„Moim pacjentem był zgryźliwy tetryk. Zapuścił się jak człowiek z buszu, musiałam mu pomóc”
„Kazimierz był strasznym dziaduniem, ale ewidentnie wymagał pomocy. Nie trzeba było specjalnej dociekliwości, żeby odkryć, że dawno się nie mył i nie zmieniał ubrania. Był dramatycznie zaniedbany, ale w złośliwych oczkach tliło się życie”.
- Justyna, 49 lat
Dawno nie poczułam się tak okropnie traktowana! Kazimierz najpierw nie chciał mnie wpuścić, potem podać swoich danych, a na koniec powiedział, że jestem stara, brzydka i mogę sobie iść, bo on wcale mnie nie zapraszał…W pierwszym odruchu naprawdę chciałam stamtąd wyjść, ale potem pomyślałam, że ten człowiek naprawdę potrzebuje pomocy. I to wcale nie medycznej…
Powtórne narodziny
Bywają pacjenci tak trudni, że najprostsza rutynowa czynność staje się wyzwaniem. Podczas pierwszej wizyty u Kazimierza z trudnością hamowałam się, by nie zdzielić go przez łeb. Oczywiście, nigdy bym tego nie zrobiła, nie stosuję rękoczynów w praktyce, a już szczególnie wobec pacjentów, ale pomarzyć to całkiem co innego.
Kazimierz był pacjentem onkologicznym, samotnym, zaniedbanym mężczyzną po sześćdziesiątce, prawdopodobnie świeżo upieczonym emerytem. Nie powiedział mi tego sam, część informacji przeczytałam w karcie, reszty się domyśliłam, bowiem z Kazimierza niczego nie mogłam wyciągnąć, nawet tego, jak się nazywa.
– A na co to pani? – spytał nieufnie. – O RODO pani słyszała? Dane są pod ochroną, nikomu ich nie udostępniam. Zawiadomię kierownika przychodni, że chciała pani wyciągnąć ode mnie PESEL.
– To nieporozumienie – uśmiechnęłam się najmilej, jak umiałam, żeby go rozbroić.
Zobacz także
– Niech się pani nie wdzięczy, to nic nie da. Jakby pani była młodsza i ładniejsza, to kto wie, ale to nie ten przypadek.
Stanęłam jak wryta. Co za cham!
– No co? Nie podoba się, to niech pani idzie, ja pani nie zapraszałem – usłyszałam.
Byłam już w drodze do drzwi, ale się rozmyśliłam. Kazimierz był strasznym dziaduniem, ale ewidentnie wymagał pomocy. Nie trzeba było specjalnej dociekliwości, żeby odkryć, że dawno się nie mył i nie zmieniał ubrania. Był dramatycznie zaniedbany, ale w złośliwych oczkach tliło się życie. Zamierzałam zostać, zrobić, co do mnie należy, i dowiedzieć się, co sprawiło, że zrobił z siebie stracha na wróble.
Mógłby się jakoś ogarnąć!
– Do przychodni zgłosiła pana córka, przydzielono pielęgniarkę środowiskową, więc mam prawo zostać. Jak się pan będzie opierał, wezwę ochroniarza – zagroziłam.
– Nikogo takiego nie macie! NFZ by nie zapłacił! – odparł z triumfem.
To akurat była prawda, nie zamierzałam się spierać.
– A córce nic do mnie, wyjechała z kraju i nie dba o starego – dołożył z zajadłością.
– Dlatego przestał pan się myć?
Nie obraził się, wzruszył ramionami, pokazując, jak bardzo nie zależy mu na trywialnych czynnościach.
– I tak umrę, po śmierci mnie wyrychtują na eleganta, córka o to zadba – rzucił zjadliwie.
Położyłam na stole torbę, nie dbając, że patrzy na mnie spode łba.
– Według mojej wiedzy jest pan w fazie remisji choroby. Jeśli nadal nie będzie objawów, za pięć lat będziemy mówić o całkowitym wyleczeniu. To dobra wiadomość.
– Niech pani mi tu nie zasuwa gadek dla naiwniaków, nie dam się nabrać. Pięć lat! Wiadomo, co to znaczy. Rak to rak, jakby mnie z niego wyleczyli, od razu by powiedzieli. Ale asekurują się, każą czekać pięć lat, bo wiedzą, że po takim czasie może mnie już nie być na tym łez padole. I dobrze, ja tam jestem gotowy, mogę umierać, nic mnie tu nie trzyma. Niech się tak nie rozsiada, nie zapraszałem w gości!
Aż podskoczyłam w fotelu, nie spodziewałam się, że na mnie wrzaśnie.
– Proszę mnie nie obrażać – huknęłam wzajemnie na niego.
– Ja pani nie obrażam, ja panią wypraszam! Niepotrzebna mi niczyja pomoc!
– A pewnie! Będę siedział sam i porastał kurzem – sparodiowałam go złośliwie.
Nie patyczkowałam się. Od tego, kto wygra potyczkę na słowa, zależało, czy Kazimierz mnie nie wyrzuci. Byłam mu potrzebna, ale nie zamierzał przyjąć pomocy na złość nieobecnej córce i całemu światu. Poza tym bał się choroby, nie uwierzył, że jest na dobrej drodze do wyzdrowienia. Uważał, że rak to wyrok.
– Wygląda pan jak własny dziadek, broda dodaje panu lat. Mógłby się pan ogolić, od razu inaczej patrzyłby pan na świat – przygadałam mu.
Drgnął i odruchowo przeciągnął ręką po wyhodowanym zaroście.
