Reklama

Zawsze powtarzałam, że nie ma ludzi bardziej irytujących niż dwoje starszych ludzi, którzy się kochają, ale zupełnie nie potrafią ze sobą żyć. No i miałam ich pod nosem – moich teściów. Jestem żoną ich jedynego syna i przez ostatnie dwadzieścia lat byłam nie tylko synową, ale i mediatorką, powierniczką, kucharką, czasem nawet psychoterapeutką. Na zmianę dla mamy i dla taty. Bo to nie było tak, że oni się po cichu nie znosili i każdy miał swoje życie. O nie! Oni się kłócili. Codziennie. Głośno. Czasem nawet przez telefon, gdy siedzieli w innych pokojach.

A potem jedli razem kolację, jakby nic się nie stało. Przyprawiali mnie o ból głowy. I pewnie, by się to tak dalej ciągnęło, gdyby nie to, że mama w końcu powiedziała dość. Spakowała jego rzeczy (symbolicznie – walizka i worek na śmieci), złożyła papiery do sądu o rozwód i rozwiodła się z nim po pięćdziesięciu latach małżeństwa. Tak, po pięćdziesięciu. Myślałam, że to będzie dla nich ulga. Że wreszcie będzie spokój. No cóż – bardzo się pomyliłam.

Toczyli ze sobą ciągłe wojny

– Nina, on mnie dobija – westchnęła mama, siadając przy moim kuchennym stole z teatralnym jękiem. – Po prostu mnie wykańcza. Wiesz, co powiedział dzisiaj rano?

Nie wiedziałam, ale byłam pewna, że zaraz się dowiem.

– Że „herbata była letnia”. A ja mu ją podałam, jak tylko czajnik się wyłączył! On chyba termometr w języku ma. Już nie mogę.

Podałam jej kawałek ciasta i nalałam kawy, chociaż to był tylko pretekst do narzekania. Od piętnastu lat tak wyglądały nasze soboty. Aż do tamtej zimy.

On cię kocha, mamo – powiedziałam, jak zawsze. Taki odruch.

– Kocha? Wiesz, kto kocha? Ten pan z sąsiedniego bloku, co codziennie przychodzi do swojej żony z kwiatkiem. A nie ten mój! On się bardziej przejmuje pilotem od telewizora niż mną!

Zanim zdążyłam coś powiedzieć, zadzwonił dzwonek. Otworzyłam drzwi – a tam tata. Z dużą torbą z dyskontu i siatką pomarańczy.

– Dzień dobry, Ninka. Mama tu?

– Jest – westchnęłam. – W kuchni.

Tata wszedł, jakby mieszkał tu na stałe, i po drodze rzucił:

– Powiedz jej, że te jej pomidory to smakują jak plastik. Przyniosłem własne. I chleb, bo znowu zapomniała kupić.

Stanęłam między nimi w kuchni. Mama zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu.

Ty to masz tupet, Kazimierz.

– No przecież ktoś musi zadbać o twoje jelita, Halina – mruknął, stawiając siatki na blacie.

I tak wyglądała ich miłość. Drobne wojny. Cięte riposty. I codzienne dowożenie pomarańczy.

Rozwiedli się w marcu

Rozwiedli się w marcu. W sądzie mama przyszła w granatowej garsonce, tata w swetrze z reniferem. Powiedział, że zapomniał, że to dziś. Sędzina spojrzała na nich jak na parę, która przyszła się pokłócić o pilota, nie o życie.

– Czy rozpad pożycia jest trwały i nieodwracalny? – zapytała.

– Jak najbardziej – rzuciła mama chłodno. – Ja już nie mam siły ciągle mu przypominać, że szczoteczka do zębów nie służy do czyszczenia paznokci.

Ja nie mam siły jej słuchać – odpowiedział tata. – Od pięćdziesięciu lat gadanie, że wieszaki wiszą w złą stronę!

Wyszli z sądu z orzeczeniem rozwodu i zamówili dwie osobne taksówki.

– Mamo, jesteś pewna, że to był dobry pomysł? – zapytałam, gdy wieczorem piła herbatę u mnie w salonie.

– Pewna jak nigdy. Mam dość tego jego ciągłego „a gdzie są moje skarpety?” i tej jego wymownej ciszy, jak się obrazi.

– Aha.

– Ale... – zawiesiła głos. – Może byś czasem sprawdziła, czy zjadł coś konkretnego, co?

Dwa dni później zadzwonił do mnie tata.

– Ninka, masz może przepis na ten rosół, co Halina robiła?

– Tato, serio? Po pięćdziesięciu latach?

– No co… Zgłodniałem. I jakoś… cicho tu.

Tato, ty za nią tęsknisz?

– Za rosołem głównie. I… za tą ciszą, co ją robi, jak się obrazi.

Westchnęłam. Miałam złamane małżeństwo i dwoje ludzi, którzy nie potrafili żyć razem… ale jeszcze mniej umieli żyć osobno.

Tata tęsknił, matka zazdrosna

Mama zaczęła chodzić do klubu seniora. Twierdziła, że rozwód jej służy.

– Nina, wiesz, że są panowie, którzy potrafią zatańczyć tango bez deptania po palcach? – opowiadała, wachlując się ulotką z jogi dla początkujących. – I jeszcze potrafią słuchać!

– Tylko czy to tango z przytulaniem, czy bez? – zapytałam z przekąsem.

Z przytulaniem, ale eleganckim. Nie jak twój teść, co łapie, jakby miał złapać kurczaka.

Tymczasem tata… zaczął nosić koszule. I używać perfum. Żadna rewolucja, ale dla niego to był poziom jakby odkrył social media.

– Tato, masz randkę? – zażartowałam, gdy przyszedł do nas w koszuli w kratę i nawet z wyskubanymi włosami z uszu.

– A co, nie mogę dobrze wyglądać? – odburknął.

– Możesz, ale wcześniej przez czterdzieści lat nie mogłeś?

– Halina narzekała, że perfumy ją duszą.

– A teraz?

– Teraz nikt nie narzeka, ale jakoś… też nikt nie mówi, że ładnie pachnę – westchnął i zapatrzył się w okno.

Kilka dni później mama przyszła do mnie blada jak ściana.

– Widziałam go – wyszeptała. – W kawiarni. Z jakąś babą. I on się uśmiechał, Nina. Tak… jak kiedyś do mnie.

Zamarłam.

– Mamo, jesteś zazdrosna, czy o co chodzi?

– Nie – rzuciła szybko. Za szybko. – Po prostu… niech nie robi z siebie klauna dla pierwszej lepszej. On nawet nie wie, że trzeba sernik zamawiać do herbaty, nie makowiec. Zgaga go złapie.

Nazajutrz sama poszła do tej samej kawiarni. I zamówiła sernik.

Cyrk na kółkach i komedia

W kawiarni nic się nie wydarzyło. Poza tym, że mama wypiła herbatę, zjadła ten sernik i – jak sama potem stwierdziła – „posiedziała jak idiotka, jakby czekała na spóźnionego kochanka od siedmiu boleści”. A tata? Przestał się uśmiechać. I znowu chodził w polarze, nawet na niedzielny obiad.

– Tato, wszystko dobrze? – zapytałam, gdy od niechcenia dłubał widelcem w schabowym.

– A co ma być? – mruknął. – Żyję, ale coś to mięso jakieś suche. Halina by zrobiła z sosem.

– No, ale Halina już nie jest twoją żoną – przypomniałam łagodnie.

Spojrzał na mnie z ukosa.

– Wiem. Nie musisz mi tego powtarzać.

W tym czasie mama coraz częściej wpadała z „przypadkową” wizytą.

– Masz może ścierkę w kratkę? – zapytała raz ni z tego, ni z owego. – Taką jak kiedyś mieliśmy. Bo była najlepsza.

Albo:

– Zrobiłam dziś fasolkę po bretońsku. Taką, jaką lubił... znaczy, lubicie. Jakbyś chciała, mogę trochę zostawić. Albo dać... jeśli by się przypadkiem kręcił w pobliżu twojego bloku.

– Mamo – odparłam, zakładając ręce na piersi. – Ty chyba chcesz z nim znowu rozmawiać.

– Rozmawiać? Prędzej powiedzieć mu, że to nie wstyd powiedzieć „przepraszam”, nawet jak się jest upartym dziadem.

– Czyli... tęsknisz za nim?

– Nie, ale... może byś do niego zadzwoniła i zaprosiła na przyszłą niedzielę. Tak, ot, przypadkiem. No i żeby przywiózł tamten wazon. Co to stał kiedyś w salonie.

– Mamo, nie ma już tamtego wazonu.

– To trudno. Zjawi się, to się wymyśli jakiś powód, żeby został.

Komedia na kółkach i cyrk w jednym.

Zaprosiłam ich na kolację

Zaprosiłam ich oboje. Osobno. Tata przyszedł pierwszy. Przyniósł tort bezowy z cukierni i wazon. Jakiś nowy.

– A co, niech ma – mruknął. – Tamten jej zbiłem trzydzieści lat temu i do dziś mi wypomina.

Pięć minut później wparowała mama. Ze słoikiem ogórków i ciastem drożdżowym.

– Bo u ciebie to zawsze tylko te bezy, Nina, a drożdżowe to jednak najlepiej człowiekowi smakuje.

Zanim się zorientowali, stali obok siebie w kuchni. Oboje z torbami, oboje w butach, oboje w milczeniu.

– O, dzień dobry – odezwał się tata sztywno.

– Witaj – rzuciła mama, patrząc wszędzie, tylko nie na niego.

– Przyniosłem wazon. Nie wiem po co, ale... przyniosłem.

A ja ogórki. Sama kisiłam. Jak za dawnych lat.

Nastąpiła niezręczna cisza. Ja udawałam, że myję talerze. Zuzka – moja córka – włączyła telewizor, jakby mogła tym odgłosem uratować sytuację. Nagle tata się odezwał:

– Halina, może byś została na kolację?

Mama spojrzała na mnie. Ja udawałam, że nie słucham.

– Nie wiem... – odpowiedziała cicho. – Chyba zostanę.

Wieczorem siedzieli przy stole, oboje z kubkiem herbaty. Mama podała ogórki. Tata się skrzywił.

– Za słone?

– Nie... Po prostu... smakują dokładnie tak, jak wtedy. Wiesz... jak na działce, jak robiliśmy grilla, a ty znowu pokłóciłaś się z moją siostrą.

– Bo mówiła, że nie umiesz prowadzić auta.

– A to ja prowadziłem?

– Tak, przejechałeś jej róże.

Roześmiali się. I śmiali się jeszcze, gdy wychodzili... razem.

Nie byli lepsi niż wcześniej

Nie wrócili do siebie od razu. Potrzebowali jeszcze kilku niedzielnych kolacji, paru wspólnych spacerów i dwóch porządnych kłótni. Jedna była o to, że tata zostawił kapcie łazience, a druga – że mama znowu nie powiedziała mu „dziękuję” za zakupy. Ale pewnego dnia tata zapukał do moich drzwi, z walizką i dziwnym wyrazem twarzy.

– Ninka, ja wracam do niej – oznajmił. – Mam już dość tej swojej samotności. I telewizora, co mówi tylko do mnie.

– A mama wie? – zapytałam ostrożnie.

– Jeszcze nie. Ale... może ją zaskoczę.

I zaskoczył. Wszedł do mieszkania, mama przesiadywała u mnie ciągle, postawił walizkę przy ścianie i powiedział:

– Mam nadzieję, że nie wyrzuciłaś mojej poduszki.

Mama spojrzała na niego długo.

– Głupi jesteś – mruknęła. – Ale skoro już tu jesteś… to wstawiaj Nince pranie. Nie będę sama wszystkiego robić.

Nie byli lepsi niż wcześniej. Nadal się przekomarzali, dąsali, trzaskali drzwiami, ale już wiedzieli, że osobno to im nawet herbata nie smakuje. A ja? Nauczyłam się robić rosół Haliny i podawałam tak, żeby nigdy nie był „letni”. Tak na wszelki wypadek.

Nina, 49 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama