Reklama

Wszystko zaczęło się od pięknego, romantycznego i niczym nieskrępowanego uczucia, jakie połączyło mnie z Panem Artystą, którego poznałam na wykładzie z historii malarstwa w akademii sztuk pięknych. Broń Boże tam nie studiował. Przyszedł jako wolny słuchacz wraz z kolegą. Raz. I ten raz wystarczył, by totalnie mnie zauroczyć.

Reklama

Odprowadził mnie potem na przystanek autobusowy i przez całą drogę rozmawialiśmy o surrealizmie. Miał na imię Adrian i marzył, że kiedyś zostanie wielkim malarzem, jak Salvador Dali. On sam przypominał mi trochę obrazy swojego mistrza – był tajemniczy, nieodgadniony, trochę pokręcony i wieloznaczny, a przede wszystkim pełen pasji. Naprawdę, patrząc na niego, dalibyście sobie rękę uciąć, że pewnego dnia będzie kimś.

Jego prace były piękne. Mroczne, senne, a jednocześnie pełne energii – miały w sobie to coś, czego tak bardzo brakuje współczesnej sztuce. Raz na jakiś czas udało mu się nawet sprzedać którąś w Internecie. To nie były duże pieniądze. Ale w przyszłości chciał zająć się malowaniem na poważnie. Wierzyłam, że jedyne, czego mu trzeba, to odrobina szczęścia.

Spędzaliśmy długie godziny, włócząc się po mieście i gadając o sztuce. Adrian żył jak typowy wolny ptak. Nie przejmował się przyziemnymi sprawami, kochał spontaniczność, nienawidził rutyny. To było piękne życie. Trochę jak z filmu. I ja stałam się wkrótce jego częścią.

Denerwowało mnie, że mąż gardzi tym, co robię

Dobrze pamiętam nasz ślub w sierpniu 2009 roku. Nie myśleliśmy o niczym oprócz tego, że chcemy być razem już zawsze. Tamtego dnia był potworny upał, więc zaraz po wyjściu z urzędu wskoczyliśmy do fontanny, żeby się schłodzić. Żadnych spędów rodzinnych, żadnych wesel. Nic. Tylko my i nasza miłość. A potem nastała szara rzeczywistość…

Oczywiście nie od razu zdałam sobie sprawę, że jest szara. Adrian zbyt dobrze potrafił improwizować. Z zapałem roztaczał przede mną kolorowe wizje naszej wspólnej przyszłości.

– Zobaczysz, już niedługo otworzę własną galerię i będziemy żyli jak królowie – powtarzał mi niemal codziennie.

Miał bardzo ambitne plany. Mieszkaliśmy w wynajmowanej klitce niedaleko uczelni. Czynsz płacili moi rodzice, a my żyliśmy głównie z tego, co udało mi się zarobić w knajpce jako kelnerka. Ale ja też miałam swoje ambicje. Chciałam być graficzką i współpracować z agencjami reklamowymi. To dlatego poszłam na ASP. Za to Adrian był samoukiem.

– Nie potrzebuję żadnej szkoły – twierdził. – Czego mnie w niej nauczą? Bycia odtwórcą! Chodzenia wytartymi ścieżkami! A ja pragnę tworzyć po swojemu.

W tym, co mówił, było sporo racji. A jednak studia dały mi coś ważnego. Wykształciły we mnie samodyscyplinę. Jakże udałoby mi się bez niej wytrzymać za barem? Wkurzało mnie, że mąż gardzi tym, co robię.

– Marnujesz się w tej robocie – powiedział mi kiedyś.

– Przynajmniej robię cokolwiek – odparłam z wyrzutem.

Adrian spojrzał na mnie zdziwiony.

– Czyżbyś sugerowała, że JA nic nie robię? – wysyczał.

– Właśnie to mówię! – wrzasnęłam. – Całymi dniami siedzę na uczelni, albo w tym cholernym barze, żebyśmy mieli co jeść, podczas gdy ty się obijasz!

– Tworzenie nazywasz obijaniem się? – wskazał na swoje płótna.

– I co z tego niby masz? Bo na pewno nie pieniądze! – parsknęłam, na co on zrobił obrażoną minę i wyszedł z domu.

To był pierwszy raz, kiedy się pokłóciliśmy. Później nasze sprzeczki zawsze miały podobny przebieg. Zaraz po tym, jak Adrian zamknął za sobą drzwi, poczułam wyrzuty sumienia. „Nie powinnam była aż tak na niego naskakiwać – pomyślałam. – Przecież powiedział tylko, że marnuję się w swojej robocie. I to jest prawda”.

Owszem, mój mąż miał rację. Dlatego, jak przystało na zdyscyplinowaną studentkę, zajęłam się realizacją życiowych planów. Oczywiście nie rzuciłam pracy kelnerki. Z czegoś musieliśmy żyć. Ale zaczęłam szukać zajęcia, gdzie mogłabym wypróbować swoje umiejętności, a z czasem godziwie zarabiać. I znalazłam.

Myślę, że mi zazdrościł

Wkrótce mogłam ściągnąć kelnerski fartuszek. Zaczęłam robić projekty dla dużej agencji reklamowej. Roboty było tyle, że musiałam przenieść się na studia zaoczne. Coraz rzadziej bywałam też w domu. To chyba wtedy zaczęliśmy się z Adrianem od siebie oddalać. Miałam tyle na głowie, że przestały mnie obchodzić jego romantyczne wizje, szczególnie że wciąż nie były poparte żadnymi namacalnymi osiągnięciami. On z kolei zarzucał mi, że stałam się materialistką.

– Kasa, kasa i jeszcze raz kasa – o niczym innym już nie mówisz – wyrzucał mi, gdy cieszyłam się, że dostałam premię.

Myślę, że mi zazdrościł. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że realizuję swoje marzenia, a on nie. Wiele razy zastanawiałam się, dlaczego tak się działo. Przecież miał talent i pasję. Zrozumiałam to, gdy pewnego dnia zaproponowałam mu pomoc.

– Może zrobiłbyś ze mną jakiś projekt? – spytałam go. – Pokażemy go u mnie w firmie jako wspólny. Jestem pewna…

– Nie ma mowy – przerwał mi. – Nikt ci nie broni robić tego, co robisz. Ale ja w tym komercyjnym błotku się taplał nie będę. Jestem stworzony do większych rzeczy.

Dotarło do mnie, że wyszłam za marzyciela. W dodatku bez krztyny pokory. Byliśmy małżeństwem dwa lata i przez cały ten czas ja utrzymywałam dom, do spółki z moimi rodzicami. Pan Artysta sprzedał co prawda kilka swoich obrazów, lecz zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczył na kolejne płótna, farby… wciąż bajdurząc o własnej galerii i świetlanej przyszłości. Żadną inną pracą oczywiście nie pobrudził swoich artystycznych rąk.

Dziecko? Teraz? Jedno już mam!

Otrzeźwienie przyszło nagle. Spóźniał mi się okres, więc popędziłam do apteki po test ciążowy. Sprawdziłam wynik – pozytywny! Myślałam, że zemdleję. Dziecko? Teraz? Kończyłam studia, zaczynałam karierę, no i… Wspaniale! Powiedzmy, że urodzę. Potem pójdę na macierzyński. Z jednej pensji będzie ciężko, ale jakoś dam radę. Ale to tylko parę miesięcy. A potem? Będę musiała wrócić do pracy. Tylko co z dzieckiem? Rodzice mi nie pomogą, bo sami pracują. Będę musiała sama się nim zaopiekować…

Reklama

Przed oczami pojawił mi się nagle straszny obraz. Ja trzymająca na rękach zapłakane, głodne niemowlę i on, mój mąż – malujący nasz pełen dramatyzmu portret. Tamte chwile strachu o jutro, uświadomiły mi, w co się wpakowałam. Nie potrafię opisać, jak wielką poczułam ulgę, gdy lekarz oznajmił mi, że nie ma żadnej ciąży, a test musiał być wadliwy. Dostałam w życiu drugą szansę. Tego samego wieczoru odeszłam od Adriana.

Reklama
Reklama
Reklama