– Ale może jest potrzebna, żeby zasłonić oblicze, bo urodą pan nie grzeszy? – dołożyłam złośliwie, chcąc pobudzić go do życia. Nie byłam miła, ale przed chwilą powiedział mi, że jestem brzydka, to co sobie miałam żałować…
– W swoim czasie byłem bardzo przystojnym mężczyzną – odparł z godnością. – Wiek i choroba wdzięku nie dodają.
– Ani zaniedbana broda – dołożyłam skrupulatnie. – A teraz niech pan podwija rękaw, bo jak nie, to wbiję igłę przez materiał i nie ręczę za efekty.
Zaśmiał się, jakbym powiedziała dowcip.
– Jest pani straszna – powiedział jakby z uznaniem. – Wszystkie pani koleżanki są równie okropne?
– Ależ skąd, ja jestem najgorsza – odparłam pogodnie, robiąc precyzyjne wkłucie.
– Znowu nie miałem szczęścia, zawsze wylosuję na loterii pusty los.
Zagotowałam się w środku. Nie byłam pustym losem, nie miał prawa mnie tak nazywać!
– Ktoś powinien nauczyć pana dobrych manier. – odparłam.
– Na to już za późno, mówiłem pani, że jestem na wylocie. Rak mnie zje, młodszym dawał radę, nie mam już sił z nim walczyć. Długo jeszcze będzie mnie pani torturować? Ręka mi odpadnie.
– Nic panu nie będzie.
Zakorkowałam fiolkę z krwią zgryźliwca i zwolniłam zacisk na ramieniu.
– Już. Bolało?
– A wie siostra, że nawet nie – odparł z dozą zdziwienia.
Kiedy nie wyzłośliwiał się, był zwyczajnym, godnym współczucia pacjentem, wymęczonym przez terapię nowotworową. Walkę z chorobą wygrał, ale nie przyjmował tego do wiadomości, wiedział swoje. Gdyby tak ktoś był w stanie wytłumaczyć mu, że jeszcze może cieszyć się życiem, zamiast rozmyślać o śmierci…
Może jak zobaczy Majkę, to…
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, był niezły, ale mógł napotkać na trudności w wykonaniu. Nie byłam pewna, czy uda mi się namówić Majkę na zamianę.
Maja była nową pracownicą przychodni, nie znałam jej zbyt dobrze, dzieliła nas duża różnica wieku. Właśnie dlatego chciałam spróbować, bo nietypowa kuracja wstrząsowa przydałaby się Kazimierzowi.
– Majeczko, mam pacjenta, z którym nie daję sobie rady – zagadnęłam ją przy pierwszej okazji.
Nie dała się podejść.
– Niemożliwe, ty? Diabła przyprowadziłabyś na sznurku, gdyby zaszła taka konieczność. Nie mów, że pacjent cię pokonał. Od razu przyznaj, że coś knujesz, może w to wejdę, a może nie. Przekonaj mnie.
Maja była młoda, ale twarda jak stal. Zdecydowałam, że powiem prawdę.
– To starszy pan, ma na imię Kazimierz i zdecydował się umrzeć na złość światu. Wszedł w fazę remisji, rak się cofnął, ale ponieważ pełne wyzdrowienie zostanie ogłoszone dopiero po pięciu latach, uważa, że lekarze go oszukali. Jest gotów na śmierć, w związku z tym już teraz wypisał się z życia.
– I co ja mam z nim zrobić?
– Obudzić w nim mężczyznę – powiedziałam uroczyście.
Musiałam poczekać, aż Maja skończy się śmiać.
– Jest szansa, że Kazimierz na widok młodej, atrakcyjnej kobiety poczuje wstyd, że tak się zaniedbał. Na początek mógłby skorzystać z prysznica i wskoczyć w czyste ciuchy.
– Jest aż tak źle? – Maja spoważniała.
– Sama zobaczysz, bo chcę, żebyś raz do niego poszła i nim wstrząsnęła. Uda się albo nie, ale spróbować trzeba. Tylko uważaj, bo on kłuje jak stary oset.
– Nie ze mną te numery, nie pozwolę sobie w kaszę dmuchać. Zaciekawiłaś mnie, zastąpię cię i zobaczę, co da się zrobić.
Gdy wróciła, minę miała nieodgadnioną.
– Zrobiłam, co mogłam, ale wybacz, to naprawdę trudny przypadek. Chyba nic do niego nie dotarło. Milczał, a minę miał taką, jakby pierwszy raz zobaczył kobietę.
– Młode damy rzadko go odwiedzają. Mam nadzieję, że cię nie obraził, potrafi być bardzo uszczypliwy.
– Ależ skąd, to uroczy, zamknięty w sobie staruszek – rzuciła niefrasobliwie Majka. – Prawie nic nie mówił, nie odpowiedział nawet wtedy, gdy poprosiłam, żeby zadbał o higienę.
Pomyślałam, że Kazimierz na jej widok przeżył katharsis, i byłam bardzo ciekawa, czy efekty wstrząsu utrzymają się dłużej. Pełna obaw, ale i ciekawości, poszłam do niego w wyznaczonym przez grafik dniu.
Drzwi otworzył mi szpakowaty dżentelmen z gładko wygolonym obliczem.
– To naprawdę pan? – zaśmiałam się. – Co za metamorfoza! Jestem pod wrażeniem.
Zamiast odpysknąć po swojemu, zarumienił się.
Zaprosił mnie ruchem ręki do pokoju, wskazał fotel, z którego poprzednio chciał mnie spędzić.
– Sprawdziłem w internecie, lekarze mieli rację. Remisja raka to dobra wiadomość – powiedział uroczyście. – Będę żył!
Pogratulowałam mu, jakby się na nowo narodził. Bo tak właśnie było.