Reklama

Rafał od zawsze miał dar przekonywania, szczególnie samego siebie, że jest stworzony do wielkich rzeczy. Oczywiście nie miał nic przeciwko, żebym to ja wykonywała całą „brudną robotę”, kiedy tylko sprawy stawały się zbyt skomplikowane albo… nudne. Nie zliczę, ile razy siedziałam po nocach, poprawiając jego prezentacje w PowerPoincie. Albo ile razy musiałam redagować jego służbowe maile, żeby nie brzmiały jak wysłane przez licealistę po trzech piwach. Ale robiłam to z miłości i z poczucia, że jak on się w końcu wykaraska, to nam wszystkim będzie lepiej.

Reklama

– Kochanie, sprawdzisz mi ten slajd? – mówił, podsuwając mi laptopa pod nos, gdy właśnie kończyłam własny raport do pracy. Zazwyczaj ulegałam.

Rafał pracował w dziale sprzedaży dużej firmy logistycznej, a ja w agencji PR. Skończyłam marketing, a później studia podyplomowe z komunikacji i kreowania wizerunku. To nie był przypadkowy wybór. Miałam do tego smykałkę i lubiłam to. Znałam się na promocji i technikach sprzedaży, rozpracowałam psychologiczne sztuczki i wiedziałam, jak trzeba zaprezentować towar, żeby go sprzedać. I to nie tylko towar. Siebie też.

Nie radził sobie

Mąż w ogóle był pozbawiony tych ostatniej umiejętności. Miał wiedzę techniczną, kochał samochody, ale to z jego aktualnym zajęciem nie miało nic wspólnego. Nawet ja to doskonale widziałam, chociaż starałam się patrzeć na niego przez palce. A co dopiero jego bezpośredni szef?

Gdy opowiadał o spotkaniach z zarządem, gdzie nikt nie chciał słuchać jego pomysłów, kusiło mnie, żeby powiedzieć mu wprost: „Bo nie umiesz ich sprzedać, głuptasie”.

Naprawdę nie potrafił. Jego wypowiedzi były mdłe, sztampowe i pozbawione polotu. Operował jakimiś banałami, które gdzieś wyczytał. Ale przecież na to dzisiaj już nikt się nie nabierze. Ludzie są świadomi, mają dostęp do internetu, mogą wszystko sprawdzić w kilka sekund. Na sztuczki sprzedażowe rodem z pracy akwizytorów lat dziewięćdziesiątych już dawno nie ma miejsca.

Ale nie mówiłam tego Rafałowi. Zamiast krytykować jego styl pracy, zaczęłam mu pomagać. W końcu byliśmy małżeństwem, a w małżeństwie wszystko jest wspólne. W tym także zarobki Rafała.

Gdy on odniesie sukces w pracy, zyska na tym cała nasza rodzina. Awans zawsze wiąże się z dodatkowymi pieniędzmi. A dodatkowe pieniądze bardzo by nam się przydały. Spłacamy raty za mieszkanie i samochód, kuchnia wymaga remontu, pilnych wydatków jest mnóstwo.

Udało mu się

Doskonale wiedziałam, że wsparcie z zewnątrz jest Rafałowi naprawdę potrzebne. Ale takie profesjonalne i dyskretne zarazem. A kto najlepiej wesprze, jeśli nie własna żona? Postarałam się więc powoli wcielać w życie swój plan naprawczy, żeby mój mąż wreszcie pokazał w pracy, ile jest wart.

– Powiedz im, że ich liczby to nie wszystko. Że trzeba budować relacje z klientami, nie tylko nudne tabele. To nie matematyka. Podczas prezentacji przed zarządem pokaż im wykres. To naprawdę działa. Dane powinny być ciekawie ujęte. Ale ten wykres musi wyglądać ładnie, nie jakbyś go wyciął z Excela z 2004 roku – poradziłam mu raz.

Tydzień później wrócił do domu z uśmiechem od ucha do ucha.

– W końcu się udało! Wysłuchali mnie, a potem prezes powiedział, że to najlepsze wystąpienie miesiąca! Wyobrażasz to sobie? Dotychczas zwykle podczas moich prezentacji ziewał i wyraźnie czekał końca. Teraz widać było, że jest zainteresowany.

Uśmiechnęłam się kącikiem ust. Mój plan powoli wcielał się w życie. Ale przed nami była jeszcze długa droga do sukcesu. Nie mogliśmy teraz osiąść na laurach.

Był z siebie dumny

Potem były kolejne spotkania, projekty. Rafał coraz częściej „pożyczał” moje pomysły. Oczywiście nie mówił, że to moje. Ot, „taki fajny wniosek mi się nasunął”, „coś mi spontanicznie przyszło do głowy”, „taką miałem intuicję”…

Intuicję? Naprawdę? Przypominałam sobie, jak o pierwszej w nocy poprawiałam jego tekst i wycinałam bzdury o „innowacyjnej synergii łańcucha wartości”. Po prostu bełkot, który skądś przepisał i który nie miał nic wspólnego ani z jego firmą, ani z tym, czego oczekiwali klienci.

Nie mówiłam nic, bo się cieszyłam. W końcu byliśmy drużyną i to miał być nasz wspólny sukces. Nie tylko dla niego, ale i dla całej naszej rodziny.

Aż pewnego dnia coś zaczęło się sypać. Zrozumiałam, że mąż na całą sytuację patrzy zupełnie inaczej niż ja i swoim sukcesem wcale nie chce dzielić się z wierną żonką, która pracuje na jego konto ciężko jak mrówka.

Nic nie widział

Wybraliśmy się na spotkanie u znajomych. Kiełbasy i karkówki dla chłopaków, dla dziewczyn (trzy z nas były wegetariankami) szaszłyki z grillowanej papryki, cukinii, cebulki i pieczarek, pyszna sałatka z rukoli. Trochę alkoholu, fajna muzyki. Po prostu beztroska, która miała pozwolić nam oderwać się od codzienności. Chciałam się zrelaksować, pośmiać, posiedzieć i pogadać w luźnej atmosferze.

Rafał już po dwóch piwach zaczął opowiadać kolegom o swoim awansie.

– No wiecie, trzeba potrafić gadać z ludźmi. Czasami coś dobrze powiedzieć na spotkaniu, pokazać, że ma się łeb na karku. Ja to zawsze miałem dryg do takich rzeczy. Dzięki temu kierownik mnie docenił, zarząd zauważył.

Dryg? No jasne. Wstawanie o szóstej rano, żeby poprawić jego nieskładny mail do prezesa, to też był ten jego słynny „dryg”? Gdyby nie ja, pewnie dalej wrzucałby pliki bez tytułu w stylu „prezentacja final ostateczna poprawiona 3.pptx”. Bo on był niestaranny i w ogóle nie dbał, żeby dokumenty dobrze wyglądały.

Patrzyłam na niego, jak śmieje się do kolegów. W moją stronę nawet nie spojrzał. Miałam ochotę zawołać: „A może opowiesz też, kto poprawił ci prezentację o kluczowych wskaźnikach efektywności?”. Ale nie powiedziałam nic. Bo po? Nie chciałam psuć wieczoru. W końcu wszyscy byli zrelaksowani, dobrze się bawili.

Nie chciałam robić niepotrzebnego przedstawienia i fundować znajomym naszej kłótni. Ale słowa Rafała naprawdę mnie ubodły i zapamiętałam tą jego pyszałkowatość i wiarę we własne siły. Niesłuszną zresztą. Po raz pierwszy od dawna zadałam sobie pytanie: „Dlaczego ja się na to godzę?”.

Nie chodziło nawet o podziękowania, chociaż tych też nie było. Chodziło o szacunek. O to, że siedząc po nocach i ratując jego tyłek, czułam się jak jego osobista sekretarka. Tylko że taka bez żadnych praw, bez wynagrodzenia, urlopu i dni wolnych w razie choroby. Albo gorzej – jak niewidzialna kobieta za kurtyną, bez której sztuka w ogóle by nie wyszła, ale i tak nikt o niej nie wspomni.

Miałam dość

Nie wytrzymałam i powiedziałam mu to, co już od dawna chodziło mi po głowie:

– Rafał, od teraz sam piszesz swoje prezentacje. Ja mam swoje życie, swoją karierę do rozwijania i swoje własne ambicje. I naprawdę wolę się wyspać niż słuchać, jak potem opowiadasz kolegom, że to wszystko tylko i wyłącznie twoja zasługa.

Zrobił wielkie oczy. On nie rozumiał, o co mi chodzi. Naprawdę nie rozumiał. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nie dostrzegał mojego wysiłku, że dla niego czymś normalnym było to, że ogarniałam jego prezentacje, robiłam ładne wykresy, podrzucałam świetne pomysły i poprawiałam niezliczone ilości maili czy raportów.

– No przecież żartujesz. Jesteśmy małżeństwem – odpowiedział, jakby to wszystko wyjaśniało.

Nie żartowałam.

Rafał nadal pracuje w tej samej firmie. Zdarza mu się narzekać, że jakoś wszystko więcej czasu mu zajmuje. Jego prezentacje przestały być takie błyskotliwe, ale daje sobie radę. Może nie błyszczy jak dawniej, ale przynajmniej jest sobą.

Postawiłam na rozwój

Ja za to zaczęłam rozwijać swój własny projekt. Coś, co od dawna odkładałam na bliżej nieokreślone później – bo zawsze było coś ważniejszego, bo nigdy nie było czasu, bo wieczorami ślęczałam nad dokumentami mojego męża.

Zaprojektowałam i zorganizowałam swoje warsztaty dla kobiet z autoprezentacji. Bo jeśli mam już komuś pomagać błyszczeć, niech to będą kobiety, które nie dadzą się zepchnąć w cień. I niech ktoś mi za to uczciwie płaci. Gdy coś nie jest za darmo, wtedy zawsze lepiej docenia się wysiłek kogoś innego.

Teraz to ja jestem tą, której gratulują świetnej roboty. Dodatkowe pieniądze? Owszem, też są ważne, ale fajne jest też poczucie, że robię coś dobrego i ludzie naprawdę to dostrzegają. Rafał nadal chwali się kolegom. Ale tym razem zaradną żonką, która właśnie przechodzi na swoje. Bo udało mi się zbudować pozycję i zdobyć klientów. Zarejestrowałam działalność i teraz będę mogła pracować tylko i wyłącznie na swój rachunek.

Joanna, 45 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama