Reklama

Czasem nie wiem, który dzień tygodnia. Ale wiem, że obiad musi być gotowy o siedemnastej. Zupa – gorąca, ziemniaki – nie za twarde, mięso – bez włókien. Jeśli nie zdążę, jeśli coś przypalę, jeśli zadzwoni koleżanka i mnie zagada... mogę mieć kłopoty. Mąż nie podnosi głosu. Nie musi. Jego milczenie jest gorsze niż krzyk. Patrzy wtedy na mnie, jakbym zawiodła jako żona, kucharka i człowiek. Mówią, że każdy związek ma swoje rytuały. Naszym jest stół o równej godzinie. Mąż nie lubi zmian. Ani spóźnień. A ja coraz częściej patrzę na zegar ze ściśniętym gardłem.

Reklama

Zegar to mój wróg

– Siedemnasta zero-zero – mruknęłam do siebie, mieszając zupę ogórkową, która jakoś dziwnie się rozwarstwiała. Zegar na ścianie tykał głośniej niż zwykle. Prawa wskazówka jeszcze nie doszła do dwunastki, ale już czułam przyspieszone bicie serca.

Nie dlatego, że zupa była niedobra. Próbowałam – w smaku całkiem przyzwoita. Ale byłam spóźniona. Słońce jeszcze nie zaszło, ale w moim brzuchu zapadł zmrok. Słyszałam z klatki znajomy odgłos ciężkich kroków. Mąż. Punktualny jak zawsze. Tylko ja, z tą rozklekotaną duszą, wiecznie niezdążająca, wciąż potykająca się o własne myśli.

Drzwi skrzypnęły. Weszło napięcie razem z nim.

– Cześć – rzucił, zdejmując buty. Nie patrzył na mnie. Wzrok od razu skierował na stół. Pusty.

– Zaraz podam – powiedziałam, jakby to miało coś zmienić.

– Miało być o siedemnastej – powiedział cicho. Nie krzyczał. Nie trzaskał szafkami. Wziął gazetę i usiadł w milczeniu. Ale ja wiedziałam, co to znaczy. Każda minuta tej ciszy wbijała się we mnie jak szpilka.

– Ziemniaki są jeszcze ciepłe – próbowałam ratować sytuację, podając mu talerz.

– Zupa? – zapytał chłodno, nie odrywając wzroku od gazetowych nagłówków.

– Już niosę.

Wiedziałam, że przegrałam. Że resztę dnia spędzimy w milczeniu, a wieczorem może usłyszę ten jego chłodny komentarz: „Gdybyś planowała dzień lepiej, zdążyłabyś”. Może nawet nie skomentuje wcale – co gorsze. Zegar na ścianie wskazywał 17:04. Zupa parowała. A ja znów miałam wrażenie, że się nie nadaję do własnego życia.

Obiad o siedemnastej zero-zero

Najgorsze było to milczenie przy stole. Nie złość, nie pretensje – tylko ta cisza, która w mojej głowie zamieniała się w krzyki. Siedział naprzeciwko mnie, jadł powoli, jakby odmierzał każde zanurzenie łyżki w zupie. Ja dłubałam widelcem w ziemniaku, który jak na złość się rozsypywał. Nie miałam apetytu, chociaż zjadłam tylko śniadanie. Ale wiedziałam, że nie mogę wstać od stołu przed nim. Taki był zwyczaj.

– Czosnek był? – zapytał w końcu.

Podniosłam wzrok. Siedział z ramionami lekko pochylonymi nad talerzem, nie patrząc na mnie.

– Był. Jeden ząbek, jak zawsze – odpowiedziałam ostrożnie.

– Mógł być świeższy. Ten smakował jakby leżał od świąt – rzucił i odłożył łyżkę.

Wzięłam głęboki oddech. Świeży był. Kupiłam wczoraj, nawet powąchałam w sklepie. Ale nie powiedziałam nic. Bo tu nie chodziło o czosnek. Chodziło o zegar, który wskazał 17:01. O to, że nie zdążyłam idealnie. Mąż wstał, zaniósł talerz do zlewu. Nie spojrzał na mnie. Ja siedziałam dalej, patrząc w pustkę, w swoje dłonie, które drżały.

Kiedyś jadaliśmy razem śmiejąc się, rozmawiając o tym, co nas czeka. Teraz jedyną rozmową było „czy był czosnek” i „czy zupa wystarczająco gorąca”.

– Mam spotkanie wieczorem – rzucił przez ramię. – Kolacja niepotrzebna.

– Jasne – odparłam, próbując brzmieć normalnie.

Zamknęły się za nim drzwi sypialni. A ja wciąż siedziałam przy stole. Zegar cykał dalej. Punktualny. Bezduszny.

Telefony odbieram w tajemnicy

Wyjęłam telefon, gdy tylko usłyszałam szum wody pod prysznicem. To było ryzykowne – mąż nie lubił, gdy „wisiało się na słuchawce bez celu”. A rozmowa z Basią była właśnie tym. Bez celu. Bez sensu. Ale ratowała mnie przed zniknięciem.

– Halo? – odezwała się po drugim sygnale. – Wszystko w porządku?

– Tak… to znaczy nie. Ale chciałam po prostu pogadać. Chociaż chwilę.

– Znowu się czepia?

Nie musiałam odpowiadać. Basia znała mnie lepiej niż ja sama. Była świadkiem, jak zaczęło się to nasze życie od siedemnastej zero-zero. Najpierw żarty – „mój mąż to taki punktualny, wszystko musi być jak w zegarku!”. Potem już mniej śmieszne – „czasem mam wrażenie, że zegar jest dla niego ważniejszy ode mnie”.

– Dzisiaj była ogórkowa. Tylko że o 17:01 – powiedziałam, siadając na podłodze w kuchni, żeby nie było mnie słychać.

– I co? Znowu kara? – zapytała Basia gorzko.

– Cisza. I komentarz o czosnku. Powiedział, że stary. A kupiłam go wczoraj...

– Boże, dziewczyno… To nie jest normalne. Ty się boisz go, jakby był szefem w pracy, nie mężem.

– Boję się... że jak jeszcze raz się spóźnię, to nie powie nic. A ja się całkiem rozlecę. Przestanę być sobą. Już i tak chyba nie jestem.

Po drugiej stronie zapadło milczenie. Potem tylko szept:

Chcesz, żebym przyjechała?

– Nie, nie. Jeszcze nie. Ale dobrze, że odebrałaś.

Zakończyłam połączenie, kiedy woda przestała szumieć. Telefon wsunęłam pod poduszkę. Byłam znów tylko gospodynią. Żoną na czas.

To mu się nie spodobało

Nie zdążyłam. Tym razem naprawdę nie. Piekarnik się wyłączył, ziemniaki były lekko niedogotowane, a zupa… po prostu wystygła. Zapatrzyłam się. Na okno. Na to, jak słońce znika za dachem sąsiadów. Przez kilka minut po prostu... byłam gdzie indziej. Nie usłyszałam nawet drzwi. Zorientowałam się dopiero gdy stał już w progu kuchni, z miną jak wyjętą z instrukcji wojskowego meldunku. Spojrzał na stół, potem na mnie.

– Co to ma być?

– Obiad… tylko jeszcze nie podałam. Przepraszam, zamyśliłam się.

– Zamyślenie jest dobre dla poetów, nie dla żon. O siedemnastej powinienem jeść, a nie czekać jak jakiś petent. Zimna zupa i rozgotowany ryż?

– To nie ryż. To ziemniaki. I one nie są rozgotowane, tylko...

– Zimne. I to nie pierwszy raz.

Zamilkłam. Wiedziałam, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Ale w środku coś się we mnie gotowało. Nie zupa – ja. Miałam ochotę wrzasnąć, że ja też jestem człowiekiem. Że czasem nie wyrabiam. Że się boję go bardziej niż swoich własnych błędów. Ale połknęłam te słowa razem z łzami.

Nie chcę więcej takich sytuacji. Albo zaczynasz ogarniać, albo nie wiem, czy to ma sens – powiedział spokojnie, niemal chłodno. Potem zabrał talerz i wyszedł z kuchni.

Stałam przez chwilę bez ruchu. Potem po prostu usiadłam na krześle. Woda z kranu sączyła się cicho. Zupa już całkiem wystygła. A mnie było wszystko jedno.

Decyzja o ucieczce

Następnego dnia wstałam wcześniej niż zwykle. W ciszy przygotowałam śniadanie. Zrobiłam zupę – tym razem pomidorową, bo taką lubił najbardziej. Punkt siedemnasta. Wszystko było idealnie.

O, tym razem punktualnie – zauważył z uśmiechem. Ale ten uśmiech już mnie nie dotykał.

– Tak, punktualnie – odpowiedziałam.

Zjadł, poszedł do pokoju. A ja włożyłam kurtkę, zabrałam torbę z kilkoma rzeczami i klucze zostawiłam na stole. Gdy zamykałam drzwi, zegar w kuchni cyknął. 17:48. Po raz pierwszy od lat – byłam spóźniona. Ale to była moja godzina. Nie było łatwo. Pierwsza noc – w hostelu, w pokoju z cienkimi ścianami i kłującym światłem z korytarza. Potem u Basi – nie zadawała pytań, tylko podała mi kubek herbaty i czystą piżamę. Zasnęłam u niej na kanapie pierwszy raz bez lęku, że zegar mnie osądzi.

Następne dni były jak wyjście z ciemnego tunelu. Światło na końcu nie było jasne, raczej mleczne, rozmyte. Ale prawdziwe. Zaczęłam pracować dorywczo w kawiarni, zbierać myśli i rachunki. Basia czasem mówiła, że jestem odważna, a ja tylko się uśmiechałam. Bo wewnątrz wciąż miałam głos, który mówił, że zawiodłam. Ale był też inny głos – cichszy, lecz coraz wyraźniejszy. Mówił, że mam prawo żyć po swojemu. Nawet jeśli nie idealnie. Nawet jeśli zupa będzie czasem zimna.

Mąż nie dzwonił. Nie pisał. Pewnie początkowo sądził, że to kaprys. Może liczył, że wrócę. Ale ja nie wróciłam. I nie wrócę. Nie do życia z zegarem zamiast serca. Nie do ciszy, która tłumi każdy mój oddech. Dziś patrzę na zegarek tylko wtedy, gdy mam ochotę. Czasem spóźniam się na tramwaj. Czasem przypalę rosół. Ale nikt mnie nie rozlicza. Nikt nie mówi, że nie jestem wystarczająca. Sama dla siebie jestem wystarczająca.

Czas płynie. I już nie boli. Uczę się go znowu – jak alfabetu. Uczę się siebie. I wiem, że zdążę. Może nie wszędzie. Może nie na czas. Ale do siebie – na pewno.

Renata, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama