Reklama

Mam czterdzieści dwa lata, męża, syna, dom z ogrodem i… latami podkopywane poczucie własnej wartości. W papierach wszystko się zgadza – jesteśmy zgodnym, stabilnym małżeństwem. Ale to tylko na papierze. W rzeczywistości od lat żyję w cieniu Piotra. Mojego męża. Perfekcyjnego, krytycznego, wiecznie niezadowolonego.

Reklama

Miał wymagania

Każdy dzień wyglądał podobnie. Poranna kawa – bez mleka, bo mleko zawsze było za zimne. Obiad – zbyt słony, za suchy, „znowu ziemniaki?” albo „nie mogłaś wcześniej nastawić?”. Wieczorem – komentowanie porządku. „Skąd się biorą te kłaki na podłodze, Basiu?”. Mój świat z roku na rok się kurczył. A ja kurczyłam się razem z nim.

Z zewnątrz mogłam uchodzić za spokojną, ciepłą kobietę. A może raczej za tę, co zawsze ustępuje. Tę, co milczy, gdy trzeba nie robić afery. I owszem, milczałam – żeby nie było awantur, żeby Antek nie słyszał, żeby zachować pozory. Tylko że w środku krzyczałam już dawno.

Kiedyś myślałam, że to ja przesadzam. Że jestem nadwrażliwa, przewrażliwiona, że może Piotr po prostu ma swoje standardy. Ale czy standardem było to, że po każdej rozmowie czułam się jak ktoś gorszy? Jak uczennica, która zawsze dostaje tróję? Nie. Po prostu pozwoliłam mu przez lata być redaktorem mojego życia, a siebie traktować jak brudnopis.

– Basia, co to ma być? – usłyszałam, zanim jeszcze zdążyłam usiąść do stołu. – Kto normalny gotuje ziemniaki bez kminku? Przecież wiesz, że nie trawię bez kminku.

– Ziemniaki mają być dodatkiem, nie głównym bohaterem obiadu – odparłam, starając się zachować spokój.

Nic mu nie pasowało

Piotr spojrzał na mnie spod oka. Wziął widelec, rozgniótł ziemniaki, jakby sprawdzał ich konsystencję pod mikroskopem, po czym skrzywił się i pokręcił głową.

– Sos za rzadki. I co to jest? Filet? Mówiłem ci ostatnio, że filet robi się gumowaty, jak go dusisz. Tego się nie da jeść.

Antek podniósł wzrok znad talerza. Nie powiedział ani słowa, ale widziałam, że wstrzymał oddech. Jakby czekał, co się wydarzy.

– To może sam ugotujesz – powiedziałam cicho, ale wyraźnie. – Następnym razem.

Piotr zastygł. Oparł się i spojrzał na mnie tak, jakby nie do końca był pewien, czy dobrze usłyszał. Przez krótką chwilę nie było żadnego dźwięku – nawet łyżka Antka przestała stukać o porcelanę.

– Co powiedziałaś? – zapytał spokojnie, z chłodnym uśmiechem.

– Tylko tyle, że jeśli ci nie smakuje, możesz ugotować sam. Nie jestem twoją kucharką.

Cisza była bardziej wymowna niż jakiekolwiek wrzaski. Piotr patrzył na mnie długo, jakby próbował mnie rozszyfrować. Ale ja już się nie cofnęłam. Wzięłam widelec, pokroiłam mięso i zaczęłam jeść.

Byłam tym zmęczona

Po obiedzie odniosłam talerze do zlewu i przez chwilę myłam je bezmyślnie, jakby moje ręce poruszały się same. Piotr wyszedł z kuchni bez słowa. Antek poszedł do swojego pokoju. Zostałam sama. Było we mnie zmęczenie. Złość. Ale pod nimi tliło się coś jeszcze – drobna, ostrożna ulga. Po raz pierwszy od lat zrobiłam coś nie dlatego, że trzeba, tylko dlatego, że nie chciałam już udawać.

Nie chodziło mi o bunt ani o dramatyczne gesty. Po prostu nie miałam już siły udawać, że wszystko jest w porządku. Przez tyle lat starałam się przewidzieć każdą reakcję Piotra, z góry unikać konfliktów, podkładać talerze jak w teatrze – wszystko na czas, z uśmiechem.

– I co zrobił? Krzyczał? – Marta patrzyła na mnie z szeroko otwartymi oczami, gdy jej o tym opowiedziałam.

– Nie, właśnie nie – odpowiedziałam, mieszając łyżeczką w herbacie. – Spojrzał, zamknął usta i wyszedł z kuchni.

– Wyszedł bez komentarza?

– No właśnie. Jakby ktoś go wyłączył.

Siedziałyśmy w jej kuchni, takiej zwyczajnej, ciepłej, z żółtymi zasłonami i słoikiem z miodem na parapecie. Marta była dla mnie jak dom, którego od lat nie miałam.

– I jak się z tym czujesz? – zapytała, siadając naprzeciwko mnie. – Coś się zmieniło?

Postawiłam mu się

– Nie wiem – odpowiedziałam. – To było jedno zdanie. Ale w środku jakby zrobiło się trochę ciszej. Jakby przestało mi się wszystko walić na głowę.

– Czemu tyle czekałaś? – zapytała cicho, bez wyrzutu.

Pokręciłam głową.

– Bo myślałam, że tak trzeba. Że to jest kompromis, że jak będę milczeć, to będzie spokój. Tylko że ten spokój to był beton.

– I co teraz?

– Nie wiem. Chciałabym powiedzieć, że teraz wszystko się zmieni. Ale ja nawet nie wiem, kim jestem bez tej roli. Przez lata byłam tą, która musi dostosować się do humoru Piotra. A teraz? Z jednej strony czuję się lżej, ale z drugiej nie umiem już wierzyć, że cokolwiek się ułoży.

Marta westchnęła i ujęła moją dłoń.

– Ale może nie musi się układać po staremu. Może właśnie czas, żeby się rozpadło. Żebyś mogła coś zbudować od nowa.

Patrzyłam na nią, nie odpowiadając. Może po raz pierwszy od dawna słowa, które słyszałam, nie brzmiały jak pocieszenie. Brzmiały jak wyzwanie.

– A jeśli zostanę sama? – zapytałam cicho.

– A jeśli zostaniesz sobą?

Wiedziałam, że ma rację

Długo po tej rozmowie jeszcze słyszałam te słowa. Bo tak naprawdę bałam się nie samotności, tylko tego, że musiałabym w końcu spojrzeć na siebie naprawdę. Bez jego uwag, bez ciągłych prób sprostania. Bałam się, że nic we mnie już nie zostało. Ale może właśnie czas się przekonać.

Wróciłam z pracy później niż zwykle. Piotr siedział przy stole z laptopem, otwarty notatnik, kubek po kawie, typowy obraz wieczoru. W pierwszej chwili pomyślałam, że może nie będzie zaczepiał. Że udamy oboje, jakby nic się nie wydarzyło. Ale to byłoby zbyt łatwe.

– Wiesz, że znowu zostawiłaś ślady na lustrze? – odezwał się, nie odrywając wzroku od ekranu. – Przecież mówiłem, żebyś używała tej miękkiej ściereczki.

Stałam z torbą w dłoni. Czułam, jak napięcie rozlewa się po plecach, znajomy mechanizm – już miałam powiedzieć: „Dobrze, poprawię”, ale coś we mnie zaprotestowało.

– Bo już nie jestem twoją służącą – powiedziałam.

Zamknął laptop. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby usłyszał coś absurdalnego.

– Co ty powiedziałaś?

– To, co usłyszałeś.

Skończyłam z tym

Wstał od stołu. Podszedł dwa kroki, potem zatrzymał się, jakby nie był pewien, czy warto kontynuować.

– Basiu, ty chyba nie myślisz poważnie. Jesteś zmęczona. Wiem, że masz gorszy dzień, ale…

– Nie. Nie jestem zmęczona. Jestem wykończona. I nie zamierzam już się zgadzać na wszystko. Nie będę twoją osobistą obsługą. Nie chcę już chodzić na palcach.

– Czyli co, teraz będziesz się stawiać? To o to chodzi?

– Nie chodzi o mnie, ale o to, że nie widzisz we mnie człowieka, tylko kogoś, kto ma ci nie przeszkadzać. Gotować, sprzątać, uśmiechać się w odpowiednich momentach. Nie chcę tego.

Zamilkł. W jego oczach coś się poruszyło – może zdziwienie, może złość. Ale nie powiedział już nic. Wyszedł z kuchni bez słowa.

Oparłam się o blat. Ręce mi się trzęsły. Nie wiedziałam, co teraz. Czy wróci z pretensjami, czy będzie cicho przez tydzień. Czy znowu mnie ukarze ciszą albo pogardliwymi spojrzeniami. Ale w tej jednej chwili czułam, że coś we mnie się ruszyło. Nie jako bunt, nie jako krzyk. Jako decyzja.

Barbara, 40 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama