Reklama

Czasem mam wrażenie, że moje życie to niekończąca się kolejka zadań, których nikt nie widzi. Wstajesz, robisz śniadanie, budzisz dzieci, ogarniasz poranne krzyki, smarki, buty, kanapki... Potem praca, szybki powrót, zakupy, obiad, pranie, lekcje, kąpiele... I znów noc, podczas której nawet śnić nie masz siły. A rano – od nowa. I tak bez końca.

Reklama

– Kasia, weź już, usiądź – mówiła mi Basia, kiedy ostatnio wpadła na herbatę.

– Usiąść? – roześmiałam się gorzko. – Kiedy?

– No nie wiem, może wieczorem? Jak dzieci pójdą spać?

– Wieczorem prasuję, zmywam, szykuję im ubrania na rano i robię listę zakupów. Marek się do niczego nie garnie.

– A próbowałaś z nim o tym rozmawiać?

– Jasne. Wiesz, co powiedział? Że on przecież pracuje. Jakby to zamykało temat. Jakbym ja nie pracowała. Jakby dom się sam ogarniał.

Basia tylko pokręciła głową i nic nie powiedziała. Bo co miała powiedzieć? Ona nie ma dzieci, nie ma męża, żyje po swojemu. Może i czasem jej zazdroszczę. A Marek... Marek to niby porządny facet. Nie bije, nie pije, nie zdradza. Tylko że... jest nieobecny. Bierny. Codziennie wraca z pracy, rzuca torbę przy drzwiach i... znika. Znika na kanapie, w telefonie, w wiadomościach, w swoim wielkim rzekomym zmęczeniu po pracy.

– Co na obiad? – zapytał ostatnio, nie odrywając wzroku od telewizora.

– Nie miałam czasu, odgrzej sobie naleśniki z wczoraj – odpowiedziałam krótko.

– To znowu nic nie ma?

Znowu ci coś nie pasuje? – parsknęłam. Nawet nie spojrzałam mu w oczy.

Coś we mnie wtedy pękło. Nie był to wybuch. To było ciche trzaśnięcie w środku. Jak pęknięcie nici, która do tej pory wszystko trzymała w całości. I wtedy postanowiłam, że przestaję. Przestaję gotować, prać, sprzątać, udawać, że mnie to nie męczy. Przestaję udawać, że wszystko jest dobrze. Bo, do cholery ciężkiej, nie jest.

Nie jestem cholernym robotem

Wróciłam do domu godzinę po osiemnastej. Korki były koszmarem, a dzieciaki po drodze darły się w samochodzie o jedną paczkę chrupków. Weszłam do mieszkania, w jednej ręce reklamówka z zakupami, w drugiej plecak syna i kurtka córki, które oczywiście rzucone zostały gdzieś pod nogi. Potknęłam się o buty, których nikt nie schował, a z kuchni doszedł do mnie znajomy dźwięk. Mikrofalówka. Weszłam – a tam Marek, w dresie, oparty o blat, wcinał sobie gołąbki z wczoraj.

– A dzieci? – pytam.

Mogę im dać parówki – mówi obojętnie. – Lubią to jeść, to po co się spinać.

– Super, parówki. Jak zawsze.

Córka wpadła do kuchni, cała umorusana czekoladą. Nie wiem, skąd ją wytrzasnęła tak szybko. Syn już siedział w salonie i grał. Okruchy na podłodze, jakieś papiery porozrzucane, zlew zawalony naczyniami.

– Marek... serio? – zaczynam.

– O co ci znowu chodzi? – pyta i przewraca oczami. – Przecież wszystko jest ogarnięte.

– Ogarnięte? Gdzie ty masz oczy?!

– Kasia, nie szukaj problemów. Zmęczony jestem.

I wtedy coś we mnie na dobre puściło.

– Wiesz co? Ja też jestem zmęczona! Tylko jakoś nie mam kiedy się położyć i udawać, że mnie nie ma! Nie jestem robotem, do cholery!

