„Mój były mąż to wybitna kanalia. Jednego odmówić mu nie mogę – uratował mi życie”
„Robert nigdy nie pogodził się z tym, że od niego odeszłam. Ale trzeba przyznać, że w kryzysowym momencie wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Za to ja i mój drugi mąż będziemy mu wdzięczni do końca naszych dni”.
- Grażyna, 34 lata
Nie tylko dla mnie Wigilia jest szczególnym dniem. Wszyscy uważamy, że to niezwykły dzień, pełen dobrej energii. Jak mówił mój pierwszy mąż, nawet teściowej zdarzy się przemówić ludzkim głosem… Cóż, Robert nie znosił mojej matki, zresztą z wzajemnością. Nie, żeby moja mama była klasyczną teściową z dowcipów. Przeciwnie – jest dobra, kochająca, opiekuńcza, choć bez przesady. Nie wtrąca się w moje życie małżeńskie… to znaczy w życie z moim drugim mężem, Arkiem, który ją uwielbia.
Bo jeśli chodzi o Roberta, to w jego obecności zmieniała się w kwokę na dopalaczach. Zawsze uważała, że on krzywdzi mnie swoimi złośliwymi komentarzami i nie pozwala rozwinąć skrzydeł.
Cóż, patrząc z dystansu lat, miała rację. Z drugiej strony… kochałam tego drania. Był uroczy (jeśli chciał), seksowny (nie tylko dla mnie), bardzo inteligentny i bystry (co wykorzystywał, kiedy tylko mógł). Niestety, jeśli chodzi o inteligencję emocjonalną, był kretynem. Okazał się też mistrzem manipulacji i szantażu emocjonalnego. A ja byłam królikiem doświadczalnym. Jego największym sukcesem było namówienie mnie na aborcję.
– Kochanie – mówił. – Dopiero skończyliśmy studia, przed nami cudowne życie, podróże, zabawy, a ty chcesz uwiązać nas do pieluch?
Argumentów miał mnóstwo. Przedstawiał wizje raju tylko we dwoje i piekła we trójkę. Uległam, pozbyłam się ciąży. I nigdy tego sobie nie wybaczyłam.
Po dziesięciu latach okazało, że gdzieś tam Robert ma dziecko z jakąś kobietą, która pozwała go o alimenty. A gdy to wyszło, pluł na nią jadem. Zrozumiałam, że moja mama ma rację – to drań i kanalia.
Tak się złożyło, że sprawa wyszła w Wigilię – kobieta z rocznym dzieckiem pojawiła się na naszym progu, psując – jak twierdził Robert – święto rodzinne. Tego samego wieczoru, jeszcze przed pasterką, wyprowadziłam się do matki.
– Grażyna, cokolwiek zrobisz i gdziekolwiek pójdziesz, pamiętaj, że ja cię kocham – usłyszałam wtedy. – I, jak ci przyrzekałem, nawet śmierć nas nie rozłączy.
Rozwód nie był łatwy, trwał dwa lata. To znaczy podział majątku, bo rozwód dostałam niemal od ręki z jego winy. Robert próbował oskubać mnie ze wszystkiego, przeciągał sprawę, kombinował i kluczył. Ale w końcu dostałam to, co mi się należało.
Cały ten czas mój były prześladował mnie. Dzwonił, pojawiał się pod drzwiami z bukietami kwiatów, mówił, że kocha, że tęskni, że się zabije, jak do niego nie wrócę.
Ktoś mnie obserwuje, jestem tego pewna
Mimo tego wszystkiego, co z nim przeżyłam, czego się o nim dowiedziałam, gdzieś w głębi duszy jeszcze tliły się resztki uczuć. Na jego widok serce biło mi szybciej, chciałam go bić i kochać się z nim. Czasami, kiedy pojawiał się taki zmarnowany, nieogolony, miałam ochotę wszystko mu wybaczyć.
Moja mama wszelkimi siłami dusiła we mnie to uczucie. Przypominała o upokorzeniach, o dziecku. Ale dopiero gdy poznałam Arka, udało mi się wyzwolić od czaru, jaki rzucił na mnie mój pierwszy.
Arek jest policjantem. Pojawił się kiedyś, wezwany przez mamę, gdy Robert awanturował się przed domem. Zabrał go do komisariatu i pomógł mi załatwić sądowy zakaz zbliżania się. A że był dzielnicowym, to obiecał Robertowi, że będzie egzekwował zakaz z całą stanowczością. Pół roku później majątek został podzielony, a ja wyszłam za Arka.
Na drugi dzień po moim ślubie Robert zginął w wypadku samochodowym. Szedł pijany w sztok ulicą i zawiało go na jezdnię, wprost pod koła ciężarówki.
Jego przyjaciel na pogrzebie podszedł do mnie i powiedział: – Kochał cię prawdziwą miłością. Może był trudny, ale mogłaś mu wybaczyć. Kiedy brałaś ślub z Arkiem, cały dzień pił, by zagłuszyć ból. Mam nadzieję, że ta świadomość nie pozwoli ci spokojnie spać.
Miał rację. Budziły mnie koszmary. Płakałam. Nie, nie myślałam, że zrobiłam źle, odchodząc od niego, tylko że trwało to tak długo. Ale mimo wszystko było mi go żal. Jednak mimo śmierci Roberta wcale nie miałam poczucia, że jego już nie ma na tym świecie. Nie tylko ja zresztą…
– Wiesz co, myszko – powiedział parę miesięcy później Arek. – Niby jestem racjonalistą, ale mam wrażenie, że cały czas ktoś mnie obserwuje. I to ktoś złośliwy.
– Złośliwy? Co masz na myśli?
Wzruszył niepewnie ramionami.
– Jakoś tak się czuję… I mam nieprzyjemne sny. Nie pamiętam, o czym śnię, ale budzę się wystraszony. I nie mogę się z tego uczucia otrząsnąć przez kilka godzin. Mam wrażenie, że za rogiem czai się nieszczęście.
Popatrzyliśmy na siebie. Nie wypowiedzieliśmy jego imienia, ale wiedziałam, że Arek myśli to samo co ja.
Poszukałam w internecie różnych sposobów na odesłanie duszy do światła (tak było napisane), poszłam do kościoła i dałam na mszę, prawie umyłam dom wodą święconą wymieszaną z szałwią i werbeną. Robert „był” z nami nadal.
Tymczasem nadeszła kolejna Wigilia, moja pierwsza z Arkiem, jego rodziną, moją mamą. To były pierwsze naprawdę radosne święta. Czułam się szczęśliwa, kochana. I mogłam wszystkim oznajmić, że wreszcie jestem w ciąży.
Arek niemal lewitował z radości. W końcu nie byłam już taka młoda. Potem atmosfera jakoś zelżała. Zaczęłam się wysypiać, już nie męczyły mnie nieokreślone koszmary. Niestety, mój mąż nie miał tego komfortu. Widziałam, że czasem nawet boi się zasypiać. Prosiłam w myślach Roberta, by odpuścił… Trochę głupio się czułam, bo niby w duchy nie wierzę, ale wciąż słyszałam jego głos: „I śmierć nas nie rozłączy, pamiętaj”.
Trzy miesiące później Arek miał nocny dyżur w komisariacie. Siedziałam wieczorem w domu, robiąc roczne zestawienie rachunków – jestem księgową w prywatnej firmie – kiedy ktoś zapukał do drzwi. Spojrzałam na zegar. Dziewiąta. Poszłam do przedpokoju i wyjrzałam przez wizjer. Stał tam jakiś młody mężczyzna.
– Słucham? – spytałam przez drzwi.
Mężczyzna uśmiechnął się miło.
– Ja do sąsiadki z przeciwka. Nie ma jej w domu, a ja muszę coś jej zostawić. Weźmie pani dla niej?
Mój mąż przeczuwał, że stanie się coś złego
Otworzyłam drzwi. I to był błąd. Mężczyzna natychmiast przestał się uśmiechać i wtargnął do mieszkania.
– No, suko, to się teraz policzymy za moją kobitę! – warknął, zatrzasnął kopniakiem drzwi, i ruszył w moją stronę.
Uderzył mnie w twarz. Poleciałam do tyłu, w stronę łazienki. Upadłam.
Strach na szczęście mnie nie sparaliżował, tyle że nie bardzo miałam gdzie uciekać. Udało mi się na czworakach wpaść do łazienki i w ostatniej chwili zatrzasnąć drzwi. I co dalej? Nie miałam telefonu, łazienka była bez okna, w panice rozglądałam się, czym się bronić… Bandyta kopnął w drzwi, wiedziałam, że jeszcze raz, dwa, a zamek puści.
Zaczęłam krzyczeć, ale kto mnie usłyszy?
I nagle coś zaczęło się dziać za drzwiami. Jakiś rumor. Bandyta przestał kopać w drzwi, potem jakoś strasznie, krótko krzyknął, i zapadła cisza. Bałam się wyjść i sprawdzić. Trzymałam się tylko za brzuch, w którym rosło moje dziecko, i modliłam się, by nic mu się nie stało. Po kilku minutach usłyszałam, jak ktoś wbiega do mieszkania.
– Grażyna? Kochanie? Gdzie jesteś?! – Arek krzyczał w panice.
Otworzyłam drzwi, zapłakana, a on chwycił mnie w ramiona.
– Uważaj, kochanie – powiedziałam. – Ten facet tu jest.
– Facet? – zdziwił się.
Bandzior był w salonie. Skulony w kącie, nie ruszał się. Arek podszedł ostrożnie z wyciągniętą bronią. Niepotrzebnie. Jak się okazało, mężczyzna nie żył. Gdy przyjechała grupa dochodzeniowa i pogotowie, okazało się, że prawdopodobnie zmarł na atak serca. Ze strachu – o czym świadczył wyraz jego twarzy.
Powiedziałam, co wiedziałam – czyli niewiele. Potem dowiedziałam się, że mężczyzna, notowany na policji przestępca, był mężem kobiety, którą niedawno Arek aresztował za rozbój. Kolejny, więc tym razem babka posiedzi dłużej. No więc jej mąż chciał się zemścić. Pojechaliśmy na pogotowie, by zbadać stan ciąży. Była bezpieczna. Gdy wróciliśmy do domu, usiedliśmy z Arkiem na kanapie w milczeniu, przytuleni.
– To był okropny wieczór – odezwał się nagle Arek zduszonym głosem. – Nagle poczułem, że zbliża się coś złego.
– O której? – spytałam.
– Około dziewiątej… Panika narastała. Dzwoniłem na komórkę, ale nie odbierałaś. Wiedziałem, że po prostu muszę wracać do domu. Rzuciłem wszystko i przybiegłem. Spóźniłem się.
O kwadrans. Gdyby nie Robert… Tak, po prostu wiedziałam, że to on, że to mój były mąż mnie uratował. Od tamtej pory minęło kilka lat. Nasza córeczka rośnie zdrowo, ja jestem szczęśliwa, i tylko od czasu do czasu Arek wstaje rano z ponurym wyrazem twarzy. Zły humor mija koło południa. Ale nic nie mówi, koszmary traktuje jako karę za to, że nie było go wtedy, gdy go potrzebowałam.
W każdą rocznicę śmierci Roberta idziemy na jego grób i zapalamy świeczkę. W podziękowaniu za opiekę. I zawsze zostawiamy mu w Wigilię na stole dodatkowe nakrycie. Bo chociaż był kanalią, to chyba naprawdę mnie kochał. Kocha.