„Mój mąż to obibok, który nic nie robi w domu. Od roku mam firanki powieszone na drucie, ale dla niego to nie problem”
„– Grażynka, ale po co się tak nakręcasz? Przecież wszystko jakoś działa. To nie operacja na otwartym sercu, żeby się tak napinać. Jak ci przeszkadza firanka, to ją sama powieś, no co to za problem”.

- Redakcja
Od roku patrzę na firanki zawieszone na drucie i z każdym dniem czuję większą bezsilność. Mój mąż, Jarek, obiecał zamontować karnisz, ale od tamtej pory nie ruszył nawet palcem. I nie chodzi tylko o ten nieszczęsny drut – to raczej symbol wszystkiego, co u nas nie działa. On siedzi, ja robię. On odpoczywa, ja sprzątam. I tak dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Mówią, że życie to sztuka kompromisów, ale ja mam wrażenie, że u nas to tylko moje ustępstwa. Czasem zastanawiam się, kiedy przestałam mieć siłę, żeby krzyczeć.
Niech się wali, on będzie leżał
– Jarek, zrobisz dziś coś z tym karniszem? – zapytałam z pozoru spokojnie, choć w środku aż się gotowałam.
– Daj spokój, Grażynka, przecież wisi. Jakby spadało, to bym coś zrobił – mruknął zza kanapy, nie odrywając wzroku od telewizora.
Firanka faktycznie „wisiała”, jak to określił – przewleczona na drut od suszarki, który pękał na końcach i zostawiał rdzę na ścianie. Ten sam drut miał być tymczasowym rozwiązaniem „na dwa tygodnie”. Minął rok. A ja codziennie, wchodząc do pokoju, patrzyłam na to jak na policzek wymierzony mojej godności.
– A ja mam dość – powiedziałam cicho, choć wiedziałam, że nie usłyszy. Włączył głośniej.
Przez chwilę chciałam wyrwać mu pilot z ręki i rzucić nim o ścianę, ale zamiast tego po prostu poszłam do kuchni. Wzięłam ścierkę i zaczęłam machinalnie wycierać blaty, jakbym miała nadzieję, że ścierając okruszki, wytrę też frustrację z życia. Kiedyś Jarek był inny. Zrobił mi półkę na książki, samodzielnie naprawił cieknący kran. Teraz? Ledwo go namówię, żeby wstawił naczynia do zmywarki. Nawet nie umył – tylko wstawił. A potem oczekiwał pochwały.
– Widzisz? Pomagam – rzucił zadowolony z siebie dwa dni temu.
Wtedy uśmiechnęłam się krzywo, bo nie miałam siły się kłócić. Ale w środku czułam, że coś się kończy. Bo ile można być niewidzialną i wiecznie „rozsądną”?
Rozmowy, które nic nie zmieniają
– Jarek, musimy pogadać – powiedziałam pewnego wieczoru, gasząc światło w kuchni. W telewizorze leciał jakiś program o remontach. Ironia losu.
– No to gadaj, przecież nie uciekam – odparł, nie spuszczając wzroku z ekranu.
Usiadłam naprzeciwko, na brzegu fotela. Już sama pozycja mówiła, że nie przychodzę tu się pośmiać.
– Ja nie dam tak dłużej rady. Ty naprawdę nie widzisz, co się dzieje w tym domu? Ja sprzątam, gotuję, ogarniam wszystko, a ty tylko… no siedzisz. I ciągle coś ci nie pasuje, ale sam nie zrobisz nic.
Wreszcie spojrzał na mnie. Z takim zmęczeniem w oczach, jakby właśnie kończył dwunastogodzinny dyżur w kopalni, a nie oglądanie trzeciego z rzędu odcinka serialu.
– Grażynka, ale po co się tak nakręcasz? Przecież wszystko jakoś działa. To nie operacja na otwartym sercu, żeby się tak napinać. Jak ci przeszkadza firanka, to ją sama powieś, no co to za problem.
Zatkało mnie.
– Ja?! Sama?! – wybuchłam. – Ty mnie chyba nie słyszysz. Chodzi o to, że wszystko ja robię. A ty siedzisz. I jeszcze się dziwisz, że mam dość?
– Przecież nie siedzę cały czas. Do pracy chodzę, rachunki płacę…
– Rachunki? To są obowiązki, Jarek, nie przysługi!
Westchnął i wrócił do telewizora. A ja wróciłam do kuchni. Znów z myślą, że rozmawiamy jak ludzie z dwóch różnych planet. I tylko mnie to boli.
Firanki jak symbol mojego życia
Firanka była zaciągnięta na jednym końcu. Drut się wyginał, trzymał tylko na jednym gwoździku wbitym krzywo. Gdyby ktoś nas odwiedził, spaliłabym się ze wstydu. Ale nikt nas nie odwiedzał. I chyba właśnie dlatego Jarkowi było wszystko jedno.
Stanęłam przy oknie i przyglądałam się tej tkaninie. Prana wielokrotnie, już nie biała, lecz lekko szarawa. Miała wzór z delikatnych kwiatków, który kiedyś mi się podobał. Teraz? Patrząc na nią, czułam, jakby patrzyła na mnie kobieta, która kiedyś miała marzenia, ale zapomniała, że miała prawo je mieć.
– Może rzeczywiście przesadzam… – wyszeptałam do siebie, choć nie wierzyłam w to ani odrobinę.
Tego dnia postanowiłam, że coś zmienię. Kupiłam nowy karnisz. Przytargałam go sama, ledwo zmieściłam w autobusie. Stał potem tydzień w przedpokoju. Jarek przechodził obok niego jak obok wazonu – zauważył, ale nie poczuł potrzeby, by coś z nim zrobić. W końcu zapytałam:
– No i co z tym karniszem?
– Leży, nie? To nie zając, nie ucieknie.
– A mnie chyba ucieka cierpliwość – mruknęłam, ale nie zareagował.
Zaczęłam się zastanawiać, kiedy przestałam być dla niego partnerką, a stałam się tylko dodatkiem do obiadu i stertą narzekań. Może zawsze tak było, tylko wcześniej tego nie widziałam. Firanka wisiała, jak ja – krzywo, samotnie, zapomniana. I tylko czasem wiatr ruszał ją lekko – jak moje nadzieje, że coś się zmieni.
Soboty z pilotem i puszką
Sobota rano. Słońce wpadało przez okno, mimo zakurzonej firanki, której nikt nie dotknął od tygodni. Ja już byłam po śniadaniu, w piżamie, z myślą, że może w końcu trochę odpocznę. Ale to była naiwność – w tym domu odpoczynek miał tylko Jarek. Leżał na kanapie z pilotem w jednej ręce, a drugą drapał się po brzuchu. Z kuchni dobiegał odgłos gotującej się zupy – mojej roboty, jak wszystko.
– Może byśmy gdzieś wyszli? Do lasu, na spacer… Pogoda taka piękna – rzuciłam z nadzieją w głosie.
– Oj, Grażynka, nie chce mi się. Tydzień był ciężki. Zresztą zaraz mecz.
– Zawsze coś. Jak nie mecz, to serial, jak nie serial, to drzemka. A jak ja mam odpocząć?
– No to odpoczywaj – powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu. – Nikt ci nie broni.
Zacisnęłam pięści. Miał rację. Nikt mi nie broni. Ale kiedy próbuję – od razu coś wypada. A to pranie, a to zakupy, a to dzieci Joli z dołu, którym trzeba pomóc. Bo on przecież się nie ruszy. Ma swoje rytuały – sobotni obiad, piwko, mecz, drzemka. I zero wyrzutów sumienia.
– Wiesz co, Jarek? Chciałabym chociaż raz poczuć, że jesteśmy razem. Że ty też coś zrobisz, zanim poproszę dziesięć razy.
– Grażynka, przestań już. Serio. Psujesz atmosferę.
– A może wreszcie atmosfera powinna się zepsuć… – wyszeptałam, wychodząc z pokoju.
A potem długo stałam w łazience i patrzyłam w lustro, szukając w nim kobiety, którą kiedyś byłam.
Wtedy już nie wytrzymałam
Wszystko zaczęło się od pomidorów. Dosłownie. Stałam w kuchni, krojąc je do sałatki. Jarek wpadł tylko po piwo z lodówki. Jak zwykle. Otworzył drzwi, zajrzał do środka i rzucił:
– A nie kupiłaś mojego?
– Twojego czego?
– No, tego z puszki. Tego, co zawsze.
– Miałam cztery reklamówki, dwie siaty ziemniaków i zgrzewkę wody. Niosłam to wszystko sama. Piwo się nie zmieściło.
– Ale to było najważniejsze – burknął.
Wtedy pękło. Nie w słoiku, nie na desce. We mnie.
– Wiesz co, Jarek? Weź się ogarnij. Naprawdę, bo mam już dość! Ty tylko siedzisz, narzekasz, nie robisz nic. Nawet głupiego piwa nie możesz sobie kupić, tylko liczysz, że ja będę twoją służącą. Od roku proszę cię o ten karnisz. Rok! I co?! Nawet nie ruszyłeś się z miejsca.
Zamknął lodówkę i spojrzał na mnie tak, jakby zobaczył kogoś obcego.
– Co ty taka histeryczna? O piwo awantura?
– Nie o piwo, Jarek. O życie. O moje życie, które staje się jak ta firanka – byle jakie, krzywe, bez sensu. Ja już nie chcę tak żyć. Mam prawo być zmęczona. Mam prawo czegoś chcieć!
– Grażynka…
– Nie, nie mów nic. Dzisiaj ja mam głos. I wiesz co? Nie zrobię dziś obiadu. Nie posprzątam. A ty sobie radź, jak chcesz.
Wyszłam z kuchni, zostawiając go z ciszą, której dawno nie słyszał. I nie wróciłam do niej przez cały dzień. Tylko raz spojrzałam na firankę. Jeszcze wisiała. Ale to już nie była ta sama ja.
Wnioski przy parującym czajniku
W niedzielę rano wstałam pierwsza. Cicho, jak zawsze. Z przyzwyczajenia wstawiłam wodę na herbatę, choć nie wiedziałam, czy to dla mnie, czy dla nas. Siedziałam przy stole i słuchałam, jak czajnik powoli dochodzi do wrzenia. Jakbym czekała na znak – czy pęknie, czy tylko będzie syczeć. Jarek wszedł do kuchni bez słowa. Usiadł naprzeciwko mnie. Nie wyglądał na wyspanego. Pierwszy raz od dawna nie miał w ręce pilota, tylko filiżankę, którą sobie nalał sam. I chyba pierwszy raz spojrzał na mnie tak… naprawdę.
– Wiem, że zawaliłem – powiedział cicho. – Nie chodzi tylko o ten karnisz. O wszystko. Przestałem się starać. Myślałem, że jakoś to leci… ale to leciało tylko dla mnie.
Nie odpowiadałam od razu. Chciałam, żeby ta cisza jeszcze chwilę trwała. Była ważniejsza niż jakiekolwiek słowa.
– Nie wiem, czy umiem to naprawić – dodał. – Ale chcę próbować.
Patrzyłam na niego długo. I choć w środku nadal bolało, wiedziałam, że nie o idealność mi chodzi. Tylko o obecność. Współodpowiedzialność. O to, bym nie musiała być już sama w tym, co wspólne. Pod wieczór wyjął z przedpokoju karnisz. Nie musiał mówić nic więcej. A ja... zdjęłam firankę z drutu. Pierwszy raz od roku. Czasem najtrudniejsze decyzje zaczynają się od zwykłego: „mam dość”. A potem coś się rusza. W końcu.
Grażyna, 47 lat
Czytaj także:
- „Wspieraliśmy matkę, bo myśleliśmy, że żyje w biedzie. Udawała zbolałą staruszkę, a w szafie trzymała prawdziwy skarb”
- „Nasz dom potrzebuje pilnego remontu, ale teściowa jest temu przeciwna. Prędzej naprawię przeciekający dach niż nasze relacje”
- „Gdy musiałam zrezygnować z biegania, mój świat się rozpadł. Posklejał mi go ktoś, kogo spotkałam na miejskim maratonie”