„Mój mąż złapał bakcyla i biegał maratony. Tylko raz z nim pobiegłam i w połowie trasy zażądałam rozwodu”
„Przeszłam obok niego, jakby był powietrzem. Wieczorem siedziałam przy kuchennym stole z laptopem. Znalazłam numer. Prawniczka z dobrymi opiniami, niedaleko mnie. Napisałam wiadomość i wysłałam bez zastanowienia. I wtedy dopiero poczułam coś dziwnego – spokój. Pierwszy raz od miesięcy miałam wrażenie, że zrobiłam coś tylko dla siebie”.

Nie jestem typem sportowca. Zawsze wolałam wieczory z książką niż interwały na bieżni. Mój mąż to zupełne przeciwieństwo. Od ośmiu lat żyjemy razem, ale mam wrażenie, że coraz bardziej osobno. On ciągle biega, planuje wyprawy, morsuje, a ja? Ja z trudem łapię oddech, kiedy próbuję za nim nadążyć. Dosłownie i w przenośni. Wczoraj po raz kolejny przekonywał mnie, żebym „tylko spróbowała”. Tym razem chodziło o bieganie w parku.
– To tylko pięć kilometrów – powiedział. – Jak spacer. Zobaczysz, poczujesz się świetnie.
Uległam. Nie z przekonania, ale z jakiegoś poczucia winy. Bo może powinnam się bardziej starać? Może to wszystko naprawdę moja wina?
Łzy spłynęły mi po policzkach
Już po pierwszych stu metrach wiedziałam, że to był błąd. Marek biegł obok mnie lekko, z uśmiechem na twarzy, jakby to była niedzielna przechadzka po plaży. Ja sapałam jak pies w upale. Na drugim kilometrze miałam ochotę się położyć na trawie i nie wstać.
– Oddychaj nosem, nie ustami! – rzucił wesoło.
Zacisnęłam pięści. Nie chciałam z nim rozmawiać. Nie chciałam, żeby cokolwiek mówił, ale on nie przestawał.
– Już mamy pierwszy kilometr! – oznajmił z dumą, jakbyśmy wspięli się na Kilimandżaro.
Na trzecim kilometrze się zatrzymałam. Po prostu – stanęłam jak wryta. Łzy spłynęły mi po policzkach.
– Co się stało? – zatrzymał się obok, zaskoczony.
– Chcę rozwodu – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. – Serio. Nie żartuję. Mam dość.
– Co? – zaśmiał się nerwowo. – No daj spokój, przecież to tylko bieganie…
– Właśnie! To nigdy nie jest „tylko” bieganie. Zawsze „coś” musisz, „coś” planujesz, „coś” robisz, „coś” oczekujesz. A ja? Gdzie ja w tym wszystkim jestem?
Nie odpowiedział. Stał bezradnie, z rękami opuszczonymi. Zostawiłam go. Poszłam piechotą do domu. On został z pulsometrem, żelem energetycznym i swoją perfekcyjną kondycją.
Zrobiłam coś tylko dla siebie
Wracając do domu, czułam się jak po bitwie. Nie fizycznie, ale emocjonalnie. W głowie kłębiły się myśli, których nie potrafiłam uporządkować. Co właściwie zrobiłam? Czy ja naprawdę powiedziałam „chcę rozwodu”? Nie pamiętam, jak doszłam do mieszkania. Otworzyłam drzwi, zdjęłam buty i bez słowa poszłam pod prysznic. Nie chciałam widzieć Marka. Nie chciałam słuchać jego „rozsądnych wyjaśnień”. Wyszedł z sypialni, kiedy wycierałam włosy ręcznikiem.
– Przesadziłem z tempem, ale naprawdę nie sądziłem, że aż tak cię to rozwali… – powiedział spokojnie, jakby właśnie opowiadał o przesolonej zupie.
Nie odpowiedziałam. Przeszłam obok niego, jakby był powietrzem. Wieczorem siedziałam przy kuchennym stole z laptopem. Przeszukiwałam internet, wpisując „konsultacja rozwodowa Warszawa”. Znalazłam numer. Prawniczka z dobrymi opiniami, niedaleko mnie. Napisałam wiadomość:
„Chciałabym umówić się na konsultację w sprawie rozwodu. Najbliższy możliwy termin”.
Wysłałam. Bez zastanowienia. I wtedy dopiero poczułam coś dziwnego – spokój. Pierwszy raz od miesięcy miałam wrażenie, że zrobiłam coś tylko dla siebie. Nie dla spokoju w domu. Nie z obowiązku. Nie, żeby nie zawieść oczekiwań. Tylko dla mnie.
Przestałam udawać
Następnego dnia Marek był nienaturalnie spokojny. Ominął mnie w kuchni bez słowa, chociaż zwykle rzucał jakieś „dzień dobry, piękna” albo „co dziś na śniadanie?”. Tym razem – cisza. Zaparzył sobie kawę i wyszedł na balkon. Zaczęłam nawet podejrzewać, że znowu coś planuje. I miałam rację. Około południa zadzwonił dzwonek do drzwi.
– Kurier dla pani Agaty – powiedział młody chłopak w kurtce z logo firmy.
Podał mi dwa pakunki. Poczułam znajomy ścisk w żołądku. Wróciłam do kuchni i otworzyłam pierwszy – bukiet róż. Dwadzieścia pięć czerwonych, świeżych jakby właśnie ściętych. W drugim – profesjonalne buty do biegania. Takie, które widywałam w katalogach z dopiskiem „dla zawodowców”. Na dnie paczki leżał liścik. Ręcznie napisany, co u Marka było rzadkością.
„Skoro zaczęłaś, to może spróbuj jeszcze raz. Tym razem na twoich warunkach. M”.
Z wrażenia usiadłam z tymi butami na kolanach. Wrócił akurat do kuchni i patrzył na mnie spod oka.
– Dobrze dobrany rozmiar? – zapytał.
– Nie wiem. Jeszcze nie mierzyłam.
– Chciałem, żebyś miała coś swojego. Swoją parę. Swoje tempo.
– A resztę nadal mam dostosować do ciebie? – uniosłam brwi.
– Nie. Właśnie... nie. Chcę, żebyś spróbowała na swoich zasadach.
– Wiesz, że to brzmi jak kolejna manipulacja, prawda?
– Przestań. Przecież próbuję.
– A ja próbuję przestać udawać, że mnie wszystko cieszy – wypaliłam.
Zamilkł. Podrapał się w kark, potem usiadł naprzeciwko mnie, z pustym kubkiem w dłoniach.
– Wiem.
– Zawsze wiesz, jak zacząć. Tylko że to zwykle zaczyna się od: „chodź, pobiegamy”, „zróbmy challenge”, „zaplanujmy coś”.
– Bo ja tak działam. Ty wiesz, jaki jestem.
– A ty wiesz, jaka jestem ja?
Nie odpowiedział. Wstałam i zostawiłam buty na kuchennym stole. Niech tam leżą. Jeszcze nie wiem, czy je założę. Wiem, że jeśli tak, to na pewno nie po to, żeby znowu za kimś gonić.
Powiedziałam prawdę
Wieczorem siedziałam w fotelu, owinięta kocem. Marek krążył po mieszkaniu jak duch. Czekałam. Wiedziałam, że w końcu pęknie.
– Kochanie, ja...– usiadł naprzeciwko mnie.
– Tak? – powiedziałam chłodno, nawet na niego nie patrząc.
– Wiem, że coś zrobiłem źle. Nie wiedziałem tylko, że aż tak. Myślałem, że cię motywuję. Że... pokazuję, że cię kocham, że cię potrzebuję przy sobie.
– Potrzebujesz kogoś, kto ci będzie towarzyszył w twoim życiu. Kto się dopasuje – spojrzałam mu prosto w oczy. – Kiedy ostatni raz zapytałeś, czego ja chcę?
– Nie sądziłem, że ci aż tak źle. Ty zawsze... milczysz, wycofujesz się. Myślałem, że to twój sposób.
Nie odpowiedziałam. Przez chwilę było tylko słychać cykanie zegara i nasze oddechy – jego płytki, mój ciężki.
– Chciałem dobrze. Chciałem, żebyśmy coś robili razem. Chciałem naprawić naszą relację – Marek w końcu się odezwał. – Chyba robiłem to źle. Może nawet bardzo źle.
– Chcę być widziana. Akceptowana. Kochana taka, jaka jestem, a nie taka, jaką sobie wymarzyłeś – powiedziałam cicho. – Nie jestem starą pralką. Nie chcę być naprawiana.
– Może w ogóle cię nie znałem – przyznał po chwili. – Może po prostu... nie zauważyłem, że przez te osiem lat coś się rozjechało.
Nie odpowiedziałam. Wstałam, wzięłam kurtkę i buty – nie te do biegania, zwykłe.
– Idziesz gdzieś? – zapytał.
– Do parku. Na spacer.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą?
Zatrzymałam się w progu.
– Nie. Teraz muszę iść sama.
Zamknęłam za sobą drzwi i wyszłam. W kieszeni miałam telefon, klucze i dziwną, bolesną ulgę. Nie było w tym buncie nic z bohaterskiego gestu.
Złapałam swój rytm
Minęły trzy dni. Marek nie naciskał. Nie wypytywał. Po prostu był. Gotował obiad, zmywał naczynia, wieczorem oglądał serial sam. Czułam, że czeka, ale ja nie byłam gotowa. W sobotę rano założyłam legginsy, sportową bluzę i... te jego buty. Stały przy drzwiach, nietknięte. Zawiązałam je powoli, jakby każde wiązanie miało coś przypieczętować.
– Aga? – usłyszałam z sypialni.
– Idę pobiegać – odpowiedziałam, zanim zapytał.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą?
Zawahałam się.
– Nie. Teraz... muszę pobiec sama.
Wyszedł z sypialni. Usiadł na łóżku, patrzył na mnie z odległości.
– Wiem. Jasne. – Kiwnął głową. – Uważaj na siebie.
– Zawsze uważam – odpowiedziałam bez cienia uśmiechu i wyszłam.
Na zewnątrz było rześko. Biegłam wolno. Tak wolno, że ktoś z boku mógłby to wziąć za marszobieg emeryta, ale to był mój rytm. Moje tempo. Mój dystans. Nie było Marka z pulsometrem, nie było krzyku „jeszcze tylko kilometr!”. Byłam tylko ja. Z oddechem, który równał się z krokami. Z sercem, które nie biło ze strachu, tylko z wysiłku. Zdrowego, czystego wysiłku. W pewnym sensie bieg stał się dla mnie... terapią. Wieczorem Marek zaproponował:
– Może kiedyś znowu pobiegniemy razem?
Popatrzyłam na niego spokojnie.
– Może, ale nie teraz. Teraz naprawdę muszę pobiec sama.
Niczego nie byłam pewna
Nie wiem, czy naprawdę chcę się rozwieść. Numer do prawniczki wciąż mam zapisany w telefonie. Konsultacja już za dwa dni. Nie odwołałam jej. Nie dlatego, że jestem pewna decyzji. Wręcz przeciwnie – niczego nie jestem pewna. Marek jest... inny. Spokojniejszy. Nie wiem, czy to zmiana, czy tylko reakcja na kryzys. Nie wiem, czy to on się zmienia, czy ja po prostu przestaję się bać myśli, że mogę odejść. Że mogę być sama i że to nie oznacza porażki. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuję się... sobą. Nie żoną, nie dodatkiem do „projektu Marek”. Tylko sobą. Mam swój rytm. Swój bieg. Swój czas.
Buty do biegania wciąż stoją w przedpokoju, ale teraz – noszą ślady użycia. Nie są trofeum ani gestem pojednania. Są narzędziem. Do mojej wolności. Do samotności, której się już nie boję. Bo to może i tylko pięć kilometrów, lecz dla mnie... to był dystans między byciem żoną a byciem sobą.
Agnieszka, 38 lat
Czytaj także:
- „Po śmierci ojca matka wskoczyła w kusą spódniczkę i szpilki. Wstyd mi, że nawet na starość nie umie zachować godności”
- „Nie chcieliśmy chrzcić dziecka, ale teściowa nie dała za wygraną. Nie sądziłam, że posunie się do czegoś tak okropnego”
- „Mąż wrósł w krzesło przed monitorem i zarasta brudem. Od spacerów z własnymi dziećmi woli wirtualną rzeczywistość”