„Mój mąż za każdym razem psuje mi święta. Gdy wręczył mi swój żałosny prezent, chciałam rozwodu”
„Wszyscy wokół żyli przygotowaniami, dekorowali domy, robili zakupy. Mój mąż? Przesiadywał w swoim garażu, słuchając starych płyt i dłubiąc przy rowerze. Znałam go – nigdy nie był fanem świąt. Twierdził, że są zbyt komercyjne, że wszystko to cyrk, wymuszony nastrój i wydatki, ale wciąż próbowałam”.

- Redakcja
Święta Bożego Narodzenia od zawsze były dla mnie czymś więcej niż tylko choinką, kolacją i prezentami. To czas, kiedy dom pachnie piernikami, a serce – nadzieją. Wierzę, że gesty mają znaczenie. Może właśnie dlatego co roku czekałam na moment, kiedy mój mąż wręczy mi upominek od serca. Nie oczekuję pierścionków z brylantem czy drogich gadżetów – wystarczy, że będzie to coś przemyślanego, coś, co świadczy o tym, że mnie zna. Niestety, zeszłoroczna Gwiazdka była jak zniewaga. Przez chwilę naprawdę rozważałam rozwód. W tym roku… jeszcze wierzę, że może być inaczej.
Nie chciałam tego widzieć
Od kilku tygodni czułam w powietrzu świąteczne napięcie. Wszyscy wokół żyli przygotowaniami, dekorowali domy, robili zakupy. Mój mąż? Głównie przesiadywał w swoim garażu, słuchając starych płyt i dłubiąc przy rowerze. Znałam go – nigdy nie był fanem świąt. Twierdził, że są zbyt komercyjne, że wszystko to cyrk, wymuszony nastrój i wydatki. Mimo to, co roku robiłam wszystko, by jednak wciągnąć go w tę magię.
– Kochanie, w tym roku ubierzemy razem choinkę? – zapytałam pewnego wieczoru, trzymając w rękach karton z bombkami.
– Daj mi jeszcze z godzinę, tylko skończę to smarowanie – rzucił przez ramię.
Nie wrócił przez trzy. Wiedziałam, że to jego sposób na unikanie rodzinnych rytuałów, ale bolało mnie to. Zwłaszcza że ja naprawdę się starałam. Zajmowałam się prezentami dla dzieci, szykowałam potrawy, ogarniałam dom. Jedyne, na co czekałam, to żeby on też coś od siebie dał. Jeden gest. Uścisk. Może coś, co pokaże, że mnie słucha i widzi. Wtedy jeszcze miałam nadzieję, że to przyjdzie.
Wigilia pełna rozczarowań
Wigilia wypadła akurat w sobotę, co idealnie wpasowało się w nasz rodzinny grafik. Dzieci od rana biegały podekscytowane, zaglądały pod choinkę, a ja – jak co roku – dopracowywałam każdy szczegół kolacji. Barszcz był zrobiony na domowym zakwasie, uszka lepione noc wcześniej, karp świeży i dobrze doprawiony. W tle cicho grały kolędy. Wszystko było tak, jak powinno. Prawie wszystko. Mój mąż, jak zwykle, do ostatniej chwili krzątał się gdzieś poza kuchnią. Wpadł na chwilę, rzucił że „jest głodny jak wilk” i zapytał, czy może już zacząć jeść. Westchnęłam tylko i przywołałam wszystkich do stołu. Składanie życzeń poszło szybko, mechanicznie. Dzieci rzuciły się na pierogi, a on… odebrał telefon. Wyszedł do drugiego pokoju i zniknął na dobre dziesięć minut. Gdy wrócił, podsunął mi pod nos niewielką kopertę.
– To dla ciebie – powiedział, jakby wręczał paragon.
Nie wiem, czego się spodziewałam. Może jakiegoś symbolicznego prezentu, może książki, o której kiedyś wspominałam. Otworzyłam kopertę i zamarłam. Bon. Do myjni samochodowej. Na pięć myć. Spojrzałam na niego, próbując odczytać, czy to jakiś żart.
– Żartujesz, prawda?