– A kto ci każe to wszystko robić?

– No właśnie. Nikt. Więc przestanę.

Zamilkł. Popatrzył na mnie, jakbym mówiła po chińsku. Nie rozumiał. Bo dla niego nic się nie zmieniło.

– Właśnie – szepczę. – Nic się nie zmieniło. I to mnie najbardziej przeraża.

Wreszcie poczułam, że oddycham

W czwartek po raz pierwszy nie ugotowałam pełnego obiadu. Po prostu wróciłam z pracy, przebrałam się w dres, nalałam sobie herbaty i usiadłam przy stole. Czekałam. Marek wrócił jak zwykle – torba rzucona na fotel, buty byle gdzie, i pytanie od progu:

– Co dzisiaj jemy?

– Nie wiem – odpowiedziałam spokojnie, nawet nie podnosząc wzroku. – Ja jadłam w pracy.

Zamarł na chwilę, ale tylko na chwilę. Sięgnął do lodówki i wyciągnął jogurt.

– Dzieci coś jadły? – zapytał.

– Nie wiem. Są duże, chyba potrafią sięgnąć po chleb.

Nie skomentował. Usiedli z nimi w salonie, oglądali coś w telewizji, a ja... po raz pierwszy od dawna nie czułam się winna. Następnego dnia powtórka. Nie zrobiłam prania. Stos ubrań rósł przy pralce, jak wieża z klocków. W sobotę nie odkurzyłam. Ba! Nawet nie pościeliłam łóżka. Po prostu nie. I tak nikt nie zauważał, że to robię – więc może dopiero brak da im coś do myślenia. W niedzielę Marek nie wytrzymał. Kręcił się po kuchni jak pies szukający kości.

– Kasia... wszystko w porządku? Ty chora jesteś?

– Nie. Jestem zdrowa jak nigdy.

– To, czemu... nic nie robisz?

Spojrzałam na niego z pełnym spokojem.

– Bo już nie chcę robić wszystkiego sama.

Wieczorem zadzwoniła Basia. Opowiedziałam jej wszystko.

– Dobrze. W końcu – powiedziała stanowczo. – To nie jest bunt. To zdrowy egoizm. Brawo ty!

A ja? Siedziałam wtedy w łazience, patrzyłam na nieposprzątany blat i czułam, że... nie jestem winna. I pierwszy raz od lat poczułam, że oddycham.

Serce waliło mi jak młotem

Był wtorek wieczór, dzieci poszły spać wcześniej – zmęczone szkołą i nowym planem lekcji. Ja siedziałam na kanapie z kubkiem herbaty i udawałam, że czytam. W rzeczywistości tylko słuchałam. Zza drzwi sypialni Marka dobiegał szept. Rozmawiał przez telefon.

– Nie wiem, co się z nią stało – mówił. – Wszystko robiła, a teraz nic. Jakby przestała być sobą. Nie gotuje, nie sprząta, dzieci się same ogarniają... Kryzys jakiś chyba.

Zacisnęłam palce na kubku tak mocno, że aż mnie zabolały. Serce waliło jak młotem. Wstałam, otworzyłam drzwi i weszłam do pokoju.

– To nie kryzys – powiedziałam zimno. – To otrzeźwienie.

Marek spojrzał na mnie zaskoczony. Zaskoczony! Jakby naprawdę nie miał pojęcia, że coś jest nie tak.

– Kasia...

– Nie. Teraz ja mówię. Od lat robię wszystko – wszystko, Marek. Zajmuję się dziećmi, domem, zakupami, twoimi ciuchami, twoim żołądkiem i twoim spokojem. I wiesz, co dostałam w zamian? Milczenie. Zmęczenie. Telefon do kolegi z tekstem, że chyba mam kryzys.

– Ja po prostu nie rozumiem, co się dzieje...

– Właśnie! Nie rozumiesz. Bo nigdy nie musiałeś się starać. Wszystko dostawałeś pod nos. Nawet nie zauważyłeś, kiedy przestałam się uśmiechać. A teraz nie wiem, czy chcę dalej być z kimś, kto widzi we mnie tylko cholerną rolę. Sprzątaczkę. Kucharza. Matkę. Nigdy partnerkę.

Marek milczał. Patrzył na mnie, jakbym nagle stała się kimś obcym. Ale ja nie byłam obca. Ja po prostu... przestałam być niewidzialna. Wyszłam z pokoju i zamknęłam za sobą drzwi. A serce dalej waliło mi jak opętane. Nie miałam już siły, ale miałam w sobie złość. I to ona mnie trzymała.

To był teatr, nie partnerstwo

– Kasia, pogadamy? – usłyszałam dzień później, gdy wróciłam z pracy. Marek stał w przedpokoju, dziwnie spięty, z rękami w kieszeniach jak uczeń na dywaniku.

– A co, chcesz złożyć reklamację? – rzuciłam ironicznie, nie zdejmując nawet butów.

– Nie. Chcę zrozumieć. Powiedz mi, co mam robić.

Zatrzymałam się w pół kroku. Spojrzałam na niego. Serio? Dopiero teraz pyta? Po latach bycia „tym, który pracuje”?

– Zacznij od siebie – powiedziałam. – Sam sobie zadaj to pytanie, co mam robić? Bo ja nie będę już twoją kierowniczką.

Marek przytaknął i... przez chwilę naprawdę pomyślałam, że coś się zmieni. Następnego dnia umył podłogę. Kupił mleko i chleb. Próbował ogarnąć kolację. Spalił się czosnek, ryż się rozgotował, ale dzieci się śmiały, a ja... patrzyłam i czułam pustkę. On nie robił tego z potrzeby. Robił to, bo się przestraszył. Bo chciał pokazać, że się stara. Ale to był teatr – nie partnerstwo. Wieczorem rozmawiałam z Basią. Opowiedziałam jej wszystko, a ona tylko pokiwała głową.

– On się nie zmienił – powiedziała. – On tylko wykonuje gesty. Bo boi się, że go zostawisz. Ale nie rozumie, co cię bolało. Nigdy nie rozumiał.

Położyłam się spać, a obok mnie leżał ktoś, kto kiedyś był mi bliski, a teraz wydawał się tak daleki, jakby dzieliły nas kontynenty. Nie wiem, czy można odbudować coś, co nigdy tak naprawdę nie istniało.

Byłam pusta i zmęczona

W piątek spakowałam torby. Dzieci pomogły mi, nie pytając zbyt wiele. Wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zadzwoniłam do siostry.

– Mogę przyjechać z dzieciakami na kilka dni?

Przyjedź na ile chcesz. I nie będę pytać – odpowiedziała, jakby czekała na ten telefon od lat.

Marek wrócił do domu, kiedy zamykałam zamek od walizki.

– Co robisz? – zapytał, zdziwiony, z tą swoją wiecznie opóźnioną reakcją.

– Wyjeżdżam. Muszę odpocząć. Zastanowić się. I zobaczyć, czy w ogóle jeszcze mam po co wracać.

– Ale... przecież... ja się staram.

– Wiem. Ale za późno. Za długo było, tak jak było. Teraz chcę wiedzieć, czego ja chcę. A nie, czego inni ode mnie oczekują.

– Kasia... proszę. Nie odchodź.

Zatrzymałam się w progu.

– Zobaczyłeś mnie, dopiero kiedy zniknęłam zupełnie.

Chcę, żebyś wróciła.

– A ja chcę, żebyś mnie najpierw naprawdę zobaczył.

Nie powiedziałam nic więcej. Zeszłam z dziećmi po schodach. Córka trzymała mnie za rękę, a syn szedł kilka kroków z tyłu. Nie płakałam. Może byłam pusta. Może zmęczona. A może po raz pierwszy... wolna.

Katarzyna, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama