Reklama

Jeszcze kilka lat temu mieliśmy wszystko. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Mąż, dwójka dzieci, nasze mieszkanie i wspólne obiady. Dziś, kiedy otwieram lodówkę, świeci mi prosto w oczy pustka. Dosłownie i w przenośni. On jada teraz francuskie pasztety w jakiejś kawalerce z widokiem na park. Wydaje na kolacje tyle, ile ja mam na cały tydzień. Dzieci widuje rzadko, czasem zadzwoni, częściej nie. A ja? Staram się. Dla nich. Bo ktoś musi. Nawet jeśli zostało mi tylko światło w lodówce.

Reklama

Na nic mnie nie stać

– Mamo, a czemu nie ma dziś obiadu? – zapytała Zuzka, stając w drzwiach kuchni i zerkając mi przez ramię.

Właśnie liczyłam, ile pieniędzy zostało mi na koncie po zapłaceniu rachunku za prąd. Siedem złotych czterdzieści groszy. Starczy na dwa bochenki chleba, jeśli dobrze trafię w osiedlowym sklepie.

– Bo dziś zrobimy kanapki-podróżniczki! – uśmiechnęłam się, próbując zamienić biedę w przygodę. – Tylko takie się je w wyprawach po dżungli. W dżungli nie ma przecież kuchni, prawda?

Zuzka zachichotała, ale w jej oczach widziałam, że już wie. Ma tylko sześć lat, ale dzieci wyczuwają więcej, niż myślimy. Wojtek nie zadał żadnego pytania. Wrócił ze szkoły, zamknął się w pokoju i wyjął zeszyt. Od czasu rozwodu bardzo się zmienił. Kiedyś był hałaśliwy, teraz milczał. Mówił tylko wtedy, kiedy trzeba było. Jakby bał się, że każde słowo może coś rozsypać.

Wieczorem, gdy dzieci spały, znów zerknęłam na profil mojego byłego męża. Zdjęcie z Paryża. On w czarnym golfie, kieliszek czerwonego wina, talerz z czymś, co wyglądało jak przekąska z restauracji z gwiazdką Michelin. Pod zdjęciem komentarz: „Wreszcie odpoczywam. Francja koi nerwy”.

Wtedy się popłakałam. Nie z zazdrości. Ze złości. Że ktoś może tak po prostu odejść. Od dzieci. Od życia, które wspólnie budowaliśmy. Jakby to było tylko jego chwilowe hobby. A ja? Ja zostałam z resztkami. Z rachunkami, które przychodziły na moje nazwisko. I z czekoladą z promocji, którą kupiłam, żeby dzieci nie widziały, jak bardzo mi brakuje wszystkiego.

Zostałam z dziećmi i pustym kontem

Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Stał przy oknie z kubkiem kawy w ręku. Na stole leżały dwa listy – jeden z banku, drugi z sądu. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to zapowiedź końca.

– Musimy pogadać – powiedział cicho, jakby nie chciał obudzić dzieci, które siedziały w pokoju obok i oglądały bajkę. – Złożyłem papiery rozwodowe. To nie ma sensu.

– Jak to, nie ma sensu? – wykrztusiłam. – A dzieci? A my?

– My już nie istniejemy. Jestem zmęczony tym wszystkim. Chcę spróbować jeszcze raz. Od nowa. Gdzie indziej.

Nie płakałam wtedy. Nie chciałam mu dać tej satysfakcji. Zrobiłam herbatę, ustawiłam ją przed sobą na stole i milczałam. Po prostu nie mogłam zrozumieć, że to wszystko – dwanaście wspólnych lat, narodziny Wojtka i Zuzki, pierwsze wakacje nad morzem, kłótnie o firanki i śmiech przy filmach – miało się skończyć, bo „jest zmęczony”. Odszedł po tygodniu. Zostawił klucze na komodzie, spakował walizkę i wyszedł. Bez pożegnania z dziećmi. Powiedział, że to dla nich lepsze, że będą mniej cierpieć, jeśli nie będzie dramatycznych scen.

A potem zaczęła się walka. Każdy dzień był liczeniem złotówek, negocjacjami z przedszkolem, kolejnym „mamo, a czemu nie kupimy tego jogurtu z kulkami?”. Tłumaczeniem, że tato nie dzwoni, bo jest zajęty. Że może zapomniał. Że pewnie myśli o nich. Choć wcale tak nie myślałam. Tylko lodówka była bez zmian – światło świeciło, ale nie było niczego, co by to światło mogło oświetlać.

Dzwoni, by się chwalić

Pierwszy telefon odebrałam z drżącymi rękami. Minęły dwa tygodnie od jego wyprowadzki. Wydawało mi się, że może zatęsknił. Może zapyta o dzieci. Może... przeprosi?

– Cześć, jak tam? – usłyszałam jego głos, rozluźniony, wręcz zadowolony.

– U nas jak zwykle. Wojtek miał sprawdzian z matmy, Zuzia przyniosła rysunek z przedszkola – odpowiadałam z nadzieją, że usłyszę coś w stylu „przyjadę, pogadamy”.

– Aha, super – rzucił od niechcenia. – Słuchaj, dzwonię, bo jestem teraz w takim cudnym miejscu! Prowansja, wiesz, te pola lawendy, jak z obrazka. Nie wyobrażasz sobie, jak tu pachnie. I to wino... Powinnaś kiedyś pojechać.

Zatkało mnie. Przez moment nie wiedziałam, co powiedzieć. Właśnie podałam dzieciom kluski z masłem, bo na sos już nie starczyło. A on, spokojnym głosem, opowiadał mi o francuskich przygodach, jakbyśmy byli starymi znajomymi, a nie rozbitkami po małżeństwie.

– Dzieci o ciebie pytają – rzuciłam cicho.

– Tak? Fajnie. Wiesz co, muszę lecieć, idziemy na kolację. Jak wrócę, to może coś się ogarnie z tym spotkaniem. Trzymaj się!

Klik. Koniec rozmowy. To nie był wyjątek. Co kilka tygodni dzwonił, zawsze z zachwytem w głosie – o nowych smakach, nowej pracy, nowej znajomej, nowym życiu. Ani słowa o alimentach, o Wigilii, o Wojtku, który przestał pytać, kiedy tata przyjedzie. O Zuzi, która pokazywała jego zdjęcie lalkom i mówiła, że to pan z bajki. Był dumny ze swojego nowego świata. I najwyraźniej nie miał zamiaru wracać do naszego.

Zapomniał o dzieciach

Zobaczyłam ich przypadkiem. W markecie, między regałami z serami a winami. On pchał wózek, a obok szła ona – szczupła, blondynka, śmiejąca się z czegoś, co właśnie powiedział. Miała na sobie płaszcz, który widziałam kiedyś w katalogu – kosztował tyle, ile ja wydaję na jedzenie przez dwa tygodnie.

– Mamo, mamo! To tata? – wyszeptała Zuzka, ściskając moją dłoń.

Nie zdążyłam nic powiedzieć. On też nas zobaczył. Zamarł na moment, ale uśmiechnął się odruchowo i machnął ręką. Podeszliśmy.

– Cześć, dzieciaki! – powiedział, pochylając się nad nimi. – Co tam u was?

– A ty gdzie byłeś przez miesiąc? – zapytał Wojtek, z tą swoją bezlitosną dziecięcą szczerością. – Mama mówiła, że miałeś dzwonić.

Zarumienił się. Blondynka udawała, że czegoś szuka na półce.

Byłem bardzo zajęty – bąknął. – A to jest Justyna. Moja... koleżanka.

– Aha – Wojtek tylko kiwnął głową i odwrócił się do mnie. – Chodźmy już, mamo.

Nie zatrzymał nas, nie zaproponował, że zadzwoni, nie zapytał, czy czegoś nam trzeba. Stał tam, z tą swoją „koleżanką”, i wyglądał na zakłopotanego, ale nie na skruszonego. Wieczorem Zuzka rysowała. Na kartce był domek, ja, Wojtek, ona i ktoś jeszcze. Bez twarzy.

– Kto to? – spytałam.

– To tata, ale jeszcze nie wiem, czy dalej będzie w mojej rodzinie.

Pocałowałam ją w czoło i nic nie powiedziałam. Bo też nie wiedziałam, co powinnam.

Nie stać mnie na tort dla dziecka

Wojtek miał dziesiąte urodziny w środę. Na kartce w kalendarzu narysował baloniki i wielką dziesiątkę. Codziennie odliczał dni, chociaż nie mówił nic o tacie. Wiedziałam jednak, że liczy, że może... tym razem się pojawi. Albo chociaż zadzwoni. Od rana robiłam, co mogłam. Upiekłam ciasto – zwykłe, najtańsze, z dżemem porzeczkowym. Zuzka własnoręcznie zrobiła laurkę. Dostał też grę planszową, na którą odkładałam od miesięcy. Taką, o jakiej wspominał mimochodem.

– Dzięki, mamo – uśmiechnął się i ucałował mnie w policzek. – Fajnie, że pamiętałaś.

– A kto by zapomniał o urodzinach najfajniejszego dziesięciolatka? – próbowałam brzmieć radośnie.

Zjedliśmy ciasto, zaśpiewaliśmy „sto lat”, nawet sąsiadka wpadła z lizakami dla dzieciaków. Ale telefon milczał. Ani SMS-a, ani wiadomości na Messengerze. Nic. O dwudziestej Wojtek wyjął z kieszeni stary telefon, który służył mu do gier. Przez chwilę coś pisał, po czym zablokował ekran i odłożył go na półkę.

– Napisałem do taty, że mam urodziny, jakby zapomniał – rzucił mimochodem. – Ale pewnie śpi, bo jest w innym kraju.

Położyłam go spać i siedziałam w kuchni, patrząc na resztki ciasta. Wtedy przyszedł SMS. „Wszystkiego najlepszego, synu. Przepraszam, że nie mogłem zadzwonić. Jestem na kolacji służbowej. Kocham cię”. Zamknęłam telefon i wyłączyłam światło w kuchni. Zostało tylko to z lodówki. Jak zawsze.

Czy jest jakieś światełko nadziei?

Czasem myślę, że wszystko w moim życiu podzieliło się na „przed” i „po”. Przed rozwodem – kiedy były obiady, wspólne wieczory, nawet jeśli nieidealne. I po – kiedy trzeba dźwigać wszystko sama, udawać, że się nie płacze, gdy dzieci zasypiają, i mówić, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli nie wiadomo, jak i kiedy. Ale potem przychodzi moment taki jak dziś rano. Zuzka ubrała się sama – nie do pary, ale z dumą. Wojtek pomógł sąsiadce nieść zakupy. W drodze do szkoły zapytał:

– Mamo, czemu tata nas nie chce?

Zatrzymałam się na chodniku i spojrzałam mu prosto w oczy.

– To nie tak, że nie chce. Może nie potrafi. Ale ja potrafię. I jestem tutaj. Dla was.

Pokiwał głową i uśmiechnął się trochę. Chwycił mnie za rękę. Po powrocie do domu znów otworzyłam lodówkę. W środku – światło. Ale obok, na blacie, stał słoik ogórków, który dała mi sąsiadka. I dwie mandarynki, które Zuzka przyniosła z przedszkola. Na stole leżał rysunek Wojtka – dom, pies, drzewa, mama z uśmiechem. Nie było w nim taty. Ale była nadzieja.

Zrozumiałam wtedy, że to nie jedzenie, nie pieniądze i nie pasztety określają dom. Tylko miłość. Obecność. I że nawet jeśli czasem zostaje nam tylko światło w lodówce – to może to światło wystarczy, by widzieć siebie nawzajem. Bo ja nie jestem sama. I nigdy nie byłam.

Karolina, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama