Reklama

Kiedy byłam młodsza, marzyłam o związku pełnym namiętności. Wydawało mi się, że miłość to przede wszystkim bliskość – fizyczna i emocjonalna. Dziś leżę obok człowieka, który coraz częściej przypomina zimną skałę niż partnera. Niby jesteśmy razem, a jednak jakby osobno.

Czułam jego obojętność i chłód

Jeszcze kilka lat temu potrafiliśmy gadać godzinami. O głupotach, o filmach, o tym, co jemy na śniadanie, a nawet o tym, dlaczego u sąsiadki zawsze śmierdzi kapustą. Było lekko, swobodnie. Śmialiśmy się często, nawet bez powodu. Teraz cisza potrafi trwać cały wieczór, a czasem i cały weekend. Czasem myślę, że w tym milczeniu ukrywa się wszystko, czego nie mamy odwagi powiedzieć.

– Co u ciebie w pracy? – rzuciłam raz przy kolacji, bo zupa parowała, a on znowu był nieobecny wzrokiem.

– Jak zwykle – odpowiedział krótko, bez emocji, i zanurzył łyżkę.

– Dostałam dzisiaj maila z zaproszeniem na zjazd klasowy – próbowałam dalej.

– Hm – mruknął. Nawet nie podniósł głowy.

W takich momentach czułam się jak duch, który próbuje zagadać żywego człowieka. Gdy siadałam obok niego na kanapie, automatycznie się odsuwał. Gdy dotykałam jego ręki, wzdrygał się tak delikatnie, że mógłby się tłumaczyć, że to przypadek. Ale ja czułam. Czułam wszystko. Obojętność. Dystans. Chłód.

Wieczorami kładliśmy się spać jak współlokatorzy. Czasem słyszałam, jak oddycha, i przypominałam sobie, że to nadal mój mąż. Przecież się nie rozwiedliśmy. Nadal jesteśmy razem. Tylko że razem wcale nie znaczy już to samo co kiedyś. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak bardzo ta cisza nas pożera od środka. I że dopiero zaczyna...

Łasiłam się o odrobinę bliskości

Kiedyś zasypiałam wtulona w jego ramię. Lubiłam ten moment, kiedy kładliśmy się razem i nasze ciała naturalnie znajdowały drogę do siebie. Pachniał lawendowym żelem pod prysznic i czymś swoim, znanym, kojącym. Teraz zasypiam z nosem w jego plecach. Zimnych. Sztywnych.

Nie odwracał się do mnie. Kiedy próbowałam się do niego przysunąć, przesuwał się kawałek dalej. Czasem udawałam, że śpię, a potem celowo szturchałam go udem, niby przypadkiem. Może się odwróci, może choć przytuli, powie „dobranoc” tym dawnym głosem, ciepłym i troskliwym.

– Zimno ci? – zapytał raz, kiedy lekko się poruszyłam.

– Nie. Tylko… tęsknię – wyszeptałam.

Udawał, że nie słyszał. Albo naprawdę nie usłyszał. Po chwili znów oddychał równo i głęboko, jakby mnie tam nie było. Leżałam obok niego i czułam się jak idiotka. Jak kobieta, która łasi się na odrobinę bliskości, jak piesek proszący o smakołyk. Miałam łzy w oczach, ale nie płakałam. Już nie. To nie była złość. To było coś gorszego – bezradność.

Zaczęłam zasypiać z poduszką wtuloną w brzuch. Dawała mi złudne poczucie ciepła, którego nie dostawałam od człowieka, z którym dzieliłam łóżko. Zaczęłam się zastanawiać: czy on mnie jeszcze w ogóle chce? Czy to moja wina? Może już mu się nie podobam? Może ktoś inny rozgrzewa jego myśli nocami?

Wyłączyłam emocje

Najgorsze nie było to, że mnie nie dotykał. Najgorsze było to, że nie rozmawiał. Jakby ktoś nacisnął w nim wyłącznik emocji. Pytałam, dlaczego się odsuwa. Prosiłam, żeby mi coś powiedział. Cokolwiek. Żebym wiedziała, na czym stoję.

– Po prostu... taki jestem – odpowiedział kiedyś z westchnieniem. – Nie każdy potrzebuje tyle bliskości.

– A ja potrzebuję. I co teraz? – zapytałam, próbując nie podnieść głosu.

Wzruszył ramionami. Żadnej złości. Żadnego „przepraszam” ani „nie wiem, co się dzieje”. Nic. Jakbyśmy mówili o tym, że nie ma mleka do kawy.

Potem było jeszcze gorzej. Zaczęłam być natarczywa. Jakby każde moje pytanie, każdy gest był obciążeniem. Kiedy próbowałam mu się zwierzyć, przerywał mi i zmieniał temat.

– Pogadajmy o tym, co się dzieje między nami – zaczęłam któregoś wieczoru, siadając na skraju łóżka.

– Teraz? – westchnął, nie podnosząc głowy znad telefonu. – Jestem zmęczony.

– To kiedy? – zapytałam już lekko drżącym głosem. – Kiedy będziesz gotowy, żeby mnie w końcu wysłuchać?

– Zawsze dramatyzujesz – odpowiedział spokojnie.

Zamknęłam oczy. Ta jedna odpowiedź bolała mnie bardziej niż jakiekolwiek „mam cię dość”. Bo to było dokładnie to: miał mnie dość. Moich pytań, mojej potrzeby dotyku, mojej obecności. Przestałam mówić. Uznałam, że skoro moje słowa nie mają dla niego znaczenia, lepiej ich nie wypowiadać. Milczenie miało w sobie coś łagodniejszego niż odrzucenie.

Był jak lodowa bryła

Poszliśmy do specjalisty. Czułam się, jakbym błagała o uratowanie czegoś, co już od dawna się sypało. To ja zasugerowałam ten pomysł. To ja znalazłam ekspertkę. To ja napisałam do niej maila z błaganiem o najbliższy wolny termin.

– Nie uważam, żeby to było potrzebne – powiedział, gdy mu o tym wspomniałam.

– A ja tak – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku byłam na granicy krzyku. – I to wystarczy.

Poszedł. W milczeniu. Wszedł do gabinetu i przez całą pierwszą sesję nie odezwał się ani słowem. Ja mówiłam. O tym, że czuję się niewidzialna. Że tęsknię za jego czułością. Że próbuję, a on nie odpowiada. Kobieta kiwała głową, notowała. On siedział ze skrzyżowanymi rękami, jakby był tam za karę.

– Czy ty mnie jeszcze kochasz? – zapytałam na koniec, choć miałam powiedzieć to w innym momencie. Wyszło samo.

Cisza. Potem cichy, ledwo słyszalny głos:

– Nie wiem.

Jakby ktoś zgasił światło. Wróciłam do domu, siadłam na łóżku i patrzyłam w ścianę. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Nie było na to siły. Byłam pusta.

Mimo to poszliśmy na drugą sesję. I trzecią. Zaczynał mówić. Powoli, ostrożnie. Ale każde słowo było jak wyciąganie drzazg spod skóry. Nagle okazało się, że on nie czuje. Że od dawna nie wie, co przeżywa. Że fizyczność jest dla niego jak obca planeta.

– Próbuję. Naprawdę próbuję – powiedział kiedyś. – Ale czuję, jakby wszystko we mnie było zamrożone.

A ja? Ja zaczynałam się zastanawiać, ile jeszcze mam siły, by czekać, aż odtaje.

Wtedy nic nie poczułam

To była zwykła niedziela. Pranie, obiad, zakupy. Siedziałam przy stole, parzyłam sobie palce kubkiem z herbatą, chociaż wystygła już dawno. On przechodził za mną, potem znów wrócił do salonu, włączył telewizor. Czułam się jak mebel. Jak kwiatek w doniczce, którego nikt nie podlewa, ale jeszcze nie uschnął, więc stoi.

Wtedy mnie dotknął. Po tylu tygodniach, może miesiącach, a może i dłużej – sam, z siebie. Położył mi dłoń na ramieniu, tak delikatnie, jakby bał się, że się rozpadnę.

– Przepraszam – wyszeptał.

Nie odwróciłam się. Nie chciałam widzieć jego oczu. Czułam, że jeśli teraz spojrzę, pęknę. Przeprosiny to nie była ulga. Gest, który kiedyś mógłby mnie uratować, ale teraz? Teraz był jak parasol otwarty po burzy.

W nocy zbliżył się do mnie. Po raz pierwszy od dawna. Próbował mnie objąć, dotknąć, zatrzymać. Pocałował w kark. I przez sekundę – jedną, głupią sekundę – pomyślałam, że może jeszcze coś da się zrobić.

Ale było za późno. Nie poczułam nic. Ani iskry, ani żaru, nawet irytacji. Tylko zimne zdziwienie, że kiedyś to ciało było dla mnie całym światem. A teraz leżał obok mnie człowiek, którego ciało nie było już moim domem.

– Zgaś światło, proszę – powiedziałam cicho.

Po prostu wiedziałam, że ten dotyk był ostatni. Bo prawdziwa pustka to nie brak miłości. To brak nadziei, że ona jeszcze wróci.

Któregoś dnia po prostu wyszłam

Nie odeszłam od razu. Czekałam jeszcze kilka tygodni. Może z rozpędu, może z przyzwyczajenia. Może po prostu nie miałam siły zacząć od nowa. Z zewnątrz wszystko wyglądało jak wcześniej – wspólne śniadania, zakupy, rozmowy o rachunkach. Ale we mnie coś się zmieniło. Odpuściłam. Już go nie dotykałam. Nie próbowałam rozmawiać. Nie budziłam się w nocy z drżącym sercem. Zimno już nie bolało. Stało się tłem.

Któregoś dnia spakowałam walizkę. Zostawiłam mu liścik, chociaż wiedziałam, że nie przeczyta od razu. Może za miesiąc. Może nigdy. Napisałam tylko: „Nie umiem kochać cię przez mur. Żegnaj”. Znalazłam małe mieszkanie. Z jednym pokojem, ale z oknem na wschód. Rano wpada tam światło, które delikatnie rozgrzewa podłogę. Nie wiedziałam, że to może wystarczyć, żeby poczuć coś jak spokój.

Czasem tęsknię. Za nami z przeszłości. Za tymi chwilami, kiedy wierzyłam, że to się da naprawić. Ale nie tęsknię za tym domem bez ciepła. Już nie. Zaczęłam znów mówić. Znów się śmiać. Czasem nawet tańczę, gdy nikt nie widzi. Nie szukam nikogo nowego. Jeszcze nie. Na razie wystarczy mi, że znów czuję siebie.

A jego? Nie nienawidzę. Nie oceniam. Może naprawdę był zamrożony. Może próbował. Ale ja nie mogłam dłużej czekać, aż odtaje. Wolę żyć w cieple, nawet jeśli sama muszę je sobie rozpalać.

Alicja, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama