Reklama

Kiedy mój mąż planował nasz urlop, a nawet wyjazd na weekend, musiał mieć wszystko przygotowane na tip-top. Zawsze dużo wcześniej dokładnie sprawdzał, gdzie się zatrzymamy, planował każdą minutę zwiedzania i oczywiście szukał restauracji, w których będziemy jadać. Potrafił godzinami grzebać w internecie w poszukiwaniu opinii na temat rozmaitych lokali. Po prostu zero spontaniczności.

Reklama

– Nienawidzę prowizorki – mawiał.

I nigdy nie dawał się namówić na to, abyśmy weszli do przypadkowego lokalu, koło którego akurat przechodziliśmy i wyglądało na to, że w nim dobrze dają jeść, bo było tam pełno gości.

– To co, mam teraz chodzić pomiędzy stolikami i pytać wszystkich, czy im smakuje? – ironizował. – Nie zamierzam ryzykować. I ty także nigdy nie ryzykuj w ten sposób.

No cóż, doskonale wiedziałam, że mąż daje mi te „dobre rady” nie dlatego, że zależy mu, abym się czymś nie struła. Po prostu Tomek nienawidził, jeśli ktoś go nie słuchał, a w szczególności dotyczyło to jego rodziny. To on był przewodnikiem stada, a ja nie miałam wyboru, musiałam się podporządkować albo… Do głowy by nie przyszło mojemu mężowi, że może być inaczej. Kiedy usiłowałam czasami wyrażać swoje odmienne zdanie, wybuchała awantura. Mój mąż się ani trochę nie krępował i ochrzaniał mnie bez względu na okoliczności.

Zobacz także

Pierwszy raz urządził mi taką scenę, tuż po ślubie. Tak mnie to zaskoczyło, że ze zdumienia nie zareagowałam, a on najwyraźniej wziął to za przyzwolenie. I potem już nie miał żadnych zahamowań, a ja nadal nic z tym nie robiłam. Dlaczego? Bo się zwyczajnie wstydziłam, kiedy on tak szalał. Najchętniej zapadłabym się wtedy pod ziemię, żeby tylko schować się przed ludzkimi spojrzeniami. Dzisiaj wiem, że reagowałam jak osoba, która czuła się winna całej sytuacji, a przecież nigdy nie byłam. Ale Tomek potrafił mną manipulować. Dlatego ze wszystkich sił starałam się ukrywać przed ludźmi, jaki mój mąż jest naprawdę, a więc po prostu mu się nie sprzeciwiać.

Tamtego dnia wszystko było nie po jego myśli

Podczas ubiegłorocznych wiosennych ferii było identycznie. Szliśmy za Tomkiem jak po sznurku trasą przez niego ustaloną, ja i nasza dwójka dzieci. I wszystko przebiegało gładko, z daleka mogliśmy nawet uchodzić za szczęśliwą, beztroską rodzinkę. Aż nagle w jednej z górskich miejscowości okazało się, że nie ma gospody, którą mój mąż wybrał jako miejsce, w którym mamy zjeść obiad.

– Spaliła się? Jak to: się spaliła?! Nie mogli odbudować? – miotał się wokół pogorzeliska wyraźnie zbity z tropu.

Wyglądał jak ktoś, komu ziemia właśnie usunęła się spod nóg. Usiłowałam ratować sytuację:

– Zobacz, tam jest całkiem fajna restauracyjka. Chyba pierogarnia, a ty przecież lubisz pierogi… – pokazałam szyld po drugiej stronie ulicy.

– Nie miałem dzisiaj w planach pierogów, tylko kwaśnicę! – zaprotestował Tomek ze złowrogim błyskiem w oku.

– Ale my chcemy pierogi, tatusiu! – zakrzyczały go nagle nasze dzieci. – Ja chcę z serem! A ja z owocami! – zaczęły się licytować.

Spojrzałam na męża i stwierdziłam, że na dwoje babka wróżyła. Albo się zgodzi, albo zaraz wybuchnie. Już dziwnie czerwieniał, kiedy Kasia z Jaśkiem rzucili się mu na szyję i wtedy złagodniał.

– No dobrze, pójdziemy na pierożki – zadecydował niczym udzielny basza i z dzieciakami uwieszonymi na szyi wszedł do pierogarni.

Nie była w jego guście… Ciemne, piwniczne wnętrze miało niski strop poprzecinany belkami. Na ścianach wisiały stare zdjęcia i obrazki, a stoły i krzesła wyglądały tak, jakby pospiesznie pozbierano je po znajomych, a nawet po strychach. Mimo że wszystko było „od Sasa do lasa”, to jednak całość miała wyjątkowy klimat, którego, byłam tego pewna, Tomek nie doceni.

– Zjedzmy szybciutko i uciekamy – zadecydował. – Oby tylko te pierogi okazały się dobre, bo jak nie, to niech właściciel ma się na baczności.

No cóż… Po tej zapowiedzi już byłam wściekła na Tomka. Modliłam się w duchu, żeby pierogi mu smakowały, bo w przeciwnym razie mój mąż był gotowy porozstawiać wszystkich po kątach, pouczyć i wymusić jakiś rabat. Nienawidziłam tych jego akcji, po których wychodził z lokalu czy ze sklepu zadowolony z siebie i przekonany o swojej racji. Nie dostrzegał jednak tych pogardliwych spojrzeń, którymi go odprowadzano do drzwi, a które obejmowały także mnie i całą naszą rodzinę.

A tamtego dnia czułam, że o wyprowadzenie mojego męża z równowagi nie będzie trudno, bowiem od rana wszystko toczyło się nie po jego myśli. Najpierw dzień, wbrew prognozom, okazał się pochmurny i deszczowy, a potem jeszcze ta spalona gospoda.

– Od pioruna – powiedział nam potem kelner, który podszedł do naszego stolika.

Miał miły głos i wesołe spojrzenie oraz zabawną brodę.

– Wygląda jak ten święty na obrazie w naszym kościółku – zauważyła moja córka i musiałam jej przyznać rację.

Faktycznie, miał w swoim wyglądzie coś biblijnego, ta broda i jeszcze długie włosy.

– Powinien się ostrzyc! To niehigieniczne. Jak się pracuje w lokalu, to trzeba wyglądać schludnie. Na miejscu właściciela bym go zwolnił! – stwierdził mój mąż.

„A mnie się podoba…” – pomyślałam, patrząc na tego młodego mężczyznę, który kręcone włosy miał związane w kucyk. Napotkałam jego spojrzenie i uśmiechnął się do mnie, a mnie się nagle wydało, że w tej dość ciemnej piwnicy pojaśniało, jakby za niewielkimi oknami wzeszło słońce. Odwzajemniłam mu ten uśmiech, tymczasem Tomek, nie wiem, czy nie zazdrosny o to, że nawiązałam ponad jego głową porozumienie z kelnerem, wykorzystał moment, aby dać naszym dzieciom wychowawczą lekcję.

– Pamiętajcie, żeby się dobrze uczyć, bo inaczej będziecie biegać przez cały dzień z talerzami, jak ten pan.

– A to coś złego? – zdziwiła się Kasia i prawie ją za to ucałowałam.

Było mi głupio za męża, że głośno wygłasza takie komentarze. Niby nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni, ale teraz jakoś wyjątkowo wolałabym, aby tego nie robił. Nie chciałam, aby dokuczał temu miłemu kelnerowi, który niczym sobie na to nie zasłużył.

To go tylko rozjuszyło

Kelner udawał jednak, że niczego nie słyszy i obsługiwał nas z godnym podziwu spokojem. Pierogi okazały się pyszne i tylko mój Tomek wyszedł z restauracji niezadowolony.

– Wolałbym kwaśnicę – mruknął, wsiadając do samochodu.

– To może się zatrzymamy po drodze na kawę, tam gdzie lubisz? – próbowałam poprawić mu nastrój.

– Jestem zmęczony… Wracajmy na kwaterę – postanowił jednak mąż.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, Tomek od razu poszedł spać, a ja zagrałam jeszcze w karty z dzieciakami. Kiedy i one się położyły, poszłam jeszcze przeprać to i owo, i już sama miałam także pójść do łóżka, kiedy się zaczęło.

– Niedobrze mi – stwierdził mąż, wybudzony i całkiem blady.

A potem ledwie zdążył do łazienki. Paskudna biegunka męczyła go przez całą noc.

– To przez te pierogi! Otruli mnie. Ja ich zaskarżę! – sama nie wiem, jak w tej sytuacji Tomek miał jeszcze siłę coś wykrzykiwać, skoro z wyczerpania ledwie trzymał się na nogach.

– Naprawdę sądzisz, że to po pierogach? Ani mnie, ani dzieciom nic nie jest – oponowałam, ale zamilkłam, kiedy posłał mi zabójcze spojrzenie.

– Już ja im pokażę! – mamrotał wykończony, usiłując potem zasnąć.

Z jednej strony było mi go żal, ale z drugiej… No cóż, miałam już powyżej uszu jego agresywnego zachowania.

Takich spraw mój mąż nie odpuszcza

Łudziłam się, że jeśli Tomek lepiej się poczuje następnego dnia, to odpuści, ale nic z tego. Niezbyt przytomny zapakował nas wszystkich do samochodu i zawiózł do pierogarni! Na miejscu zastaliśmy tylko tego przemiłego kelnera.

– Chcę się widzieć z właścicielem! – warknął do niego Tomek.

– Słucham – odparł kelner.

– Z właścicielem! – podkreślił znowu mąż.

– Ja nim jestem – powiedział ten młody chłopak, a na twarzy mojego męża wymalowało się zdziwienie.

Dość szybko się jednak pozbierał.

– Miałem biegunkę przez całą noc po waszych pierogach! Co pan na to powie? Mam wezwać sanepid? Pewnie macie brudno na zapleczu! – mąż zaczynał się nakręcać, pot perlił mu się na czole i wyglądał naprawdę na wycieńczonego człowieka.

Kelner, który okazał się właścicielem lokalu, powiódł lekko zaniepokojonym wzrokiem od mojego męża, przez dzieci do mnie. Już chyba chciał coś powiedzieć, ale znowu spojrzał na Tomasza i oczy mu się lekko rozszerzyły.

– Proszę pana… moim zdaniem pan ma ospę – wyszeptał nagle.

– Co? Ja? Ospę? – męża zatkało.

Popatrzyłam na niego zaniepokojona, ale przecież nie miał żadnych krostek.

– To na pewno przez zatrucie pokarmowe – zaprotestował mąż.

Kelner pokręcił głową, a potem pokazał znacząco na nasze pociechy. Zarówno Kasia, jak i Jasiek mieli jeszcze gdzieniegdzie ślady po ospie, którą przebyli niecały miesiąc temu. Baliśmy się nawet z mężem, że będziemy musieli odwoływać wyjazd. Na szczęście nasze dzieci przeszły chorobę nad podziw łagodnie.

Czego nie można było powiedzieć o moim mężu… Niestety, ten miły właściciel pierogarni miał rację. Biegunka i podwyższona temperatura były u mojego Tomka pierwszymi oznakami choroby.

– Mój brat przechodził ospę w starszym wieku, też zaraził się od dzieci. Jeśli nie chorował pan w dzieciństwie, radziłbym to sprawdzić – powiedział.

Przestraszył się nie na żarty

Sama nie wiem, dlaczego Tomek jednak go posłuchał. Może przekonał go spokojny głos tego chłopaka, a może jak wszyscy faceci mają w sobie coś z hipochondryka i wolał od razu pobiec do lekarza. Zanim dojechaliśmy do gabinetu, wszystko stało się jasne, pojawiła się wysypka, a zaraz za nią bóle mięśni i brzucha.

– Ospa u dorosłych ma zwykle ostrzejszy przebieg i może skończyć się powikłaniami – ostrzegła nas lekarka. – Wcale nierzadkie jest zapalenie opon mózgowych. Możliwe jest także zapalenie płuc, stawów i mięśnia sercowego.

Słysząc te prognozy, mąż przestraszył się nie na żarty i posłusznie zastosował się do wszelkich zaleceń. Od razu wróciliśmy z ferii do domu. A gdy mąż poczuł się lepiej, to nawet napomknął, że...

Reklama

– Latem znowu pojedziemy tam, gdzie jest ta świetna pierogarnia. Teraz to „świetna”! – uśmiałam się w duchu.

Reklama
Reklama
Reklama