Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spojrzałam na mojego męża z czułością. Może wtedy, gdy urodził się nasz syn, a on przyniósł mi do szpitala kwiaty i czekoladki – te same, których nie mogłam jeść, bo miałam na nie uczulenie. Ale liczył się gest. Pamiętam, jak wtedy poczułam, że jesteśmy rodziną. Że wszystko będzie dobrze.

Od tego czasu minęło wiele lat. A teraz? Teraz siedział na kanapie, w starym dresie, z tą samą miną co zawsze – jakby było mu wszystko jedno. Jakby nie miał już na nic ochoty ani siły. Mówiłam mu setki razy: „Odkamień w końcu ten czajnik, przecież ledwo działa”. Kiwał głową, że jutro. Ale jutro nie nadchodziło.

W końcu przestałam mówić. Przestałam się dopominać, tłumaczyć, rozmawiać. Zaczęliśmy funkcjonować obok siebie jak dwie osoby, które przypadkiem mieszkają pod tym samym dachem. On – obojętny. Ja – coraz bardziej samotna. Byłam głodna emocji, rozmów, spojrzeń. Głodna życia. A potem nadszedł Black Friday.

Chciałam tylko skorzystać z promocji

Plan był prosty: pojechać do centrum handlowego i skorzystać z promocji. Wymienić czajnik, który ledwo działał, może kupić nową mikrofalówkę. Skoro nie mogłam zmienić swojego życia – mogłam przynajmniej wymienić sprzęty. Czułam, że chociaż coś mam pod kontrolą.

Zamiast się spieszyć, szłam wolno między półkami. Przez chwilę udawałam, że jestem kimś innym. Kimś, kto po prostu kupuje nowy czajnik, bo stary mu się znudził. Kimś, kto może wybierać, przebierać, pozwalać sobie. I wtedy go zobaczyłam.

Sebastian – doradca klienta. Wysoki, pewny siebie, z błyskiem w oku. Uśmiechnięty. Przeszliśmy razem przez cały dział AGD. Pokazywał, tłumaczył, żartował. Był uprzejmy, ale nie służalczy. W jego spojrzeniu nie było litości, tylko zainteresowanie. Poczułam się jak kobieta. Nie jak matka, nie jak żona. Jak kobieta.

– Jeśli miałaby pani pytania po dostawie – powiedział na koniec – proszę śmiało pisać.

I podał mi numer. Tak po prostu, bez nachalności. Wysłał mi tylko krótkiego SMS-a: „Miłego dnia. Dokonała pani świetnego wyboru”. Wyszłam ze sklepu z nowym czajnikiem i uśmiechem, który pamiętałam z dawnych czasów. Z poczuciem, że może... coś się dopiero zaczyna.

Pragnęłam od życia czegoś więcej

Nie minął tydzień, a ja już pisałam do niego – najpierw z pytaniem o zmywarkę, potem o odkurzacz, aż w końcu zaproponował, żebyśmy pogadali przy kawie. Byłam zaskoczona, ale poszłam.

To spotkanie było inne niż wszystkie rozmowy, jakie prowadziłam przez ostatnie lata. Nie rozmawialiśmy o rachunkach, dzieciach, pracy. Rozmawialiśmy o filmach, o tym, co byśmy zrobili, gdybyśmy mieli tylko jeden dzień życia. On powiedział, że pojechałby nad morze. Ja – że wzięłabym wolne i w końcu się wyspała.

Drugie spotkanie przyszło szybko. Trzecie – jeszcze szybciej. A potem był wieczór, który przeciągnął się do rana. I noc, której nie planowałam. Nie czułam się winna. Czułam się... potrzebna. Pożądana. Kłamałam, że idę na jogę. Że koleżanka mnie potrzebuje. Że szef wymaga nadgodzin. Przestałam się wstydzić, że żyję. Że chcę więcej niż tylko odkamieniony czajnik i nowe pościele z przeceny.

– Basia – powiedział Sebastian któregoś wieczoru – myślę, że moglibyśmy mieć coś więcej. Tak naprawdę. Razem.

Zaczęłam się zastanawiać. Co by było, gdybym odeszła? Gdybym naprawdę zamknęła drzwi, które od lat były uchylone już tylko z przyzwyczajenia?

Zostałam sama

Wróciłam do domu później niż zwykle. Siedział na kanapie – jak zawsze – wpatrzony w telewizor. Zgasiłam lampkę.

Odchodzę od ciebie – powiedziałam bez łez, bez krzyku. – Nie kocham cię już.

Nie pytał, dlaczego. Nie błagał, nie próbował mnie zatrzymać. Tylko skinął głową i... wstał. Spakował torbę. Nie powiedział nawet „do widzenia”. Tylko zamknął za sobą drzwi.

Myślałam, że poczuję ulgę. Że będzie jak w filmach – lekkość, nowe powietrze, wolność. Ale została tylko cisza. I umowa kredytu na stole. Raty, które do tej pory brał na siebie, teraz należały do mnie. Nikt mnie nie uprzedził, że tak się to skończy. Tak jak nikt mnie nie uprzedził, że kiedyś zostanę sama z nowym czajnikiem i ze starymi problemami.

Sebastian był, dzwonił, pisał. Ale już rzadziej. Spotkania stawały się krótsze. Chłodniejsze. Aż pewnego dnia... po prostu przestał się odzywać. Wysłałam jedną wiadomość: „Wszystko w porządku?”. Została bez odpowiedzi. Druga – bardziej konkretna: „Zniknąłeś. Mam prawo wiedzieć, czemu”. I też milczenie.

Pojechałam do sklepu, w którym pracował. Był zamknięty. Kartka: „Z przyczyn technicznych punkt nieczynny do odwołania”. Zadzwoniłam do biura obsługi, ale nikt nic nie wiedział. Jego numer telefonu był już nieaktywny. Jakby nigdy go nie było. Zostałam sama. Ale tym razem – nie z poczuciem porzucenia. Tylko z pytaniem: „Co teraz zrobisz, Baśka?”. Bo wbrew wszystkiemu... wciąż mogłam coś zrobić.

Muszę się skupić na sobie

Wieczorem siedziałam w kuchni. Nowe sprzęty połyskiwały cicho w półmroku. Mikrofala, którą polecił Sebastian, miała tyle funkcji, że nie potrafiłam nawet ustawić godziny. Czajnik – jeszcze nawet go nie użyłam. A zmywarka... Zmywarka nie domywała kubków. Śmiałam się przez łzy.

Kiedy zamykałam oczy, czułam jeszcze jego zapach. Kiedy otwierałam – widziałam puste krzesło przy stole. I listę rat do spłacenia na lodówce. Nie płakałam, nawet nie miałam siły. Nie obwiniałam już Sebastiana ani męża. Ani siebie. Przyszedł moment, w którym zrozumiałam, że nie chodziło ani o zdradę, ani o miłość.

Chodziło o to, że się pogubiłam. Że nie umiałam powiedzieć „stop” we właściwym czasie. Że czekałam, aż ktoś da mi to, czego sama sobie odmawiałam: uwagę, czułość, szacunek. Ale najgorsze było to, że przez chwilę uwierzyłam, że wartość kobiety zależy od tego, czy ktoś ją chce.

I wtedy dotarło do mnie, że muszę teraz pomyśleć o sobie. Mam przecież wciąż tyle lat przed sobą, tyle planów. Pomyślałam, że zacznę od małej rzeczy. Wstałam i podłączyłam czajnik, a gdy woda się ugotowała, zaparzyłam herbatę. Tylko dla siebie. Może to był drobiazg, ale dla mnie – początek.

Nie potrzebuję nikogo do szczęścia

Minęły miesiące. Powoli spłacałam raty, pracowałam i żyłam na swoich zasadach. Odkryłam, że potrafię więcej, niż sądziłam. Sama ogarniałam ubezpieczenia, kontakt z serwisem, nawet te przeklęte formularze bankowe. Kiedy nowy czajnik pokrył się osadem, odkamieniłam go. Sama. I herbatę też potrafiłam zrobić – bez niczyjej pomocy.

Któregoś dnia, zupełnie bez powodu, kupiłam sobie sukienkę. Taką, która podkreślała biodra, zamiast je maskować. Taką, jaką kiedyś nosiłam. Założyłam ją w domu, do obiadu. Dla siebie. Zapisałam się na kurs ceramiki – bo zawsze o tym marzyłam, ale „nie było czasu” albo „nie wypadało”. Pojechałam na weekend w góry. Sama. Z książką, termosikiem i ciepłym swetrem. I z dziwnym, cichym uczuciem, które długo nie miało nazwy, aż w końcu zrozumiałam, że to... spokój.

Któregoś dnia, w kawiarni, koleżanka z pracy spojrzała na mnie inaczej niż zwykle.

– Ale ty się zmieniłaś. Ta stara Basia by się tak nie uśmiechała.

I miała rację. Nie byłam już tamtą kobietą, która wypatrywała ratunku w oczach mężczyzny. Nie byłam też tą, która się chowała, czekała, tłumiła emocje, bo „nie teraz”, „nie wypada”, „może kiedyś”. Już nie. Zrozumiałam, że nie potrzebuję mężczyzny, który naprawi czajnik. Potrzebuję siebie – silnej, pewnej siebie, szczęśliwej.

Nie wiem, co będzie dalej. Może ktoś się jeszcze pojawi. A może nie. Ale jedno wiem na pewno: nie szukam już szczęścia w cudzych oczach. Bo wreszcie znalazłam je w swoich.

Barbara, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama