„Mój kochanek obiecywał mi miłość i dom w Warszawie. A zostałam sama z długami i nasionkiem kiełkującym w brzuchu”
„Poznałam go przypadkiem. Któregoś czwartku, po pracy, włóczyłam się po galerii handlowej, udając, że mnie stać na buty za 700 złotych. Weszłam do kawiarni tylko dlatego, że bolały mnie stopy. A on siedział przy oknie, w tej swojej eleganckiej koszuli, jakby właśnie skończył obracać milionami”.

- Redakcja
Był taki moment, że myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi. Dosłownie – w wysokich szpilkach i sukience z second handu, której nikt nie podejrzewał o metkę „5 zł za wszystko”. Wystarczyło mi kilka uśmiechów, dobrze dobrane słowa, trochę uwodzicielskiego spojrzenia i… on był mój. Tak, ten cały Artur. Miał mieszkanie na Powiślu, jeździł volvo, pachniał jak katalog luksusowych perfum i mówił o mnie: „moja Zośka z duszą artystki”. Cóż, duszę może i miałam artystki, ale kredytów już wtedy – zwykłego zjadacza chleba.
To miała być bajka. Tylko że ktoś zapomniał mnie uprzedzić, że w tej bajce księżniczka zostaje z paragonami, a książę... znika i zamyka z konto bankowe. Nie, nie przesadzam. Nie było żadnego dramatycznego pożegnania. Po prostu pewnego dnia wyszłam z pracy, zadzwoniłam do niego, a w słuchawce zamiast głosu – cisza. I tak została mi tylko cisza, rachunki i test ciążowy z dwoma kreseczkami. Moja historia ma więcej zwrotów, niż niejedna brazylijska telenowela i choć teraz mogę się z niej już śmiać – wtedy wcale nie było mi do śmiechu.
Siedział przy stoliku w kawiarni
Poznałam go przypadkiem, a jakże. Któregoś czwartku, po pracy, włóczyłam się po galerii handlowej, udając, że mnie stać na buty za siedemset złotych. Weszłam do kawiarni tylko dlatego, że bolały mnie stopy. A on... siedział przy stoliku przy oknie, z laptopem, w tej swojej eleganckiej koszuli, jakby właśnie skończył obracać milionami.
– Przepraszam, to miejsce wolne? – zapytałam, wskazując krzesło naprzeciwko.
– Dla takiej dziewczyny jak ty – zawsze – uśmiechnął się jak z reklamy pasty do zębów. Trochę aż za biało.
Usiadłam. Piłam swoją latte, on niby pracował, ale zerkał co chwilę. W końcu zagaił:
– Studiujesz tu, czy pracujesz?
– A co, wyglądam na studentkę? – zaśmiałam się. – Zmykam z biura. Dział obsługi klienta, czyli rozwiązywanie cudzych dramatów za minimalną krajową.
– Cóż, każdy gdzieś zaczyna. Może kiedyś sama będziesz miała swoje biuro. Albo... dom. Z ogrodem. W Warszawie – dodał z uśmiechem.
– W Warszawie? – prychnęłam. – Mnie to może będzie stać na małą działkę z altanką w Grójcu.
– Może znajdziesz kogoś, kto ci ten dom zafunduje.
Nie wiem, co mnie wtedy bardziej uderzyło – to, że to powiedział tak pewnie, czy to, że uwierzyłam, że może mówić serio. Artur – tak się przedstawił. A ja... z każdym kolejnym spotkaniem coraz mniej myślałam głową, a coraz bardziej sercem. Albo może i inną częścią ciała...
Wierzyłam we wszystko
Po dwóch tygodniach znałam go już na wylot. A przynajmniej tak mi się wydawało. Spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu, zawsze w innych kawiarniach, czasem w hotelu. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to z powodu „intymności” i „komfortu rozmowy”. Tyle że do mnie też nigdy nie wpadł. I nie, nie dlatego że miał uczulenie na dywany ze zwykłego meblowego.
– Nie zapraszasz mnie do siebie? – spytałam kiedyś niby żartem.
– Zośka, przecież mówiłem, że mam remont – odparł z przekonaniem godnym Oskara. – Prawnik, który nie ma czasu na własny dom. Klasyka gatunku.
– A twoja rodzina? Mama, siostra? Wspominałeś coś...
– Z mamą nie mam kontaktu, a siostra? W Anglii. Od lat.
I znów – łykałam wszystko jak pelikany karmę w zoo. On był uroczy, pełen opowieści o wielkich planach. Opowiadał, że szuka partnerki do życia. Do poważnych spraw. Że mu się poszczęściło, że mnie spotkał. A ja – głupia ja – rozkwitałam.
– Wiesz, że cię uwielbiam? – powiedział któregoś wieczoru, gdy leżeliśmy na hotelowej kanapie, a ja miałam na sobie tylko jego koszulę.
– Serio? Czy to tekst na jedną noc?
– Ty to dla mnie nie „noc”, Zośka. Ty jesteś planem na przyszłość. Dom. Dziecko. Życie. Z tobą.
I nie wiem, czy bardziej rozkleiło mnie „dziecko”, czy to, że naprawdę to powiedział. Gapiłam się w sufit, próbując nie oszaleć z ekscytacji. Chyba pierwszy raz poczułam, że nie jestem tylko opcją. Tylko że bycie czyimś „planem” nie znaczy, że ten plan się kiedykolwiek wydarzy...
Czułam się jak w filmie
To był marzec, pierwszy dzień wiosny. On kupił mi tulipany – czerwone, chociaż mówiłam, że wolę białe, ale i tak się ucieszyłam. Przy kawie wyjął z kieszeni kluczyk.
– Co to? – zapytałam, chociaż przeczuwałam odpowiedź.
– Mój zapasowy. Powinien być też twój, skoro będziesz tu spędzać tyle czasu.
Poczułam się jak bohaterka komedii romantycznej, tylko bez podkładu muzycznego w tle. Miałam klucz do jego mieszkania. Miałam „swoją” szczoteczkę w łazience. Ba, miałam nawet szufladę! To przecież musiało znaczyć coś więcej.
– Ty tak na serio? – zapytałam, oglądając kluczyk, jakby był zrobiony ze złota.
– Na serio, Zośka. Chcę, żebyś tu była. Na dobre.
Byłam. Aż za bardzo. Robiłam mu zakupy, prałam jego koszule, planowałam wieczory. Gotowałam zupę dyniową, choć jej nienawidziłam. A on? Coraz częściej znikał.
– Muszę zostać dłużej w kancelarii – powtarzał co drugi wieczór.
– Nawet w niedzielę? – pytałam z cieniem ironii.
– Zośka, mamy duże zlecenie. A poza tym… ufaj mi, dobrze?
Ufałam. Choć intuicja krzyczała, że coś jest nie tak, ale przecież miałam klucz, szufladę i tulipany, prawda? Aż któregoś dnia otworzyłam tę jego szufladę – nie moją, tylko tę „zakazaną”, z dokumentami. I tam był rachunek za hotel. Z zeszłego weekendu. Dla dwóch osób. Dodam, że nie byłam z nim w hotelu, tylko siedziałam w jego mieszkaniu.
– Artur, co to jest? – zapytałam, gdy tylko wszedł do mieszkania.
– To… nie jest to, co myślisz.
Nie wiem, co dokładnie myślałam, ale poczułam, że zaczynam się budzić z bardzo drogiego snu.
Finansowo przestało być różowo
Po tamtym wieczorze z rachunkiem z hotelu nie zrobiłam mu awantury. Nie byłam z tych, co rzucają talerzami. Ja się duszę wszystko w sobie, ale on to wyczuł. Już nie był taki czuły. Już nie było mowy o wspólnym życiu. Było raczej:
– Zośka, musisz zrozumieć. Teraz jest trudny czas. Firma mi się sypie, wszystko idzie nie tak.
– Ale przecież mówiłeś, że jesteś na najlepszej drodze do awansu – spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Tak było, ale sytuacja się zmieniła. Mam trochę zaległych spraw. Sporo rzeczy muszę pozałatwiać. I... nie ukrywam, że finansowo też nie jest różowo.
– Artur, przecież jeszcze niedawno mówiłeś, że szukamy razem domu...
– Szukaliśmy, ale życie, Zośka, to nie bajka. Trzeba być elastycznym.
Miałam ochotę rzucić: „a może po prostu trzeba przestać kłamać?” Ale nie powiedziałam nic. Zamiast tego zaczęłam dokładać się więcej do wspólnych rachunków, bo on niby „chwilowo nie wyrabiał”. Zaczęłam płacić za obiady, za paliwo, za zakupy. I nawet przez moment nie poczułam się z tym głupio.
– Wiesz, że jakby co, to ci pomogę – powiedziałam raz wieczorem.
Uśmiechnął się, zmierzwił mi włosy.
– Dlatego jesteś wyjątkowa, Zośka.
Tylko że ja już nie chciałam być wyjątkowa. Ja chciałam być kochana. Bez kombinowania, bez milczenia i bez poczucia, że jestem inwestycją, a nie kobietą.
Książę zostawił mi pamiątkę
Odszedł ode mnie w środę. Bez zapowiedzi. Bez pożegnania. Zwyczajnie – przestał się odzywać. Przez kilka dni jeszcze pisałam. Dzwoniłam. Zostawiałam wiadomości. Cisza. Jakby wyparował z Warszawy, z Polski, z mojego życia. Aż któregoś dnia otworzyłam szafę i zobaczyłam, że zniknęły jego koszule. I perfumy. I ładowarka do laptopa.
– No pięknie, Zuzanna. Gratulacje. Ukończyłaś z wyróżnieniem kurs, jak dać się zrobić w konia – mruknęłam do siebie w lustrze.
Minęły dwa tygodnie. A potem zrobiłam test ciążowy, bo coś było nie tak. Dwie kreski. Patrzyłam na ten kawałek plastiku jak oniemiała.
– No to masz, księżniczko. Bajka z happy endem. Książę zostawił ci coś na pamiątkę.
Zadzwoniłam do niego raz jeszcze. Tym razem odebrał.
– Artur? To ja. Zosia.
– Zośka, nie mogę teraz gadać. Jestem w trakcie... sprawy. Długiej sprawy.
– To posłuchaj. Jestem w ciąży.
Cisza. Dłuższa niż powinna być.
– Zajmę się tym – rzucił w końcu. – Jakoś to załatwimy.
– Nie „załatwimy”! Nie chodzi o „problem do rozwiązania”! Chodzi o człowieka. Rozumiesz? Czło-wie-ka.
– Muszę kończyć.
I tak zakończył naszą ostatnią rozmowę. Bez pytań. Bez „jak się czujesz?”. Bez „czy dasz sobie radę?”. Tylko cisza. A potem życie, które musiałam zacząć budować sama.
Już nie chciałam tej bajki
Nie zrobiłam żadnej dramy. Nie wrzuciłam jego zdjęć do internetu, nie wypisywałam gorzkich postów. Po prostu... zniknął, a ja musiałam w końcu przestać udawać, że coś jeszcze trwa. Przeniosłam się do mniejszego mieszkania, bliżej mamy. Sprzedałam trochę ubrań, których nie miałam już komu pokazywać. I zaczęłam liczyć. Nie na cud – tylko na siebie.
Pewnego dnia, kiedy już miałam brzuch tak duży, że nie widziałam własnych stóp, usiadłam przed lustrem.
– Zośka – powiedziałam do siebie. – Miałaś dom w Warszawie. W jego obietnicach. A teraz masz coś o wiele lepszego. Masz siebie. I kogoś, kto cię pokocha od pierwszego dnia.
Poród był ciężki. Sama szłam do szpitala z torbą większą niż moja siła, ale jak tylko go zobaczyłam – wszystko przestało mieć znaczenie. Miał jego nos, niestety, ale oczy... moje. Po miesiącu przyszła kartka. Beznadziejna. Z napisem „Przepraszam, że mnie nie ma. Pomogę, jak będę tylko mógł”.
– Wiesz co, synku? – powiedziałam, tuląc go do siebie. – Nie potrzebujesz księcia z bajki. Masz królową. I niech ci to wystarczy.
Czasem myślę, co by było, gdyby, ale potem słyszę śmiech mojego dziecka i wiem, że to on odszedł i niczego lepszego już nie znajdzie. A ja zostałam i poradzę sobie.
Zuzanna, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Całe życie gromadziliśmy majątek, by być krezusami na emeryturze. Gdy męża zabrały anioły, dopiero pojęłam nasz błąd”
- „Zdradziłam męża, bo był zwykłym nudziarzem. Szukałam mocnych wrażeń na 1 noc, a wróciłam do domu z pamiątką na całe życie”
- „Nie pomyślałbym, że będę spłacał alimenty syna. Musieliśmy z żoną sprzedać wszystko i oddać całe pieniądze na wnuki”