„Mój mąż co dzień rozliczał mnie z każdej kupionej parówki. Gdy kazał mi drutować stary czajnik, nie wytrzymałam”
„Oparł się o blat i patrzył, jakby mówił coś oczywistego. Przez chwilę trwała cisza, a potem zrobił coś, co mnie zatkało. Zabrał mi marchewkę z deski, przeciął ją na pół i jedną połowę włożył z powrotem do lodówki. Drugą położył z powrotem na desce”.

- Redakcja
Zamknęłam zmywarkę z tym charakterystycznym kliknięciem, które w naszym domu brzmiało jak sygnał zakończonej służby. Spojrzałam na zegarek. 19:14. Znowu. Krzysiek zaraz wróci. Punktualny jak wschód słońca, ale o wiele mniej radosny. Pociągnęłam łyk z herbaty, której nie dosłodziłam – Krzysiek twierdził, że cukier to fanaberia. „Nie jesteśmy przecież w cukierni”, mówił, gdy próbowałam ukryć łyżeczkę miodu w kubku.
Nie tak miało być. On przecież potrafił być czarujący i hojny – pamiętam pierwsze randki: czerwone wino, długie spacery, kwiaty bez okazji. Na początku nawet gotował! Zupa z dyni, risotto z grzybami. Krzysiek sprzed lat był inny. Ciepły, empatyczny. A teraz?
Teraz każde nasze zakupy przypominały śledztwo. Sprawdzał paragony z aptek, dociekał, po co kupiłam dwa kremy, czemu parówki były droższe o 80 groszy niż zazwyczaj. Dom, który kiedyś był schronieniem, stał się miejscem, w którym musiałam się tłumaczyć z każdej decyzji.
Przy wejściu skrzypnęły drzwi. Zadrżałam. To odruch – jak pies, który zna odgłos smyczy. Krzysiek wszedł bez słowa, rzucił torbę na fotel.
– Cześć – rzuciłam.
Mruknął coś pod nosem. Już wiedziałam – znowu będziemy rozliczać dzień. Nie podatki, nie rachunki. Emocje. Gesty. Ile razy się uśmiechnęłam. Czy powiedziałam „dziękuję”, gdy wczoraj umył kubek po sobie.
– Ile kosztował ten nowy płyn do naczyń? – spytał tonem księgowego.
Westchnęłam. Jak zawsze pod mikroskopem. Każdy ruch, każda decyzja.
W mojej głowie często przelatuje jedno zdanie: „Czy to jest miłość, jeśli muszę codziennie na nią zasłużyć?”.
Na początku go kochałam. Teraz trudno powiedzieć. Mam wrażenie, że już dawno przestałam być żoną. Jestem wspólnikiem w spółce do spraw przetrwania. A Krzysiek prowadzi księgowość. I bilans nie wychodzi na moją korzyść.
Rozliczał mnie z każdej marchewki
Tamtego dnia chciałam zrobić coś ciepłego. Zupa, taka zwykła, domowa. Rosół. Kupiłam udko, pęczek włoszczyzny, makaron nitki. Kiedyś Krzysiek uwielbiał rosół. Teraz uważał, że to zbędny wydatek. Ale miałam dość gotowania wiecznie z niczego. Chciałam poczuć zapach, który przypominał dzieciństwo. Taki, co rozchodzi się po domu, jakby mówił: tu się o ciebie dba.
Obierałam marchewki, kiedy wszedł do kuchni. Nawet nie zdjął butów. Patrzył mi przez ramię.
– Po co tyle warzyw do tej zupy? – zapytał.
Nie spojrzałam na niego od razu. Wzięłam w dłoń jedną marchewkę i zaczęłam ją kroić.
– Bo gotuję dla nas obojga – odpowiedziałam cicho.
– Jedna marchewka wystarczy. Jutro wykorzystasz resztę.
Oparł się o blat i patrzył, jakby mówił coś oczywistego. Przez chwilę trwała cisza, a potem zrobił coś, co mnie zatkało. Zabrał mi marchewkę z deski, przeciął ją na pół i jedną połowę włożył z powrotem do lodówki. Drugą położył z powrotem na desce.
Stałam jak sparaliżowana. Czułam, jak coś się we mnie zaciska. Nie chodziło o warzywo. To była kolejna sytuacja, w której moje potrzeby, moje odruchy, moje pragnienia nie miały znaczenia. Żyłam w świecie, gdzie połowa marchewki była wystarczająca. Jak połowa mnie. Jakby cały czas mówił: nie zasługujesz na całość.
Zrobiłam rosół na tej połówce. Smakował nijako. Przez cały obiad Krzysiek nie powiedział nic więcej. Siorbał makaron i co chwilę patrzył na zegarek. Jakby liczył minuty, które traci przy stole ze mną.
Po obiedzie posprzątałam. Schowałam resztki do lodówki, przykryłam garnek pokrywką. Wtedy spojrzałam na nią – na te pół marchewki, samotne, zawinięte w folię, upchnięte w rogu lodówki. I nagle poczułam, jakby to była jakaś metafora całego mojego życia.
Zaczęłam się zastanawiać, od kiedy zaczęłam się zgadzać na bycie „na pół”. Na pół szczęśliwa. Na pół spokojna. Na pół sobą. I czy kiedyś jeszcze będę cała.
Przy czajniku nie wytrzymałam
Zepsuł się stary czajnik. Przeciekał przy rączce i syczał przy grzaniu jak wściekły. Przez kilka dni wylewałam wodę z ostrożnością sapera, aż w końcu kupiłam nowy. Niedrogi, zwykły, biały z niebieskim światłem. Kosztował mnie dokładnie tyle, ile byłam gotowa wydać bez wyrzutów sumienia.
Wróciłam z zakupami, schowałam je do szafek. Kiedy Krzysiek wrócił, czajnik już stał na blacie.
– Po co to było? – zapytał od progu, nawet nie ściągając kurtki.
– Stary przeciekał – odpowiedziałam spokojnie.
– Trzeba było zakleić taśmą. Trzeba trochę myśleć.
Wzruszyłam ramionami. Nie miałam siły się kłócić. Ale on nie odpuszczał. Zaczął mówić o rozrzutności, o bezmyślności, o tym, że nie stać nas na fanaberie.
Nie odpowiedziałam, nie rzciłam komentarzem. Weszłam do sypialni, otworzyłam szafę i zaczęłam się pakować. Spokojnie, rzecz po rzeczy. Każda para skarpetek, każde zwinięte w rulon ubranie było jak cegiełka. Nie budowałam już życia z Krzyśkiem. Budowałam wyjście.
Na koniec zostawiłam list. Położyłam go obok nowego czajnika. Nie chciałam zabierać go ze sobą. Niech ma. Niech zaparzy sobie tę swoją samotność.
Czułam tylko ulgę
Wyszłam z mieszkania bez trzaśnięcia drzwiami. Cicho. Z klatki schodowej jeszcze raz obejrzałam się przez ramię, jakbym miała coś zobaczyć. Ale nie. Za mną został tylko zapach ugotowanego wcześniej rosołu i ta martwa cisza, której nauczyłam się bać bardziej niż krzyków.
W kieszeni kurtki miałam złożony list. Pisałam go przez kilka wieczorów w głowie, ale na papier przeniosłam dopiero dziś rano. Siedząc przy kuchennym stole, tym samym, przy którym niejednokrotnie słyszałam, że przesalam zupę, że kupuję za drogie mleko, że mam niepotrzebnie włączone światło w łazience.
„Zaparz sobie samotność. Tylko nie zagotuj zbyt długo, bo szkoda prądu” – tak kończył się list. Niby śmiesznie, a jednak zgrzytało mi to w sercu. Bo wiedziałam, że choć odchodzę, i tak zostawiam za sobą kawałek siebie.
Stałam na półpiętrze, kurczowo ściskając klucze. Jeszcze mogłam się cofnąć. Jeszcze wszystko było odwracalne. Ale wtedy poczułam coś nowego – ulgę. Pierwszy raz od dawna nie musiałam się spieszyć, nie musiałam nikomu niczego tłumaczyć. Szłam. Sama. A może właśnie po raz pierwszy naprawdę ze sobą.
Wreszcie byłam wolna
Moje nowe miejsce miało dwanaście metrów kwadratowych i drzwi, które skrzypiały przy otwieraniu. Pokój w starej kamienicy, z widokiem na podwórko i jedną doniczkę z pelargonią na parapecie. Pachniało farbą i kurzem. Dla mnie pachniało wolnością.
Weszłam z jedną walizką i torbą na ramię. To wszystko, co miałam. Spojrzałam na skromne łóżko, wąską szafkę, kuchenkę z jednym palnikiem. Usiadłam na brzegu materaca. Nie płakałam. Wbrew temu, co myślałam, że się wydarzy, nie poczułam żalu. Tylko to samo uczucie, co wtedy na schodach – ulga. Głęboka, kojąca.
Po godzinie zapukała sąsiadka. Starsza pani z włosami związanymi w kok, z uśmiechem jak z innej epoki. W rękach trzymała dwa kubki z herbatą.
– Tak sobie pomyślałam, że może pani nie ma jeszcze czajnika – powiedziała i podała mi jeden z kubków.
Nie wiedziała, jak bardzo trafia w punkt. Uśmiechnęłam się. Te dwa kubki były więcej warte niż wszystkie te nasze wspólne obiady z Krzyśkiem. Bo nie były rozliczane.
Wieczorem usiadłam przy oknie. Cisza była inna. Nie napięta, nie wyczekująca. Nie trzeba było się w niej skradać. Była jak koc, którym się otulasz po długim dniu. Patrzyłam na podwórko i myślałam, jak łatwo można się przyzwyczaić do życia bez czułości. I jak nagle każdy drobiazg, jak ten kubek herbaty, smakuje jak luksus.
Barbara, 32 lata
Czytaj także:
- „Sąsiad za miskę ryżu oddał mi swoje serce. Już nie musiałam żebrać o niczyją uwagę”
- „Miałam wyrzuty, że zdradziłam męża. Ale gdy Marek dowiedział się, że mam kochanka, tylko zaśmiał mi się w twarz”
- „Mój 24-leni syn kocha tylko moje pieniądze. Gdy powiedziałam dość, zapomniał, że istnieję”