Reklama

Kiedy byłem dzieckiem, święcie wierzyłem w to, że dorośli są mądrzejsi. Muszą, skoro znają przyszłość. Miałem niezbite dowody. Kiedy mama mówiła: „Nie dotykaj tego, bo się oparzysz”, to doskonale wiedziała, że dotknę. Że się oparzę. Wiedziała to, zanim ja sam zdołałem o tym pomyśleć i wyciągnąć rękę.
Niecierpliwie czekałem, kiedy ja też będę mógł wreszcie zobaczyć przyszłość, choćby na sekundę albo dwie wcześniej, żeby móc zareagować. Ale kiedy zdarzyło mi się to po raz pierwszy, stwierdziłem ze zdziwieniem, że na reakcję nie było czasu, a wydarzenia, które widziałem, potoczyły się tak, jak się miały potoczyć. I nic nie dało się w nich zmienić.

Reklama

Po maturze wahałem się między medycyną a filozofią

Krótkie zerknięcia w przyszłość zdarzały mi się coraz częściej, zwłaszcza kiedy się zdenerwowałem. A ponieważ jako dziecko byłem strachliwy i płochliwy, denerwowałem się dość często, choć nigdy bez powodu. W czwartej klasie podstawówki udało mi się po raz pierwszy to, co próbowałem zrobić wiele razy wcześniej. Jakiś szóstoklasista popychał mnie na korytarzu, ja się cofałem, on na mnie napierał… I nagle zobaczyłem, co się za chwilę wydarzy. Kolejne pchnięcie zrzuci mnie ze schodów wprost na groźną panią dyrektor. Nie widziałem jej, ale wiedziałem, że właśnie wchodzi po schodach. Bo widziałem siebie lecącego wprost w jej objęcia…

Tak się miało stać. Ale stało się inaczej. Jedne dzieci sztywnieją ze strachu, inne flaczeją. Ja sflaczałem momentalnie i upadłem, zaś starszy chłopak, który mi dokuczał, siłą bezwładu poleciał dalej, co więcej, potknął się o mnie i wylądował na pani dyrektor. A potem razem sturlali się jeszcze kilka stopni w dół. Mnie by utrzymała, bo byłem dość wątły, ale tamten chuligan był trzynastoletnim bysiem. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Wyleciał ze szkoły za „czynną napaść na organ”, jak ze śmiechem tłumaczyła mi mama po wywiadówce. Ja w najmniejszym stopniu nie byłem w całą sprawę zamieszany, z czego się bardzo cieszyłem. Choć bardziej cieszyłem się z tego, że udało mi się nie tylko przewidzieć przyszłość, ale także ją zmienić. Uznałem to za bardzo cenną umiejętność, która na pewno jeszcze przyda mi się w życiu.

Ćwiczyłem ów talent przez całe lata, ale nigdy nie osiągnąłem tak spektakularnego efektu jak ten z bysiem i panią dyrektor. Owszem, raz zdarzyło mi się obronić rzut karny w trakcie szkolnego meczu, bo po prostu zobaczyłem o sekundę wcześniej, co się wydarzy, i rzuciłem się w dobry róg bramki, ale nic więcej. Nie zrażałem się tym – doszedłem do wniosku, że umiejętność przewidywania choćby najbliższej przyszłości plus możliwość zapobiegnięcia czemuś złemu stanowi cel, dla którego warto się poświęcić i ćwiczyć. Zapisałem się w liceum na szermierkę, żeby pracować nad refleksem; uprawiałem gimnastykę szwedzką, żeby być zwinnym; i dużo ćwiczyłem na siłowni, żeby nabrać krzepy.

Po maturze wahałem się między medycyną (za trudna) a filozofią (zbyt nudna). Wybrałem złoty środek, czyli psychologię. I już na pierwszym roku całkowicie pochłonęło mnie zjawisko zwane déjà vu. Bo to było najbliżej tego, co odczuwałem. W XIX wieku uważano, że déjà vu jest dowodem na reinkarnację, i dlatego dzieciom zdarza się ono częściej niż dorosłym, bo one lepiej pamiętają swoje poprzednie życie. Sto lat później dominowała koncepcja, że to efekt zmęczenia i różnicy w prędkości docierania do mózgu bodźców z lewego i prawego oka. Obecnie twierdzi się, że przyczyny są czysto psychologiczne i tkwią w budowaniu nieświadomych skojarzeń na podstawie elementów wyróżniających się z całości obrazu. Można więc spokojnie założyć, że w wieku następnym będzie zupełnie nowe wyjaśnienie tego zjawiska.

Zobacz także

Ale w jednej kwestii wszyscy naukowcy byli wyjątkowo zgodni. Podstawą déjà vu jest wrażenie, że rzeczy właśnie przeżywane wydarzyły nam się już wcześniej, a jednocześnie zdajemy sobie sprawę z faktu, że to absolutnie niemożliwe. Hm, u mnie to działało całkiem inaczej.

Po studiach dostałem pracę w ośrodku dla dzieci z autyzmem. Lubiłem to, bo czułem, że naprawdę pomagam tym dzieciakom i znacznie lepiej od innych je rozumiem. Starałem się pomóc im odnaleźć równowagę w sobie i w otaczającym ich świecie, co nie było takie proste, więc tym większą czułem satysfakcję, jeśli widziałem wymierne efekty. I wcale mi nie przeszkadzało, że nie wykorzystuję w pracy mojego specyficznego talentu. Przydał mi się w pełnym wymiarze, gdy spotkałem miłość swojego życia…

Był poniedziałek rano. Jechałem do pracy na rowerze. Zaczynałem zmianę o dziesiątej, a o tej porze ścieżka rowerowa była pusta. Dotarłem nią do świateł przy ulicy rozdzielonej torowiskiem tramwajowym, i przejścia dla pieszych, przed którym stała para zakochanych. Dziewczyna, tak śliczna, że aż dech zapierało, stała trzy metry dalej, oparta plecami o słup latarni, którą ktoś umieścił na środku chodnika, i rozmawiała przez telefon. Zwrócona twarzą do mnie, piegowata, roześmiana, z burzą rudych włosów poskręcanych w cudne, drobniutkie pierścionki. Chciałem właśnie zacząć hamować, kiedy samochody dostały najpierw żółte, a chwilę później zielone światło i…

Białe bmw ruszyło z piskiem opon, aż dwoje zakochanych podskoczyło. To było auto kupione zapewne na szrocie w Niemczech. Działał w nim tylko gaz do dechy, hamulce już niekoniecznie, a opony były łyse jak kolano. Do setki przyspieszał w kilka sekund, ale zatrzymywał się minutę… Niestety, na pasach ktoś rozlał jakiś płyn, to musiało doprowadzić do katastrofy. Samochód zatańczył, kierowca chyba całkiem stracił głowę, bo auto leciało wprost na dziewczynę. Z potężnym rykiem masa metalu przygwoździła ją do latarni. Rudowłosa nawet nie zdążyła podnieść głowy. Zginęła na miejscu, nie mając pojęcia, co ją zabiło. Dosłownie przecięło ją na pół…

Widziałem to na własne oczy! Co nie znaczy, że musiało się zdarzyć…

Kiedy światło zmieniło się na żółte, z całej siły deptałem już na pedały. Żeby tylko zdążyć! Minąłem zaskoczoną parkę i już byłem za przejściem, kiedy światło zmieniło się na zielone, a ja usłyszałem za sobą pisk opon.

Zdążę!

Wszystko działało na moją korzyść. Lata spędzone na fechtunku dały refleks, siłownia moc w nogach, a gimnastyka… ta przydała mi się najbardziej. Wybiłem się w górę i do przodu, złapałem dziewczynę za ręce i w powietrzu wykonałem obrót. Pannę poderwało do góry, a ja pogratulowałem sobie, że jeżdżę w porządnym kasku. Grzmotnąłem plecami o chodnik z takim impetem, że aż straciłem oddech. Kask pękł, ale głowa ocalała. Podobnie jak dziewczyna. Leżała na mnie, zaskoczona i ogłuszona. Widziałem po jej minie, że jeszcze nie wie, co myśleć, co się właściwie stało, co czuć…

Zakochałem się. Z miejsca, na amen, bez pamięci

Drgnęliśmy oboje, gdy rozległ się huk. Zerknąłem ponad jej ramieniem. Ona obróciła głowę i spojrzała za siebie. Białe bmw wbiło się w latarnię w miejscu, gdzie chwilę temu stała niczego nieświadoma. Gorący płyn z chłodnicy spryskał nam obojgu nogi i znowu oboje się wzdrygnęliśmy.

– Przepraszam za najście… – wydyszałem w jej włosy – za porwanie… ogólnie za tę raptowną sytuację…

Patrzyła na mnie. Wciąż wstrząśnięta. Wciąż leżąc na mnie. Wokół nas gromadził się tłumek ciekawskich, ktoś pomógł nam wstać, ktoś chciał na staranowanej latarni wieszać nieroztropnego kierowcę, ktoś dzwonił na policję i po pogotowie.

Trzymałem ją za ręce, a ona nie protestowała, tylko wpatrywała się we mnie oczami jak szmaragdy.

– Co to w ogóle było? – zapytała zachrypniętym głosem, który w moich uszach zabrzmiał niezwykle seksownie. Chyba nie byłem całkiem normalny, może też w szoku, ale zakochałem się. Z miejsca, na amen, bez pamięci.

Grom z jasnego nieba. Robiłem, co mogłem, by cię uratować. Więc… nie ma za co. To znaczy jest – plotłem – ale możesz podziękować, wychodząc za mnie. Wtedy ci dokładnie powiem, co się stało. Zgadzasz się?

Reklama

Mogła wyrwać ręce z mojego uścisku, mogła się wystraszyć i nie chcieć mieć ze mną nic wspólnego, mogła… Ale ona przekrzywiła lekko głowę i uśmiechnęła się. Do mnie.

Reklama
Reklama
Reklama