– No co? Sam mówiłaś ostatnio, że twoje auto wygląda, jakby wracało z rajdu Dakar – rzucił z uśmiechem.
Nie odpowiedziałam. Wstałam od stołu i wyszłam do łazienki. Tam zamknęłam się na klucz i siedziałam, czując jak wszystko we mnie opada. To nie był prezent. To było jak przypomnienie, że on mnie kompletnie nie słucha.
Niewypowiedziane słowa
Przez następne dni w domu panowała cisza, której nie rozpraszały nawet radosne pokrzykiwania dzieci bawiących się nowymi zabawkami. Unikałam rozmów z mężem. Nie miałam w sobie siły na kłótnie, nie miałam też ochoty tłumaczyć mu, dlaczego jego „prezent” tak bardzo mnie zranił. Wiedziałam, że nie zrozumie. On zawsze tłumaczył swoje nietrafione gesty logiką – „przecież to praktyczne”, „przecież się przyda”, „lepiej niż jakieś bzdury”. Tyle że ja nie chciałam praktyczności. Chciałam uwagi.
– Długo jeszcze będziesz się na mnie gniewać? – zapytał dwa dni po świętach, kiedy siedziałam na kanapie z kubkiem gorącej czekolady.
– Nie gniewam się – odpowiedziałam cicho, nawet na niego nie patrząc.
– To tylko bon. Przecież chodzi o gest, nie?
– Właśnie o gest – powiedziałam już wyraźniej, odkładając kubek. – Chciałabym, żebyś raz zrobił coś nie z rozsądku, tylko z serca. Żebyś posłuchał, co naprawdę mnie cieszy. Coś, co nie ma instrukcji obsługi.
Wzruszył ramionami i wyszedł do kuchni. Ta rozmowa była jak wiele innych – krótka, bez puenty, z niezręczną pustką na końcu. Wieczorem leżeliśmy obok siebie w łóżku, każde z głową odwróconą w swoją stronę. Czułam się obca, jak współlokatorka, a nie żona. Zaczęłam się zastanawiać, czy to normalne. Czy w małżeństwie po tylu latach naprawdę zostaje tylko funkcjonowanie obok siebie. Czy to ja mam za wysokie wymagania? A może po prostu przestaliśmy się nawzajem widzieć? Tego wieczoru pierwszy raz pomyślałam, że może lepiej byłoby być samej.
Iskra nadziei czy kolejna iluzja
Styczeń przyszedł cicho, bez fajerwerków i postanowień. Choinka stała jeszcze w kącie salonu, ale już bez światełek, jakby też straciła wiarę w świąteczną magię. Między mną a mężem panował chłodny spokój. Rozmawialiśmy o rachunkach, o dzieciach, o tym, co trzeba kupić w sklepie. O nas nie rozmawialiśmy wcale. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy on w ogóle zauważył, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy. Pewnego popołudnia wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Zdjął kurtkę, zawiesił ją starannie na wieszaku i przez chwilę kręcił się bez celu po przedpokoju.
– Możemy pogadać? – zapytał w końcu, nie patrząc mi w oczy.
Usiedliśmy przy kuchennym stole. Serce biło mi szybciej, choć nie wiedziałam dlaczego. Przez chwilę milczał, jakby zbierał myśli.
– Wiem, że cię zawiodłem – powiedział w końcu. – Z tym prezentem i nie tylko. Ja naprawdę nie umiem w te wszystkie emocjonalne sprawy. Zawsze myślałem, że jak dbam o dom, o was, to wystarczy.
– Dbanie to jedno – odpowiedziałam spokojnie. – Zauważanie to drugie.
Skinął głową. Wyglądał na zmęczonego, jakby ta rozmowa kosztowała go więcej, niż chciał przyznać. Nie padły wielkie deklaracje ani obietnice zmiany. Było coś innego – cisza, w której po raz pierwszy od dawna nie czułam napięcia. Tego wieczoru położyliśmy się spać bliżej siebie. Nie trzymaliśmy się za ręce, lecz już to było krokiem. Zastanawiałam się, czy to wystarczy, by odbudować coś, co tak długo się kruszyło.
Przeddzień kolejnej Gwiazdki
Zbliżał się grudzień, a wraz z nim znajomy ścisk w żołądku. Rok minął niepostrzeżenie, jakby ktoś go przeskoczył. W międzyczasie nauczyliśmy się znowu rozmawiać – może nie codziennie i nie o wszystkim, ale jednak. Kilka razy wyszliśmy gdzieś tylko we dwoje, co wcześniej zdarzało się wyłącznie z okazji wesel i pogrzebów. Miałam wrażenie, że on naprawdę zaczął się starać, choć czasem bardzo nieporadnie.
Wiedziałam, że nadchodzi ten moment, kiedy znów pojawi się temat prezentów. Dzieci jak zwykle przygotowały listy do Mikołaja, a ja… nie powiedziałam nic. Nie podpowiadałam, nie podsuwałam aluzji. Postanowiłam, że jeśli w tym roku coś od niego dostanę, to będzie to jego wybór. Prawdziwy test. Albo mnie zna, albo nie. Kilka dni przed Wigilią, kiedy wrócił z pracy, wręczył mi niewielkie pudełko owinięte w szary papier i przewiązane wstążką.
– Nie czekaj do świąt – powiedział. – Wiem, że to dla ciebie ważne. I dla mnie też.
Zamarłam, ale tym razem z innego powodu. Wzięłam paczuszkę do ręki, rozwiązałam wstążkę. W środku była bransoletka – cienka, srebrna, z maleńką zawieszką w kształcie piórka. Nie była droga. Nie była praktyczna. Nie miała żadnego kuponu rabatowego.
– Pamiętasz, jak mówiłaś, że piórko to dla ciebie symbol lekkości? – zapytał cicho.
Pokiwałam głową. Poczułam, jak oczy mi wilgotnieją. Nie chodziło o biżuterię. Chodziło o to, że mnie słuchał. I że zapamiętał. Tego wieczoru po raz pierwszy od dawna naprawdę poczułam, że nie jestem sama.
Wiara w małe rzeczy
Wigilia przyszła cicho, bez nadęcia i zgiełku. W naszym domu nie było idealnie – dzieci kłóciły się o to, kto pierwszy rozpakuje prezent, buraki na dole barszczu trochę się przypaliły, a mąż zapomniał kupić sianka pod obrus. Ale było coś, czego nie pamiętałam od lat – spokój. Byliśmy razem przy stole, śmialiśmy się, wspominaliśmy stare historie i nawet kolędy jakoś lepiej brzmiały niż zwykle. Nie oczekiwałam już cudów. Nie wyczekiwałam spektakularnych gestów. Bransoletka z piórkiem, podarowana kilka dni wcześniej, wystarczyła mi w zupełności. Była jak cichy dowód na to, że można się nauczyć drugiego człowieka od nowa. Może nie zmienił się całkowicie, ale próbował. A to już wiele.
Pomyślałam o zeszłym roku i o bonie do myjni, który do teraz trzymam gdzieś głęboko w szufladzie. Kiedyś był symbolem zawodu, dziś – przypomnieniem, jak daleko udało nam się dojść. O rozwodzie już nie myślałam. Zamiast tego myślałam o tym, co możemy jeszcze razem przeżyć, jeśli oboje będziemy chcieli. Pod koniec wieczoru, kiedy dzieci już spały, a my siedzieliśmy razem przy migoczącej choince, spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się.
– Wiesz, chyba jednak mnie zaskoczyłeś w tym roku – powiedziałam cicho.
Ujął moją dłoń i ścisnął ją lekko.
– Dopiero się rozkręcam – odpowiedział, pół żartem, pół serio.
I po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam, że ta nasza historia jeszcze się nie kończy.
Weronika, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż nie kupił mi prezentu pod choinkę, bo przecież mam już wszystko. Tylko dlaczego czuję się, jakbym nie miała nic”
- „Wzięliśmy 12 tysięcy pożyczki, by wreszcie godnie świętować Boże Narodzenie. Teraz żyjemy poniżej godności”
- „Sylwester w górach brzmiał świetnie, a skończył się kompletną klapą. Ktoś, na kim mi zależało, wystawił mnie do wiatru”