„Mój mąż pozował na idealnego tatusia. Ale tuż przed porodem wywinął taki numer, że wykreśliłam go z mojego życia”
„Zawinęłam synka w miękki kocyk i wyszłam ze szpitala z duszą na ramieniu. Nikt na nas nie czekał. Nie było balonów, kwiatów, nie było Tomka. Tylko chłodny wiatr i samotność. To jeszcze nie było najgorsze. Potem przyszła moja matka”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam się bać. Nie chodziło o poród – tego akurat byłam pewna, że jakoś dam radę. Bałam się raczej ciszy. Tego, że Tomek ostatnio coraz częściej nie miał nic do powiedzenia. Że kiedy mówiłam o wózku, o wyprawce, o imieniu dla naszego syna, tylko kiwał głową. Patrzył gdzieś w bok, jakby przez szybę widział ciekawsze życie, a ja byłam tylko przeszkodą.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej wszystko wydawało się idealne. Ja i Tomek – para od trzech lat, małżeństwo od dwóch. Mieszkanie po babci wyremontowane z miłością, śmiech przy malowaniu ścian, wspólne poranki z herbatą. I ta radość, kiedy test ciążowy pokazał dwie kreski. Pamiętam jego uśmiech – szeroki, szczery. Przytulił mnie wtedy tak mocno, że ledwo złapałam oddech. Zachowywał się jak przyszły tatuś z reklamy.
Ale potem coś zaczęło się zmieniać. Powoli, podstępnie. Najpierw przestał wracać o tej samej porze. Potem przestał mówić, gdzie był. Nagle miał „dużo pracy”, „problemy w firmie”, „spotkanie z klientem”. Nie pytałam – nie chciałam być tą kobietą, która sprawdza telefon męża i węszy za jego plecami. Ale zaczęło mnie to pożerać. Czułam, jak bardzo jestem sama. Mimo że teoretycznie nie byłam.
Nie powiedziałam nikomu, nawet Basi. Udawałam przed mamą, że wszystko gra, że Tomek jest cudownym mężem, że przygotowujemy się razem do przyjścia dziecka na świat. Ale nocami leżałam i gapiłam się w sufit. I tylko jedna myśl powracała jak bumerang: czy on mnie jeszcze kocha? A może... może nigdy mnie nie kochał?
Traktował mnie jak powietrze
– Tomek, masz chwilę? Chciałam… – zapytałam cicho, kiedy usiedliśmy do kolacji. Zrobiłam jego ulubione naleśniki, choć ledwo stałam na nogach. Mój brzuch był już wielki, ledwo mieściłam się przy stole.
– Teraz? – spojrzał na zegarek. – Mam zaraz jeszcze jedno połączenie.
– Ale ja… ja chciałam pogadać o porodzie. Wiesz, za dwa tygodnie… – zaczęłam niepewnie, ale Tomek już tylko westchnął i odłożył widelec.
– Karolina, serio? Przecież wszystko ustalone. Wiesz, że chcę być przy porodzie. Po co te rozmowy co chwilę? Mam teraz naprawdę dużo na głowie.
Milczałam chwilę, patrząc, jak zmiata naleśnika z talerza. Potem bez słowa wstał i poszedł do sypialni, zostawiając mnie z pustym stołem i jeszcze bardziej pustym sercem.
Wieczorem leżałam na boku, próbując nie płakać. Z jego strony łóżka dochodziły odgłosy przewracania się w pościeli, ale ani razu się nie odwrócił. Nie dotknął mnie od tygodni. Nawet gdy mnie mijał, jego ręka niechcący mnie nie musnęła. Jakby mnie nie było.
Zaczynałam się bać, że naprawdę nie będzie go wtedy, kiedy będę go najbardziej potrzebować. Ale ciągle miałam nadzieję. Bo przecież to mój Tomek. Ten, który całował mój brzuch, mówiąc „hej, mały, tata tu jest”. Ten, który jeszcze kilka miesięcy temu mówił, że będzie trzymał mnie za rękę. Tylko czemu teraz nie chciał nawet spojrzeć mi w oczy?
Miał być przy porodzie
Skurcze zaczęły się rano. Było zimno, padał deszcz. Odruchowo sięgnęłam po telefon.
– Tomek… – szepnęłam, kiedy usłyszałam sygnał połączenia. Raz. Drugi. Trzeci. Abonent nie odpowiada.
Spróbowałam jeszcze dwa razy. Nic. Tylko głucha cisza.
Po godzinie bóle były już nie do zniesienia. Zwinęłam się na łóżku jak kot i z trudem zadzwoniłam po taksówkę. Kierowca nie pytał, tylko podał mi rękę i pomógł wsiąść.
– Spokojnie, proszę pani. Wszystko będzie dobrze.
Nie odpowiedziałam. Łzy płynęły mi ciurkiem po policzkach. Nawet nie wiem, czy bardziej ze strachu, czy z rozpaczy.
W szpitalu wszystko działo się szybko. Badanie, sala porodowa, podłączenie kroplówki. Obok mnie krzątała się młoda pielęgniarka. Miała ciemne oczy i głos jak aksamit.
– Ktoś będzie z panią przy porodzie? – zapytała łagodnie.
Zacisnęłam usta i pokręciłam głową. Nie mogłam nic powiedzieć, bo rozpadłabym się na kawałki.
– Jest pani bardzo dzielna – dodała cicho.
Poród trwał czternaście godzin. Czternaście godzin bólu, krzyku i bezsilności. Bez ręki, którą mogłabym ścisnąć. Bez głosu, który powiedziałby: „dasz radę, kochanie”.
Kiedy wreszcie usłyszałam pierwszy krzyk mojego synka, poczułam, że wszystko we mnie się łamie. Pielęgniarka podała mi go na chwilę. Spojrzałam na jego pomarszczoną buzię i rozpłakałam się już na dobre.
Wieczorem leżałam sama na sali. Tylko ja i on – zawinięty w kocyk, śpiący spokojnie.
W końcu zadzwoniłam do Basi.
– Urodziłam – powiedziałam przez łzy. – Sama. Tomek… Tomek nie przyszedł. Nie wiem, gdzie jest, Nie odbiera.
Po drugiej stronie słyszałam tylko jej ciężki oddech. I potem:
– Skarbie, ja zaraz przyjadę. Trzymaj się. Już nie jesteś sama.
Musiałam się tłumaczyć przed matką
Zawinęłam synka w miękki kocyk i wyszłam ze szpitala z duszą na ramieniu. Nikt na nas nie czekał. Nie było balonów, kwiatów, nie było Tomka. Tylko chłodny wiatr i samotność.
Basia podwiozła mnie pod blok. Pomogła wnieść torbę, pożegnała się szybko, ucałowała mojego synka w czółko.
– Jesteś silna, Karola. Dasz radę – powiedziała i odjechała.
W mieszkaniu zapanowała cisza. Położyłam małego w łóżeczku, w tym samym, które jeszcze niedawno Tomek złożył z takim zapałem. Patrzyłam na nie i nie czułam nic oprócz pustki.
Wieczorem wpadła mama. Weszła bez pukania, jak zwykle.
– I co, gdzie ten twój cudowny mąż? – rzuciła z pogardą, ledwo zdjęła płaszcz.
– Nie wiem – odpowiedziałam cicho.
– Nie wiesz? – Mama aż uniosła brwi. – To trzeba było lepiej wybierać. A nie łasić się na pierwszego, co ładnie mówił.
Poczułam, jak robi mi się gorąco. Zacisnęłam pięści.
– Mamo, błagam cię. Nie dzisiaj.
– A kiedy? Kiedy się ogarniesz i przestaniesz żyć mrzonkami? Trzeba było słuchać! Ja od początku wiedziałam, że ten Tomek to nie jest materiał na ojca!
– Przestań! – wybuchnęłam. – Myślisz, że mi mało?! Że nie widzę, że zostałam sama z dzieckiem?! Że nie śpię po nocach ze strachu?! A ty przychodzisz tu i tylko mnie dobijasz!
Mama zamilkła. Patrzyła na mnie zaskoczona. Chyba pierwszy raz widziała mnie taką.
– Nie chcę twoich ocen. Potrzebuję wsparcia. Albo idź, albo mi pomóż. Wybieraj.
Przez chwilę stała w miejscu, a potem… podeszła do łóżeczka i poprawiła kocyk mojego syna.
– Jest podobny do ciebie, wiesz? – powiedziała cicho.
Wzięłam głęboki wdech. To nie był cud, ale może… początek.
Przestałam na niego czekać
Minęły dwa trudne miesiące. Nauczyłam się trzymać synka jedną ręką i robić kanapkę drugą. Nauczyłam się wstawać co dwie godziny, nie zasypiać przy przewijaniu i płakać po cichu, żeby go nie obudzić. Nauczyłam się wszystkiego, czego nie chciałam się uczyć sama.
I pewnego dnia, o dziwo, obudziłam się bez lęku.
Wyszłam z wózkiem do parku. Nie spieszyłam się, patrzyłam na ludzi, słońce, drzewa. Mały spał spokojnie, a ja po raz pierwszy od dawna poczułam, że oddycham. Naprawdę oddycham.
Po spacerze zadzwoniłam do Basi. Umówiłyśmy się w kawiarni przy rynku. Basia już siedziała, popijała herbatę i machnęła mi ręką. Zobaczyła mnie i aż się uśmiechnęła.
– Ty... wyglądasz lepiej – powiedziała z niedowierzaniem.
– Bo czuję się lepiej – usiadłam naprzeciwko niej i wzięłam głęboki wdech. – Wiesz, chyba przestałam czekać, aż Tomek wróci. I chyba pierwszy raz czuję, że dam radę bez niego.
– No w końcu! – Basia aż klasnęła w dłonie. – Bo ty nie potrzebujesz księcia z bajki, tylko siebie. I masz siebie. Najlepszą wersję.
– Chyba tak – uśmiechnęłam się. – Ale... czasem mam ochotę mu to wszystko wykrzyczeć. Jak mógł mnie tak zostawić.
– A może... nie musisz krzyczeć. Może wystarczy, że się uśmiechniesz, kiedy cię zobaczy. I będzie wiedział, że przegrał. Że jesteś silniejsza, niż myślał.
Basia miała rację. Już nie potrzebowałam zemsty ani słów. Moja siła była w tym, że codziennie wstawałam i dawałam radę. Nie dla niego. Dla siebie. I dla mojego syna.
Odebrałam dziwny telefon
Telefon zadzwonił wieczorem, kiedy kąpałam małego. Numer był zastrzeżony. Odebrałam odruchowo, z jedną ręką trzymając ręcznik, drugą mokrego synka.
– Karolina? – Głos był cichy, znajomy, obcy jednocześnie.
Zamilkłam. Zrobiło mi się gorąco.
– To ja… Tomek.
Przez sekundę chciałam się rozłączyć. Ale nie. Nie teraz.
– Czego chcesz? – zapytałam spokojnie, bardziej siebie zaskakując niż jego.
– Chciałem… chciałem zapytać, jak się masz. Jak mały. I… czy możemy pogadać.
Zawinęłam synka w ręcznik, usiadłam na łóżku.
– Serio? Dwa miesiące nie dawałeś znaku życia. Nie przyszedłeś do szpitala. Nie zadzwoniłeś. A teraz chcesz „pogadać”?
– Wiem. Przepraszam. Ja… nie potrafiłem sobie poradzić. To wszystko mnie przerosło. Uciekłem. Wiem, że zawaliłem.
Westchnęłam. Te słowa kiedyś by mi coś zrobiły. Teraz? Nic.
– Ja nie potrzebuję twoich przeprosin, Tomek. Ja potrzebowałam cię wtedy. W tych godzinach, kiedy krzyczałam z bólu i trzymałam syna po raz pierwszy na rękach. Potrzebowałam cię, kiedy wracałam sama do pustego mieszkania. Teraz już nie potrzebuję.
– Ale… może moglibyśmy... jakoś spróbować to naprawić? Nie od razu, ale…
– Nie – przerwałam mu stanowczo. – Jeśli nie umiałeś być przy mnie wtedy, gdy byłam najbardziej bezbronna, to nie zasługujesz, żeby być przy mnie teraz, kiedy znowu jestem silna.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Zadbaj o siebie. Ale od nas się trzymaj z daleka.
Rozłączyłam się. I dopiero wtedy poczułam to naprawdę: ulgę.
Zamknęłam oczy i przytuliłam mojego synka. Już nie byłam tą samą kobietą. I nie chciałam wracać do tej, którą byłam.
Karolina, 29 lat
Czytaj także:
- „Mój ukochany nie dorósł do bycia tatą. Swoje nienarodzone dziecko pozbawił dywanu, sokowirówki i dachu nad głową”
- „Liczyłam na romantyczną kolację, ale mąż miał inny pomysł. Gdy mi to wręczył, szybko wystawiłam jego graty za drzwi”
- „Rodzinny dom miał być ostoją, a okazał się bramą do piekła. Mama w podzięce za zmienianie pieluch, zrobiła nas na szaro”