Reklama

Zawsze uważałam się za kobietę raczej opanowaną. Wiecie, taką, która nie histeryzuje, nie robi scen, nie dzwoni co pięć minut, by zapytać: „Gdzie jesteś?”. A jednak coś zaczęło mi zgrzytać. Mój mąż zaczął nagle wracać późno. Nie, że raz czy dwa, nie. Codziennie. I zawsze miał gotową wymówkę: korki, szef kazał coś dokończyć, klient się rozgadał. A ja głupia kiwałam głową, robiłam mu herbatę i wierzyłam. Bo przecież do tej pory nie miałam powodu, by mu nie ufać. Prawda? A potem, pewnego dnia, wrócił z pracy tak późno, że herbata już dawno wystygła. A ja, zamiast siedzieć z założonymi rękami, zrobiłam coś, czego on się chyba nigdy po mnie nie spodziewał. I nie, nie złapałam go z kochanką w samochodzie. To byłoby za proste. Prawda, jaką odkryłam, była dużo bardziej absurdalna. I wcale nie mniej upokarzająca.

Zapaliła mi się czerwona lampka

Zaczęło się od tej torby. Takiej zwykłej, materiałowej, czarnej. Kiedy wrócił późnym wieczorem i powiesił ją na klamce w łazience, zapaliła mi się czerwona lampka.

Co to za torba? – zapytałam niby mimochodem, nalewając mu zupy.

– A, to… tak tylko... zostawiłem coś w pracy, dokumenty. – Zająknął się. A mój mąż nigdy się nie jąkał.

Postanowiłam nic nie mówić. Następnego dnia, gdy wyszedł do pracy i „zapomniał” torby, zajrzałam do środka. Pudełka z plasteliną. Kredki. Blok rysunkowy. Czekoladki.

Czy ja coś przegapiłam? Adoptowaliśmy przedszkolaka, a ja nie zauważyłam? – zapytałam na głos.

Wieczorem czekałam. Nie pod drzwiami. Schowałam się za krzakami, przy płocie. Jechał powoli. I zatrzymał się trzy domy dalej. Wysiadł. Drzwi otworzyła mu sąsiadka z dwójką dzieci. Podeszły do niego jak do Świętego Mikołaja.

Przyniósł pan farby?!

– A jakże, słoneczka. I zeszyty, tak jak prosiłyście.

Sąsiadka stała obok i nie wyglądała, jakby chciała zapaść się pod ziemię.

Nie trzeba było… Już tyle pan im przyniósł.

– Pani Moniko, ja po prostu... chcę im trochę pomóc. To nic wielkiego.

Zamarłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mną bardziej targało – zazdrość czy wstyd, że obcemu mówił to, czego mnie od miesięcy nie powiedział.

Serce mi waliło

Następnego dnia nie wytrzymałam.

– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem? – zapytałam, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.

– Mówiłem ci, miałem jeszcze coś do dokończenia w pracy.

– Naprawdę? – podsunęłam mu pod nos zdjęcie z telefonu.

Robione z samochodu. On, z torbą, dzieciaki uczepione jego nogawek. Zbladł. Przez chwilę milczał.

Śledziłaś mnie? – zapytał w końcu.

– Nie, ale zastanawiałam się, czy nie mam męża, tylko wolontariusza na pół etatu.

Usiadł ciężko przy stole, bez słowa. W końcu westchnął.

Te dzieci nie mają nikogo. Ich ojciec odszedł, a matka... robi co może. Pracuje na zmiany, nie wyrabia. One same w domu po szkole, bez obiadu, bez pomocy, bez niczego.

– A ty co? Jesteś ich zbawcą? – syknęłam.

– Nie. Ale mam dwie ręce, trochę czasu i parę złotych. Nie robię nic złego.

– Nie robisz nic złego? Może mnie też ktoś powinien przynieść farby i zeszyty, bo czuję się jak uczennica, która nic nie wie o własnym mężu!

Zamilkł. A ja poczułam, jak mi serce wali. Bo przecież nie chodziło o te dzieci. Chodziło o to, że on był w stanie dzielić się emocjami, troską i uwagą, ale nie ze mną.

Mogłeś mi powiedzieć – dodałam ciszej. – Po prostu powiedzieć. Nie byłabym przeciwna.

– Wiem – odpowiedział. – Ale jakoś łatwiej było… nie mówić.

To zabolało jeszcze bardziej niż wszystkie kłamstwa.

Nie chciałam krzyczeć

Nie rozmawialiśmy przez dwa dni. On wychodził rano, ja robiłam zakupy, gotowałam, ale między nami wisiała mgła. W piątek wrócił wcześniej. Wszedł cicho, jakby nie chciał mi przeszkadzać. Albo może bał się, że znów zacznę krzyczeć. Ale ja już nie chciałam krzyczeć. Chciałam zrozumieć.

– Masz chwilę?– odezwałam się spokojnie.

Skinął głową. Usiadł naprzeciwko, tak jak wtedy, gdy planowaliśmy wakacje albo rozmawialiśmy o kredycie na samochód. Tylko tym razem było inaczej. On miał minę, jakby szykował się do rozprawy sądowej.

Powiedz mi wszystko. Od początku.

Westchnął.

– Monika, ta sąsiadka… jej mąż zostawił ich kilka miesięcy temu. Bez słowa. Wyjechał. Ona nie ma nikogo. Rodzice w Niemczech, została sama z dwójką dzieci.

– I ty postanowiłeś ją ratować?

– Nie. Pewnego dnia wracałem z pracy i zobaczyłem, jak dziewczynki siedzą na schodach pod drzwiami. Młodsza płakała, starsza mówiła, że zgubiły klucz. Zabrałem je do nas na chwilę, nakarmiłem, poczekałem z nimi, aż matka wróci. A potem... jakoś tak wyszło. One się ucieszyły. Ona też. I tak już zostało.

– I przez trzy miesiące nie przyszło ci do głowy, żeby mi o tym powiedzieć?

– Bałem się, że... pomyślisz, że coś mnie z nią łączy. Że to nie tylko dzieci.

Spojrzałam mu w oczy. Nie były winne. Były zmęczone.

A łączy?

Zamilkł. Ale nie spuścił wzroku.

Zaskoczył mnie

– Nie. Nic mnie z nią nie łączy – powiedział po chwili, spokojnie, prawie szeptem. – Tylko... może poczucie, że ktoś powinien jej pomóc. I że akurat ten ktoś to ja.

Zamilkłam. Chciałam mu wierzyć, ale coś we mnie się kotłowało.

– A ja? Czy ja wyglądam na kobietę, która nie potrzebuje pomocy? Myślisz, że mnie wszystko przychodzi lekko?

Ty zawsze dawałaś sobie radę.

– Bo musiałam! Bo nie miałam wyboru! Ale to nie znaczy, że nie chciałam, żeby ktoś raz zapytał, czy mam siłę, czy wszystko gra. Ty biegałeś do sąsiadki z kredkami, a ja siedziałam w pustym domu, zastanawiając się, czy jeszcze jestem dla ciebie kimś ważnym!

Nie chcę cię stracić – powiedział cicho. – Może właśnie dlatego nic nie mówiłem. Bo wiem, że zawaliłem.

– Zawaliłeś, bo nie chodzi o te dzieci. Tylko o to, że od miesięcy jesteś obcy. Nieobecny.

Przez chwilę milczeliśmy oboje.

– Mogę przestać tam chodzić – powiedział w końcu.

– Tego nie chcę. One naprawdę cię lubią. Tylko ja też potrzebuję... męża. Kogoś, kto wraca do mnie, a nie do czyichś problemów. I komu mogę ufać. Nawet jeśli to tylko o kredki chodzi.

– Postaram się to naprawić – powiedział. – Ale... czy mogę cię prosić o coś?

– O co?

– Żebyś kiedyś poszła tam ze mną. I zobaczyła, że to naprawdę tylko pomoc. I może... spojrzała na te dzieci, jakby to były nasze.

Zaskoczył mnie.

Coś się we mnie zmieniło

Dwa dni później ubrałam się ciepło. Krzysztof czekał już przy drzwiach, z tą samą materiałową torbą, w której tydzień wcześniej znalazłam kredki i czekoladki.

Jesteś pewna? – zapytał, kiedy wychodziliśmy.

– Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Ale idę.

Szliśmy w milczeniu. Przed domem Moniki dziewczynki bawiły się na chodniku kredą. Narysowały coś, co wyglądało jak wielki domek z sercem w środku. Na mój widok obie zamilkły, jakby nie wiedziały, czy mogą się cieszyć.

– To jest moja żona, Jowita – powiedział Krzysztof, z delikatnym uśmiechem. – Pamiętacie, jak mówiłem, że kiedyś was przedstawię?

Młodsza podbiegła bez wahania i wtuliła się we mnie.

Czy pani też lubi rysować?

Zaskoczyła mnie.

– Czasem – odpowiedziałam i spojrzałam na Krzysztofa.

Monika wyszła chwilę później. Trochę zmieszana, trochę zawstydzona.

– Dzień dobry. Pani Jowito, przepraszam, że... że tak wyszło. Pani mąż tylko nam pomagał. I dzieci się przywiązały, a ja…

Nie musi mnie pani przepraszać – przerwałam spokojnie. – To nie pani ukrywała przede mną, co robi mój mąż.

Popatrzyłyśmy na siebie długo. Bez uśmiechu, ale z jakimś cichym zrozumieniem. Tamtego dnia zostałam z nimi godzinę. Rysowałam domek, grałam w klasy, zjadłam naleśnika z dżemem malinowym. A Krzysztof siedział obok, jakbyśmy znów byli drużyną. Wróciliśmy do domu w ciszy.

– I co myślisz? – zapytał, gdy zamknęliśmy drzwi.

– Myślę... że może czasem warto dzielić się dobrem.

Nie czekam, aż sam się domyśli

Od tamtej wizyty u Moniki bywałam tam jeszcze kilka razy. Z dziećmi złapałam nić porozumienia szybciej, niż się spodziewałam. Okazało się, że wcale nie jestem taka zamknięta, jak myślałam. Może po prostu nikt mnie wcześniej o nic nie poprosił. Z mężem zaczęłam więcej rozmawiać. Nie o pracy czy rachunkach. O głupotach. O marzeniach. O tym, jak kiedyś chciał być weterynarzem. I jak ja jako dziecko zbierałam znaczki, bo myślałam, że to pasja na całe życie. Nie jestem święta. Wciąż czasem łapię się na tym, że coś mnie w nim uwiera. Jednak już nie milczę. I nie czekam, aż sam się domyśli. On też się zmienił. Częściej patrzy mi w oczy. Czasem nawet zapyta, czy mi czegoś nie brakuje. Wczoraj wrócił wcześniej. W ręku trzymał mały, niepozorny bukiet.

– Coś się stało? – zapytałam podejrzliwie.

– Nie. Po prostu... to był trudny rok. Dla nas. A ja chcę, żebyś wiedziała, że to nie one są moją rodziną. Ty jesteś. I że doceniam, że chciałaś ich poznać. I że wybaczyłaś.

Nie odpowiedziałam od razu. Wzięłam kwiaty, uśmiechnęłam się lekko.

– Uczę się. Zresztą... chyba oboje się uczymy.

A potem usiedliśmy razem na kanapie. Bez słów. I to milczenie – po raz pierwszy od dawna – nie bolało.

Jowita, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama