Reklama

Czasami myślę, że moje życie przypomina starą, poszarpaną firankę – z daleka niby się trzyma, a z bliska widać każdą dziurę. Mam 27 lat, zaawansowaną ciążę, kawalerkę wynajętą na krańcu miasta i pracę w sklepie odzieżowym, gdzie więcej dźwigam, niż rozmawiam z ludźmi. Każdego ranka zbieram się do życia jak do wojny. Wkładam legginsy, naciągam za krótką kurtkę i ruszam do autobusu, modląc się, żeby dzisiaj nikt nie zapytał, „a tatuś maluszka to gdzie?”. Bo nie wiem, co wtedy odpowiedzieć – że szuka pracy od roku? Że nie odbiera telefonu, kiedy jestem u lekarza? Że mówi, że „jeszcze się odkuje”?

Reklama

Marek był zupełnie inny, kiedy się poznaliśmy. Przynosił mi kawę do łóżka, mówił, że „kiedyś będziemy mieć domek z ogródkiem i jamnika”. Na początku naszej znajomości wszystko wydawało się takie proste – mówił, że „on coś wymyśli”. Że „pieniądze to tylko kwestia czasu”. Że „nie jestem sama”. A teraz? Teraz śpię sama. Pracuję do samego końca ciąży, bo nie mam wyjścia. Każdy grosz odkładam, jakbym grała w jakąś cholerną grę survivalową. W mojej lodówce są trzy rzeczy: mleko, serek i światło. A w głowie... lęk.

Wieczorami nie mogę spać. Nie przez brzuch. Przez głowę. Kręcę się z boku na bok, liczę rysy na suficie. Wiem, że rano muszę wstać i znowu udawać, że mam wszystko pod kontrolą. Ale nie mam. Marek czasem dzwoni. Albo pisze „sorki, miałem jazdy”. Jakby to coś zmieniało. Wczoraj w nocy znów nie spałam. Pamiętam, jak powiedział:

– Zobaczysz, znajdę coś. To tylko chwilowy kryzys.

I wtedy pierwszy raz poczułam, że on nie mówi do mnie. Tylko sam do siebie. A ja... już nie wiem, czy w ogóle jeszcze chcę, żeby coś znalazł.

Bałam się, co będzie jutro

Zadzwoniłam do Marka późnym wieczorem. Czekałam cały dzień, aż skończę zmianę, wrócę do domu, zjem coś i znajdę chwilę spokoju, żeby z nim porozmawiać. Chociaż spokojna nie byłam wcale. Nie odbierał długo. Dopiero po czwartym sygnale.

– No? – rzucił zaspanym głosem.

– Marek, ty śpisz o dziewiętnastej?

– Przysnąłem. Co się dzieje?

Zebrałam się w sobie. Nie chciałam zaczynać od wyrzutów. Chciałam tylko wiedzieć, co dalej.

– Dzwonię zapytać, czy coś się ruszyło. Praca, jakieś konkretne oferty... mówiłeś, że wysyłasz CV?

– No wysyłam przecież – odpowiedział jakby od niechcenia. – Codziennie coś tam sprawdzam, wiesz, jak jest. Wszędzie teraz ciężko.

– Marek, ty mi to mówisz od trzech miesięcy.

– Bo taka prawda.

– Ja już nie mam siły. Nie chodzi o to, że nie masz pracy. Chodzi o to, że nawet nie dzwonisz. Nie pytasz, jak się czuję. Nie pytasz, czy coś mi trzeba pomóc. Nawet nie wiesz, kiedy mam badania.

– Klaudia, daj mi spokój z wyrzutami. Wszyscy mnie teraz cisną.

– Nie wszyscy. Tylko ja. Ja i twoje dziecko. To nie jest presja, Marek. To jest życie. Ty możesz się zdrzemnąć w środku dnia, a ja po ośmiu godzinach wracam z ciężkim brzuchem, z siatkami i ze strachem, co będzie jutro.

– A co ja mam zrobić? Mam ci z nieba ściągnąć pieniądze?

– Nie. Masz się zachować jak ojciec.

Zamilkł. Cisza była dłuższa niż zwykle. W końcu powiedział:

– Dobrze. Jak znajdę coś, dam ci znać.

– Nie znajdziesz nic, Marek, jeśli codziennie tylko „sprawdzasz coś tam”. Przestań mi mówić, że „coś wymyślisz”. Zacznij wreszcie działać!

Nie odpowiedział. Usłyszałam tylko kliknięcie. Rozłączył się. Siedziałam jeszcze chwilę z telefonem w dłoni. Potem odłożyłam go na stół i poszłam do łazienki. Płakać już nie umiałam. Byłam po prostu potwornie zmęczona.

Brzuch ciążył mi coraz bardziej

Wracałam z pracy późnym popołudniem. W jednej ręce miałam torbę z chlebem, w drugiej dwie siatki z zakupami – mleko, trochę warzyw, papier toaletowy i paczkę pieluch na zapas. Brzuch ciążył mi coraz bardziej, zwłaszcza na schodach. Winda znów nie działała. Stanęłam na półpiętrze, oparłam się o poręcz i próbowałam złapać oddech. Gdy dotarłam pod drzwi, usłyszałam znajomy głos z mieszkania obok.

– Klaudia, poczekaj, pomogę ci – pani Mariola otworzyła swoje drzwi i wyszła w kapciach na klatkę. – Dziecko, ty nie może tak dźwigać!

– Dam radę – odpowiedziałam, ale nie protestowałam, gdy zabrała mi jedną z siatek.

On chociaż trochę pomaga? – zapytała cicho, patrząc na mnie uważnie. Nie było w jej głosie ciekawości. Raczej troska, taka cicha i nieproszona.

Próbowałam się uśmiechnąć. Nie wyszło mi.

– Nie chcę pani zawracać głowy.

– To nie jest zawracanie głowy – powiedziała i otworzyła mi drzwi, jakby tym jednym gestem chciała pokazać, że i tak już wszystko wie.

W mieszkaniu pachniało kurzem i resztkami niedzielnej zupy. Zdjęłam buty, postawiłam torby na podłodze i usiadłam na krześle w kuchni. Przez chwilę po prostu siedziałam w ciszy. Potem przysunęłam się bliżej stołu i położyłam ręce na brzuchu.

– Wiesz, mała... ja się trochę boję – szepnęłam.

Nie odpowiedziała, oczywiście. Ale poruszyła się. Delikatnie, jakby chciała powiedzieć: „jestem tutaj”.

– Nie mów nikomu, dobrze? Nie chcę, żeby myśleli, że sobie nie radzę. Bo radzę. Naprawdę. Tylko czasem... czasem nie wiem już, po co się tak staram.

Odkręciłam butelkę wody i napiłam się łyk. Spojrzałam na mały kartonik z herbatą, który kupiłam dzisiaj na promocji. Zwykła mięta, ale ucieszyłam się, że wystarczyło.

– My sobie jakoś poradzimy. Tylko musisz być cierpliwa. I zdrowa. Resztę ogarnę.

W pokoju zrobiło się ciemno. Zasłony przesłaniały ostatnie światło dnia. Nie chciało mi się wstawać, żeby zapalić lampkę. Siedziałam tak z dłonią na brzuchu, próbując uspokoić myśli.

Samotność boli mocniej niż poród

Obudził mnie ból. Nie taki jak zwykle, nie ten, który przychodził i odchodził w nocy, kiedy zmieniałam pozycję. Ten był inny. Głęboki, twardy, jakby coś w środku zaczęło się rozdzierać. Zsunęłam się z łóżka, powoli, z trudem. Było jeszcze ciemno. Zegarek na telefonie pokazywał trzecią dziesięć. Poczułam coś mokrego między nogami. Skuliłam się na chwilę w przedpokoju. To się działo naprawdę. Zadzwoniłam do Marka. Raz. Drugi. Trzeci. Bez odpowiedzi. Czwarty raz już nie próbowałam.

Ubrałam się w pośpiechu. Legginsy, za luźna bluza, czysta bielizna. Spakowałam dokumenty i pieluszki na wszelki wypadek. Torbę miałam przygotowaną od tygodnia, ale jakoś nie mogłam się zebrać, żeby ją dokończyć. Teraz zapięłam ją drżącymi rękami. Zadzwoniłam po taksówkę. Z okna widziałam, jak podjeżdża. Zeszłam powoli, trzymając się ściany, bo każdy krok był jak walka z własnym ciałem. Kierowca spojrzał na mnie w lusterku i nic nie powiedział. Jechaliśmy w ciszy. Tylko raz, pod szpitalem, zapytał:

– Pani rodzi?

Kiwnęłam głową. Pomógł mi wyjąć torbę, a potem zniknął. W szpitalu światła były zimne, korytarze puste. Rejestracja. Formalności. Skurcze. Potem leżałam na sali i patrzyłam w sufit. Ktoś mówił coś obok, ale nie słuchałam. Byłam tam sama. Fizycznie i w środku. Przeszło mi przez myśl, że samotność boli bardziej niż poród.

Pamiętam krzyk. Światła. Pot potem ciszę. I płacz. Mały, krótki dźwięk. Ktoś powiedział: „dziewczynka, zdrowa”. Później zapadła ciemność. Obudziłam się z głową ciężką jak kamień. Wokół było cicho. Dziecko leżało obok mnie, owinięte w biały kocyk. Patrzyłam na nią i nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Nic nie przychodziło do głowy. Tylko to jedno zdanie:

– On nie przyszedł.

Czasem płakałam razem z nią

Minął miesiąc. Nie potrafiłam powiedzieć, czy to było długo, czy krótko. Dni zlewały się ze sobą. Karmiłam ją, przewijałam, tuliłam. A potem od nowa. Spała na moim brzuchu, na rękach, przy piersi. Ja spałam, kiedy mogłam, ale to było rzadko. Nie z jej powodu. Z powodu wszystkiego. Czasem płakała. Czasem płakałam z nią.

W lodówce był jogurt, ketchup i kawałek sera żółtego zawinięty w woreczek. Miałam jeszcze chleb, który pokroiłam na cienkie kromki, żeby starczyło na dłużej. W portfelu – czterdzieści trzy złote i kilka groszy luzem. Pieluchy kończyły się powoli. Telefon leżał na kuchennym stole. Wibrował raz, krótko. Spojrzałam – Marek. Otworzyłam wiadomość: „Wysłałem ci 200. Więcej nie mogę”. Nie poczułam nic. Zero złości, zero żalu. Nie miałam już na to siły.

Po prostu wzięłam butelkę, nalałam do niej przegotowanej wody, dodałam mleka, zakręciłam, sprawdziłam temperaturę na nadgarstku. Podeszłam do łóżeczka, wzięłam ją na ręce. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby wiedziała więcej, niż powinna. Usiadłam na wersalce, oparłam się i zaczęłam ją karmić. Trzymałam butelkę jedną ręką, drugą głaskałam jej główkę. Była taka malutka, taka spokojna.

– Nie martw się – powiedziałam cicho. – Ja potrafię mnożyć z niczego.

Nie wiem, skąd przyszły te słowa. Może z bezsilności, może z siły, której jeszcze nie znałam. Ale kiedy je wypowiedziałam, poczułam, że coś się zmieniło. Nie on. Nie sytuacja. Ja.

Nie chciałam już więcej czekać

Nagrałam mu wiadomość głosową wieczorem, kiedy ona już spała. Usiadłam na skraju łóżka z telefonem w dłoni i przez chwilę nie wiedziałam, od czego zacząć. Chciałam krzyczeć, ale nie miałam siły. Mówiłam spokojnie. Może zbyt spokojnie.

– Marek... ja wiem, że nie masz pieniędzy. Wiem, że masz swoje problemy. Ale to nie o pieniądze chodzi. To nie one mnie zawiodły. Tylko ty.

Zawiesiłam głos. Z kuchni dobiegało ciche tykanie zegara. Patrzyłam na zasłony, na które padał cień latarni z ulicy.

– Nie przyszedłeś. To był jedyny moment, kiedy naprawdę cię potrzebowałam. Nie wtedy, kiedy było mi smutno, nie kiedy brakowało mi na czynsz. Wtedy, kiedy rodziłam twoje dziecko. I nie przyszedłeś.

Cisza po mojej stronie była cięższa niż jego milczenie przez ostatni miesiąc.

– Nie chcę już niczego od ciebie. Ani wyjaśnień, ani usprawiedliwień, ani „jak się czujesz”. Masz córkę. Możesz kiedyś spróbować ją poznać, ale ja... ja już nie jestem tą samą kobietą, z którą się spotykałeś. Nie jestem nawet tą, która czekała, aż zadzwonisz.

Zakończyłam nagranie, wysłałam je i od razu usunęłam jego numer. Nie chciałam czekać, aż odpowie. Nie chciałam sprawdzać, czy odsłuchał. Nie potrzebowałam już jego reakcji, żeby wiedzieć, co czuję. Spojrzałam na łóżeczko. Spała spokojnie, z jedną rączką rozłożoną szeroko, jakby cały świat był jej. Podeszłam, przykryłam ją dokładniej. Potem zgasiłam światło i usiadłam z kubkiem herbaty w dłoniach. Pomyślałam, że może on nigdy nie był tym, z kim miałam stworzyć rodzinę. Ale ona już była. I zasługiwała na wszystko, co najlepsze.

Klaudia, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama