„Mój mąż jest na zasiłku i całymi dniami leży na kanapie z pilotem w ręku. A ja tyram na 2 zmiany, żeby było na opłaty”
„Po 8 godzinach wracam do domu. Wchodzę do mieszkania, a tam znajomy widok. On siedzi na kanapie, z pilotem w ręku, w tych samych spodniach dresowych, co rano. Na stole resztki po śniadaniu. Dzieci już wróciły ze szkoły. On, niby obecny, ale jakby go nie było. Nawet nie zapytał, jak minął mi dzień”.

- Redakcja
Od ośmiu lat nasz dom utrzymuję ja – i tylko ja. Mój mąż przestał pracować w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, twierdząc, że „państwo i tak zabiera mu większość”, więc nie opłaca się tyrać. Od tamtej pory żyje z zasiłków, dorabia na czarno, ale przede wszystkim... czeka na emeryturę. Ja natomiast wstaję o piątej rano, wracam po dwudziestej i padam na twarz. Opłacam rachunki, robię zakupy, gotuję obiady, sprzątam. Czasem myślę, że jestem nie tylko matką dla dzieci, ale i dla niego. I coraz częściej pytam siebie, jak długo tak pociągnę?
Zaciskałam zęby i robiłam swoje
– Wstawaj, budzik dzwoni – powiedziałam półszeptem, przesuwając dłonią po jego ramieniu.
– Jeszcze pięć minut... – mruknął, przykrywając się kołdrą po uszy.
Spojrzałam na zegarek. Była 5:10. O 6:30 musiałam być już w pierwszej pracy – w sklepie na osiedlu, gdzie zaczynałam zmianę od wykładania towaru. Zostawiłam go więc w łóżku i poszłam do kuchni. Włączyłam czajnik, przygotowałam kawę. Jego ulubioną – z mlekiem i trzema łyżeczkami cukru. Mimo wszystko jeszcze mu ją zaniosłam do łóżka. Zjadłam na szybko kanapkę na stojąco, ogarnęłam włosy i ruszyłam do pracy. Po drodze mijam sąsiadkę z psem, uśmiecha się życzliwie. Pewnie nie wie, że właśnie rozgrywam w głowie kolejną dyskusję z mężem – tę, której nie miałam odwagi rozpocząć wczoraj. Po ośmiu godzinach wracam do domu. Wchodzę do mieszkania, a tam znajomy widok – on siedzi na kanapie, z pilotem w ręku, w tych samych spodniach dresowych, co rano. Na stole resztki po śniadaniu. Dzieci już wróciły ze szkoły. On, niby obecny, ale jakby go nie było. Nawet nie zapytał, jak minął mi dzień.
– Zrobiłaś coś na obiad? – rzuca z kanapy, nie odrywając wzroku od telewizora.
Zacisnęłam zęby. Bo miałam ochotę powiedzieć: „Nie. Nie jestem twoją kucharką. Nie jestem niczyją służącą”. Ale zamiast tego... poszłam do kuchni.
Mężczyzna z pilotem w dłoni
Zawsze mnie zadziwiało, jak bardzo może być zajęty ktoś, kto nic nie robi. Mój mąż od rana „ma coś do załatwienia”, „musi ogarnąć papiery”, „coś sprawdzić na komputerze”, „zaraz wyjdzie na pocztę”. Ale jakoś nigdy nie wychodzi. A jeśli już – to na chwilę, by skoczyć do kiosku po gazetę lub do budki po kebaba. Czasem wracam z pracy wcześniej, kończę zmianę szybciej, licząc, że może tym razem będzie inaczej. Że zobaczę go z odkurzaczem w ręku albo chociaż przy garach. Zamiast tego zawsze ta sama scena: pilot, kanapa, rozmemłana koszulka i wzrok wbity w ekran. Czasem nawet się zdarzy, że przyniosę siatki z zakupami i przechodzę obok niego trzy razy – a on ani drgnie. Jakby był elementem wyposażenia, nie człowiekiem.
– Mógłbyś, chociaż wyjąć naczynia ze zmywarki – rzuciłam kiedyś poirytowana, gdy nogą próbowałam zamknąć drzwi od lodówki, trzymając jednocześnie trzy siatki na raz.
– Przecież nie prosiłaś – odpowiedział bez cienia złośliwości, jakby to była zupełnie logiczna wymówka.
Nie prosiłam. Bo czy naprawdę trzeba prosić dorosłego faceta, żeby zrobił coś w swoim własnym domu? Wieczorem, gdy dzieci już śpią, siadamy obok siebie w milczeniu. Ja z laptopem, on przed telewizorem. Próbuję rozliczyć faktury z drugiej pracy, a on przerzuca kanały. Nagle odwraca się do mnie:
– Wiesz, gdyby nie ten cholerny ZUS i te całe składki, to może jeszcze bym coś robił...
Nie odpowiedziałam. Bo nie wiem, co bardziej mnie boli – jego lenistwo, czy to, że naprawdę wierzy, że nie ma wyjścia.
Uśmiecham się fałszywie
Niektórzy faceci umieją udawać, że wszystko mają pod kontrolą, nawet gdy wszystko się sypie. Mój mąż nie udaje. On naprawdę wierzy, że wszystko mu się należy – zasiłek, opieka, spokój. Twierdzi, że „pracował już wystarczająco” i teraz państwo powinno się nim zająć. I że on teraz „czeka tylko na emeryturę”. Jakby to był medal, nie stan przejściowy.
– Wiesz, jakby nie patrzeć, pracowałem dwadzieścia sześć lat. Niektórzy tyle nie mają – stwierdził kiedyś z dumą, siedząc w kuchni z kubkiem kawy, który sama mu zrobiłam.
– A ile z tych lat faktycznie pracowałeś? – zapytałam. – Bo połowę to chyba spędziłeś na L4 i kombinacjach.
Spojrzał na mnie jak na obcą osobę. Może i byłam mu już obca, tylko jeszcze nie chciałam się sama przed sobą do tego przyznać. Na zasiłkach żyjemy od trzech lat. Najpierw była opieka, potem chwilowa rejestracja w urzędzie pracy, żeby złapać „aktywizację”, a teraz – świadczenie przedemerytalne. Jego marzenie: nie robić nic i dostawać przelewy. Mnie z tych marzeń nie starcza na opłacenie czynszu, rachunków, szkoły dzieci. Zdarza się, że leży na kanapie, a ja zbieram się na nocną zmianę w hotelu.
– Uważaj na siebie – rzuca z sypialni.
– Może ty też byś na coś zwrócił swoją uwagę? Na przykład na to, że przestaję dawać radę – chciałabym powiedzieć. Ale tylko się uśmiecham. Fałszywie. Jak kobieta, która już wie, że musi się zająć wszystkim sama.
Na dwóch etatach i 1 nadziei
Nie wiem, jak to się zaczęło. Kiedyś to była praca tylko rano. Potem doszły soboty. A teraz mam dwa etaty – jeden w sklepie, drugi jako recepcjonistka nocna w hotelu. Wracam o szóstej rano, żeby zrobić dzieciom śniadanie. Potem śpię dwie godziny i znowu wychodzę. I tak w kółko. Kiedyś, po powrocie do domu, zobaczyłam, że młodsza córka płacze. Pytałam, co się stało. A ona:
– Bo tata powiedział, że jesteś ciągle zmęczona i nie masz czasu. Że znowu cię nie będzie na przedstawieniu w szkole…
Poczułam, jak coś ściska mi gardło. A przecież pracuję dla niej. Dla nich wszystkich. Żeby mieli zeszyty, buty, jedzenie. Żeby nie musieli się martwić tym, czym ja się martwiłam jako dziecko. A tymczasem mój mąż siedzi i komentuje. Jakbym to ja była winna, że nie da się przeżyć z jednego zasiłku. Raz spróbowałam z nim porozmawiać.
– Może byś, chociaż dorobił coś dorywczo? Znasz się na hydraulice, na elektryce… To złota robota.
– I co? Mam za grosze użerać się z ludźmi, którzy mają pretensje, że kran przecieka? Nie dziękuję – machnął ręką. – Wystarczy, że ty się już użerasz.
– Ale ja nie daję rady! – wyrwało mi się. – Ty tego nie widzisz? Nie widzisz mnie?
Zamilkł na chwilę. Myślałam, że coś powie, że do niego dotrze. Ale tylko wstał, podszedł do lodówki, wyjął jogurt i usiadł z powrotem przed telewizorem. A ja poszłam wziąć zimny prysznic. Żeby się nie rozpłakać.
Wyliczanka do pierwszego
Pieniądze zawsze się kończą przed czasem. Nawet jak staram się wszystko zaplanować. Rozpisuję wydatki w zeszycie: prąd, gaz, szkoła, jedzenie, leki dla starszej córki, bo ma alergię. I nagle patrzę – brakuje trzystu złotych. Zawsze brakuje. A mój mąż? On uważa, że skoro „zasiłek przychodzi regularnie”, to nie ma tragedii.
– W tym miesiącu musimy trochę zacisnąć pasa – powiedziałam kiedyś, przeglądając paragon za zakupy. – Może zrezygnujemy z twojego abonamentu sportowego?
Spojrzał na mnie z oburzeniem. Jakbym proponowała mu oddanie nerki.
– A co mi zostało? Nawet tego mam sobie odmówić?
Chciałam odpowiedzieć: „Tobie zostało lenistwo i kanapa. A mnie reszta życia”. Ale zamilkłam. Bo i tak nie zrozumie. Zaczęłam po kryjomu dorabiać sprzątaniem na nocnych zmianach. Właścicielka hotelu czasem daje mi dodatkowe godziny – płaci do ręki. Chowam te pieniądze do koperty, którą trzymam w szafce z pościelą. To mój fundusz awaryjny. Na buty dla dzieci. Na leki. Na wszystko, czego on nie zauważa, bo nie chce. Ostatnio córka przyniosła ulotkę z półkoloniami.
– Mamo, mogę pojechać? Tylko tydzień, nie musi być dłużej.
Spojrzałam na cenę. 680 zł. Spojrzałam na córkę. Miała nadzieję w oczach.
– Zobaczymy, kochanie. Zobaczymy.
A potem poszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Bo nie chciałam, żeby widziała, jak znowu liczę pieniądze, których nie ma.
Nie chcę już jedyną dorosłą
Czasem siadam przy kuchennym stole i patrzę w okno. I myślę, jak to się stało, że tak wygląda moje życie? Że jestem jak samotna wyspa wśród ludzi, którzy niby są blisko, ale nic nie widzą. Albo nie chcą widzieć. Coraz częściej zastanawiam się, czy to w ogóle jeszcze jest małżeństwo. Czy można być żoną kogoś, kto nie traktuje cię jak partnera, tylko jak służącą? Jak kucharkę, sprzątaczkę, maszynkę do zarabiania pieniędzy? Kiedyś myślałam, że on się zmieni. Że przyjdzie moment, kiedy się ocknie, że zobaczy, ile dźwigam. Ale ten moment nie nadchodzi. On czeka na emeryturę, a ja czekam, aż przestanę być zmęczona. Tylko że jedno i drugie chyba nigdy się nie wydarzy.
Ostatnio spojrzałam na niego inaczej. Już nie jak na męża, którego kochałam. Raczej jak na współlokatora, który zajął kanapę i zniknął w swoich wymówkach. Zrozumiałam, że nie mam już siły tłumaczyć mu rzeczy oczywistych. Nie mam już siły prosić o pomoc, której nigdy mi nie udziela. Zaczęłam odkładać więcej pieniędzy. W tajemnicy. Bo nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale wiem, że tak, jak jest teraz – już być nie może. Może wyjadę. Może się wyprowadzę. Może po prostu przestanę dźwigać cały ten dom sama. Ale wiem jedno – nie chcę już być jedyną dorosłą osobą w tym domu.
Ewa, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Rozwód przebiegł spokojnie. To, co mój były maż zostawił w lodówce, powiedziało mi więcej niż jego adwokat”
- „Mój rehabilitant miał świetne referencje i coś, od czego miękły kolana. Przy takim adonisie szybko się nie pozbieram”
- „W moim związku wiało chłodem jak na cmentarzu w listopadzie. Chciałam nas ratować, ale tego nie da się wskrzesić”