„Mój jabłecznik to cudo, a synowa i tak kręci nosem. Leniwe dziewczę ma 2 lewe ręce i najwięcej do gadania”
„Oparłam się wygodnie na krześle, sącząc kawę i patrząc, jak Anetka przebiera nogami pod stołem. Ewidentnie czekała, aż się ktoś zacznie ją utwierdzać w tym, że biały cukier to zło”.

- Redakcja
Każdy, kto choć raz spróbował mojego jabłecznika, przyznaje, że takiego smaku nie zapomni do końca życia. Kruche ciasto, warstwa jabłek z cynamonem, a na wierzchu delikatna pianka. I wszystko zrobione moimi własnymi rękami – bez żadnych proszków, sztucznych ulepszaczy czy tych modnych „fit zamienników”. Nie jestem osobą, która się przechwala, ale jak coś robię dobrze, to dlaczego miałabym udawać, że nie? W mojej rodzinie wszyscy wiedzą, że jak upiekę ciasto, to lepiej przyjść wcześniej, bo później zostaną tylko okruszki. Jednak moja synowa musiała oczywiście wtrącić swoje trzy grosze. Taka z niej panna „ja wiem lepiej”, choć kuchnia to dla niej ziemia nieodkryta.
Uśmiechnęłam się chłodno
Kiedy zadzwonił do mnie mój jedyny syn, że wpadną z Anetką na niedzielną kawę, wiedziałam od razu, co mam zrobić. Mój jabłecznik. Ulubiony Piotrusia od małego. Pół niedzieli spędziłam w kuchni, ale efekt? Bajka. Zapach cynamonu rozchodził się po całym mieszkaniu. W niedzielę punktualnie o piętnastej – dzwonek do drzwi.
– Cześć mamusiu! – rzucił Piotruś i pocałował mnie w policzek. – Jak tu pachnie…
– No nie powiesz mi, że nie poznajesz. Jabłecznik.
Anetka weszła zaraz za nim.
– Dzień dobry, mamo – uśmiechnęła się słodko. – Ojej, faktycznie... tak domowo pachnie.
– Usiądźcie. Zaraz przyniosę kawę i cieplutkie jeszcze ciasto – rzuciłam z dumą.
Pokroiłam porcje, położyłam na talerzyki. Piotruś zamknął oczy przy pierwszym kęsie.
– Mmm... jak za dzieciaka. Nigdzie nie robią takiego.
Anetka zjadła jeden kawałek, oblizała palce, po czym wypaliła:
– No nie jest złe, ale teraz to już się tak nie piecze. Trochę za słodkie, no i ta pianka… Wolę takie nowoczesne wersje. Bez glutenu. Bez laktozy. Bez cukru.
Popatrzyłam na nią i uśmiechnęłam się chłodno.
– Czyli bez smaku – odparłam, dolewając sobie kawy.
Irytowała mnie
Oparłam się wygodnie na krześle, sącząc kawę i patrząc, jak Anetka przebiera nogami pod stołem. Ewidentnie czekała, aż się ktoś zacznie ją utwierdzać w tym, że biały cukier to zło, a gluten to broń masowego rażenia.
– A ty w ogóle pieczesz coś w domu? – zapytałam słodko, choć wiedziałam, że jej piekarnik to bardziej dekoracja niż sprzęt kuchenny.
– No jasne, że tak – odpowiedziała z przesadnym entuzjazmem. – Tylko bardziej „świadomie”. Na przykład ostatnio zrobiłam ciasto z cieciorki.
– Z czego? – Piotruś prawie się zakrztusił.
– Z cieciorki. Zero mąki, zero cukru. Wiesz, takie zdrowe.
– I da się to jeść? – zapytałam, nie kryjąc ironii.
– Pewnie! – parsknęła. – Poza tym teraz to chodzi o wartości odżywcze, a nie tylko o smak.
– No tak – mruknęłam. – Czyli człowiek je, krzywi się, ale potem może się pochwalić w internecie.
Piotruś zaczął się śmiać, ale Anetka już była nadęta jak balonik.
– Nie każdemu zależy na tym, żeby wszystko było słodkie jak ulepek. Niektórzy po prostu chcą być zdrowi.
– A chamstwo? – zapytałam z uśmiechem. – Ono jakiego koloru?
Zamilkła. A Piotruś udawał, że nagle bardzo go interesuje krzyżyk na obrusie.
– Mamo… – rzucił cicho. – Daj spokój.
– Ja nic nie mówię – odpowiedziałam. – Tylko pytam. Tak z troski.
A w duchu pomyślałam, że gdyby Aneta umiała piec, to by teraz milczała i prosiła o przepis.
Spojrzała na mnie spode łba
Minęło może dziesięć minut. Piotruś siedział sztywno, jakby się bał, że jeszcze słowo i obie się na niego rzucimy. Spokojnie dopijałam kawę i kroiłam kolejny kawałek jabłecznika, nie oferując nikomu. Ot, taka mała złośliwość.
– A może jednak weźmiesz jeszcze kawałeczek? – zapytałam w końcu synowej. – Wiesz, jak to mówią, raz nie zaszkodzi. No, chyba że naprawdę aż tak boisz się glutenu.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała z wymuszoną grzecznością. – Już swoje zjadłam. I tak czuję, że trochę mnie mdli.
– Mdli? – uniosłam brwi. – To może coś ci zaszkodziło?
– Mamo... – mruknął Piotruś, ale ja już byłam rozpędzona.
– Bo wiesz, są tacy ludzie, którzy nawet jak dostaną coś dobrego, to i tak znajdą powód, żeby ponarzekać. Tylko potem niech się nie dziwią, że nikt nie chce nic dla nich robić.
– Nie narzekam – odpowiedziała urażona. – Po prostu mam inne podejście. Lubię nowoczesną kuchnię. Nie znaczy, że nie doceniam... tradycji.
– Ach, tradycji! – zaśmiałam się. – To może powiedz, jak twoja mama robi jabłecznik? Z czym go podaje?
Anetka spojrzała na mnie spode łba.
– Moja mama... nie piekła. Miała dwie prace. Nie każdy miał czas na siedzenie przy piekarniku.
– No widzisz – powiedziałam miękko, ale celowo. – A ja piekłam. Bo chciałam, żeby mój Piotruś miał dom pachnący ciepłem.
Piotruś spojrzał na mnie. I coś błysnęło mu w oczach. Ale milczał.
Martwiłam się o syna
Następnego dnia zadzwonił telefon.
– Mamo, mogę wpaść po pracy? – Piotruś.
– A coś się stało?
– Nie. Po prostu… jakoś tak. Zachciało mi się jabłecznika. Takiego twojego. I tej kawy z mlekiem – zawahał się – no, tym zwykłym.
– Nie tym owsianym? – parsknęłam. – Bo twoja Anetka to ostatnio coś ma alergię na wszystko, co naturalne.
– Mamo, błagam. Bez złośliwości. Chwilę pogadamy, dobrze?
Przyszedł wieczorem. Bez niej. W ręku miał świeże tulipany. Zawsze wiedział, co lubię.
– Pachnie tak, jak zapamiętałem – westchnął, wchodząc do kuchni.
– Bo to ten sam przepis. I ta sama matka. Tylko syn ciut starszy – rzuciłam, wlewając kawę do filiżanek.
Usiedliśmy. Piotruś zjadł dwa kawałki bez słowa. Tylko przy drugim zamknął oczy i mruknął:
– Smak dzieciństwa.
– Twoja żona pewnie wolałaby, żebyś zjadł batonika z tofu i płatków jaglanych.
– Mamo, daj spokój. Ona… po prostu wszystko komplikuje. Wiesz, że wczoraj, jak wróciliśmy od ciebie, to pół wieczoru mi tłumaczyła, że takimi wypiekami to się wykańcza organizm?
– A ty co?
– A ja... że mnie bardziej wykańcza brak smaku. I te jej placuszki z chia.
Zaśmiałam się. Nie mogłam inaczej.
– Wiesz, Piotrusiu, ja nie mówię, że wszystko musi być po mojemu. Jednak są rzeczy, których się nie rusza. I jabłecznik mamy to jedna z nich.
Pokiwał głową.
– Myślisz, że kiedyś się dogadacie?
– Jeśli nie zacznie mi glutenem grozić, to może.
Przełknęłam z wysiłkiem
Tydzień później była urodzinowa kolacja u nich. Zaprosili mnie, jak co roku, ale tym razem wyjątkowo grzecznie poprosili, żebym nie przynosiła swojego ciasta.
– Mamusiu, Anetka przygotowała deser. Włożyła dużo pracy. Chciałaby, żebyś spróbowała – mówił Piotruś przez telefon, a ja niemal słyszałam, jak stara się ułożyć każde słowo, żeby mnie nie urazić.
– Aha. Czyli w tym roku bez jabłecznika, tak?
– No… nie tym razem.
Zacisnęłam zęby i powiedziałam, że dobrze. Mimo to i tak wzięłam pojemnik z ciastem. Dla sąsiadki. Tak sobie tłumaczyłam. Kolacja była miła, chociaż Anetka siedziała spięta jak struna. Piotruś się starał, żartował, nalewał wino. I w końcu – deser. Ona go przyniosła z dumą, jakby był złotym medalem olimpijskim. W pucharkach – coś brązowego, ziarnistego.
– To brownie z fasoli. Bez cukru, bez mąki, bez jajek, bez… właściwie bez wszystkiego – oznajmiła z uśmiechem.
– Czyli to bardziej koncepcja ciasta niż ciasto – rzuciłam cicho.
– Proszę spróbować – podała mi łyżeczkę.
Spróbowałam. Z wysiłkiem przełknęłam.
– No, ciekawe – powiedziałam. – Trochę jak błoto, ale błoto zdrowe. Gratuluję odwagi.
Anetka odsunęła pucharek. Wstała.
– Mamo, ja się staram, ale ty musisz wszystko skomentować.
– Kochanie – wtrącił Piotruś – mama nie chciała…
– Nie, Piotr. Twoja mama nigdy mnie nie zaakceptuje. Bo nie piekę jabłecznika. Bo nie jestem taka jak ona!
– Bo nie chcesz być sobą – powiedziałam spokojnie.
Wyszła do kuchni, a Piotruś poszedł za nią. A ja zjadłam resztkę deseru. Dla świętego spokoju.
Było mi jej żal
Minęły dwa tygodnie. Cisza. Żadnych telefonów, żadnych zaproszeń, nawet śmiesznych obrazków na od Piotrusia. Nie powiem – trochę mnie to gryzło. Pewnego wieczoru – dzwonek do drzwi. Otwieram. Piotruś. Sam.
– Cześć, mamo. Mogę?
– Wchodź – odsunęłam się na bok
Usiadł w kuchni. Spojrzał na blat.
– Jabłecznik?
– A co, znowu się pokłóciliście?
– Trochę. Aneta mówi, że się wtrącasz. Że oceniasz.
– A ja mam się zachwycać tym jej deserem z fasoli?
– Nie o to chodzi. Po prostu… ona się czuje niewystarczająca. Przy tobie.
Westchnęłam. Długo patrzyłam na niego w milczeniu.
– Piotrusiu, ja ją lubię. Tylko my jesteśmy z innych światów. Ona kombinuje, jakby gotowanie to było jakieś doświadczenie chemiczne. A dla mnie jedzenie to wspomnienia, zapachy, emocje. W jej kuchni wszystko jest poprawne, ale... zimne.
– Wiem. Tylko że mogłabyś się czasem ugryźć w język. Dla mnie.
Popatrzyłam na niego. Ten sam chłopak, co kiedyś. Tylko większy. Z brodą.
– Dobrze. Postaram się. Jednak jeśli jeszcze raz nazwie mój jabłecznik „za słodkim”, to nie ręczę za siebie.
Uśmiechnął się.
– To może... dasz kawałek na wynos?
– Dla niej?
– Dla nas.
Zapakowałam mu trzy. Dwa zjadł po drodze, jestem pewna. A trzeci... może jednak jej dał.
Alina, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W nudnym związku gniłam jak stara śliwka. Wskoczyłam więc za kochankiem jak w kompot i straciłam wszystko w 1 chwili”
- „Przez 15 lat patrzyłam mężowi na ręce, bo czułam, że mnie zdradza. Gdy wyjawił mi prawdę, straciłam nie tylko jego”
- „Kontrolowałam męża, bo kobieca intuicja nie zawodzi. Gdy nakryłam go z obcą kobietą, byłam przekonana, że mnie zdradza”