekarskiego. Przeszłam obok drzemiących pielęgniarek, wróciłam do swojego łóżka i wsunęłam się pod kołdrę. Zapadłam w sen praktycznie od razu, jakby ktoś wyłączył mi zasilanie.
Koło 13.00 przyjechał mój mąż i zabrał mnie ze szpitala. Zamyślona, wsiadłam do samochodu. Mąż ćwierkał radośnie, co chwila całował mnie w policzek, a ja udawałam, że jestem równie szczęśliwa jak i on. Ale gdzieś we mnie siedziało coś mrocznego i domagało się działania. Nie miałam jednak pojęcia, co zrobić, ani o co w ogóle w tym wszystkim chodzi.
Czułam, jakbym znała tu każdy zakamarek
W ciągu następnych tygodni stale myślałam o dawczyni mojego serca. Dlaczego zabiła własne dziecko? Ale ilekroć zadawałam sobie to pytanie, czułam jakby sprzeciw w głębi siebie. Serce kurczyło się nagle boleśnie, zupełnie jakby mówiło: „to nieprawda!”.
Przez kolejny miesiąc starałam się żyć normalnie, jednak nieustannie coś mnie dręczyło. Wiedziałam, że muszę coś zrobić – i w końcu poddałam się temu uczuciu… Pewnego dnia wsiadłam w tramwaj i pojechałam na warszawską Pragę. Weszłam na podwórko starej kamienicy i spojrzałam w jedno z okien. Schodami dotarłam na drugie piętro. Miałam wrażenie, że znam tu każdy zakamarek. Sięgnęłam pod wycieraczkę. Wyjęłam klucz i otworzyłam zamek w najbliższych drzwiach.
W środku znalazłam wsunięte pod próg zawiadomienie z administracji. Chodziło o podwyżkę czynszu. Na dokumencie widniało nazwisko Tadeusz R. Natychmiast zalała mnie fala złych emocji. Aldona najwyraźniej nie lubiła tego mężczyzny.
Zaczęłam szukać. Nie wiem czego, ale otwierałam szafy, szuflady, grzebałam w walizkach i pudełkach. Wreszcie z szuflady pod łóżkiem wyjęłam aparat fotograficzny. Taki starego typu, z klasyczną kliszą. Opadło ze mnie całe napięcie. Teraz musiałam wywołać film. Skądś wiedziałam, że w pobliżu znajduje się zakład fotograficzny, który zajmuje się jeszcze obróbką starych fotografii. Przyznaję – byłam szalenie ciekawa, co będzie na zdjęciach. Rozwiązanie tajemnicy? Na pewno.
Trzy dni później odebrałam od fotografa 16 zdjęć. Interesowało mnie tylko jedno. Zobaczyłam na nim ładną kobietę o smutnym uśmiechu. Sięgnęłam po telefon i wstukałam numer, który znalazłam w jej mieszkaniu. Po drugiej stronie odezwał się męski głos. Powiedziałam krótko:
– Mam to zdjęcie. Czekam przy zakładzie fotograficznym…
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Zaraz będę – usłyszałam w końcu.
– Kim pani jest? – spytał mnie pół godziny później szczupły, brodaty mężczyzna w okularach.
– Aldona chciała, żeby to panu przekazać – podałam mu zdjęcie.
Poczułam się wolna, jakby wyszła ze mnie kierująca dotąd moim postępowaniem osoba. Byłam Aldonie winna życie i spłaciłam swój dług.