Reklama

Zawsze mówiłam, że mój mąż ma portfel jak sito – cokolwiek tam włożył, po chwili znikało. Owszem, czasem coś tam błysnęło – jakaś stówka, może dwie – ale zanim zdążyłam zapytać, skąd, już nie było śladu. On tylko wzruszał ramionami i mówił, że „wydatki były”. Uwierzyłabym, gdyby nie to, że od dziesięciu lat sam nie kupił sobie ani jednej koszuli. Z początku zrzucałam to na roztargnienie. Ot, facet – rachunki płaci z opóźnieniem, reszty nie odbiera, a paragony wyrzuca. Jednak z czasem zaczęły się ginąć większe kwoty. I choć nie chciałam robić awantur – bo przecież w domu wszystko było „na swoim miejscu”, lodówka pełna, dzieci ubrane – to w głowie kołatała się myśl: gdzie on to wszystko chowa? I tak żyłam w tej swojej łagodnej nieświadomości, aż któregoś dnia spotkałam sąsiadkę na klatce. I wystarczyły trzy zdania, żeby moje różowe okulary spadły z hukiem na beton.

Zamarłam

– Może kawa? Mam świeżo parzoną, a dzieciaki na zajęciach – zaczepiła mnie Jola, sąsiadka z piętra niżej.

Zwykle grzecznie odmawiałam, ale tego dnia byłam po dziwnej rozmowie z mężem. Znów nie wiedział, gdzie się podziały pieniądze na rachunek za prąd. I znów powiedział, że „chyba wziął coś na stacji”.

Chętnie – uśmiechnęłam się słabo. – Niech będzie kawa.

Usiadłam u Joli w kuchni, a ona już nalewała aromatycznej kawy do filiżanek z różowym wzorkiem.

Jak tam u pani z mężem? – zapytała nagle. – Bo mój to znowu kłóci się z ZUS-em.

– A u mnie… jak to u mnie. Portfel jak studnia bez dna. Co włożę, znika.

– A to ciekawe – mruknęła Jola, jakby się czegoś domyślała. – Bo ja coś widziałam, ale nie chciałam się wtrącać.

Zmarszczyłam brwi.

– Co takiego?

– Stasia pracuje w kantorku na rogu. Powiedziała, że widuje twojego męża u tej nowej, co otworzyła solarium. Regularnie. Nawet w tygodniu.

– W solarium?! – prawie zakrztusiłam się kawą.

– No tak mówiła. I że raz przyszedł z reklamówką... A potem wyszedł bez. Może jakieś zakupy zostawił? – dodała z przekąsem.

Zamarłam. Kawa natychmiast straciła smak. Poczułam, jakby ktoś wcisnął mi w żołądek zimny kamień.

– Mów wszystko. I nie owijaj w bawełnę.

Zrobiło mi się gorąco

– No bo widzisz – Jola nachyliła się konspiracyjnie – ta dziewczyna z solarium, to nie jest taka zwykła kosmetyczka. Młoda, ładna, taka… z tych, co się uśmiechają nawet, jak nic śmiesznego nie powiedziałaś.

I mój mąż tam łazi? – przerwałam jej, wciąż z niedowierzaniem. – Po co?

– No właśnie tego nie wiem. Ale ponoć nie tylko raz. Stasia mówi, że dwa-trzy razy w tygodniu. I że nie wygląda to na zwykłe „opalam się przed urlopem”.

Poczułam, że w środku robi mi się gorąco. Jakby ktoś mi tą kawą oblał duszę od środka. Bo przecież ja... ja wiedziałam, że z pieniędzmi coś się nie zgadzało, ale żeby… aż tak?

– A mówił coś pani? – zapytałam cicho. – Że gdzieś wychodzi? Że... że coś tam załatwia?

– Pewnie, że mówił. Że jedzie na paczkomat. Albo, że musi zatankować. Albo, że idzie do pracy, coś oddać.

Tankuje trzy razy w tygodniu? Co, cysternę?

Jola parsknęła śmiechem, ale zaraz spoważniała.

– Nie mówię ci tego, żeby ci dolać oliwy do ognia, ale jakbym ja miała takiego męża, co znika z gotówką i się nie tłumaczy, to bym mu zrobiła kontrolę jak w urzędzie skarbowym.

Zacisnęłam palce na filiżance.

– Dobrze… dziękuję. Ja już się tym zajmę.

Tylko uważaj. Bo jak się zaczyna grzebać, to czasem można znaleźć coś, czego nie chce się zobaczyć.

– Chcę wiedzieć – powiedziałam twardo. – Chcę wiedzieć wszystko.

Czułam, że coś kręci

Nie czekałam długo. Jeszcze tego samego dnia, kiedy Marek wrócił z pracy, postanowiłam zagrać jego metodami, czyli: udawać, że nic się nie dzieje.

– Cześć, kochanie – powiedziałam z kuchni, gdy trzaskał drzwiami jak zwykle. – Głodny jesteś?

– Nie bardzo. Zjadłem coś w mieście – odpowiedział i już zdejmował kurtkę.

A gdzie byłeś?

– U Zbyszka, tego z hali. Oddałem mu wiertarkę.

Zamrugałam.

– A… paczkomat?

Zawahał się. Ledwie ułamek sekundy, ale dla mnie to była wieczność.

– No, też byłem. Odbierałem zamówienie do auta – rzucił szybko. – Coś jeszcze?

– Nie – uśmiechnęłam się. – Wiesz co, jutro skoczę do tego solarium, co się otworzyło koło sklepu. Jola mówiła, że mają fajne pakiety.

Zamarł z nożem w ręce, którym kroił chleb.

Po co ci solarium? – zapytał ostrożnie.

– A czemu nie? Trochę koloru by mi się przydało, nie sądzisz?

– Daj spokój, masz ładną karnację. Po co się tam wypiekać?

To wzbudziło moje podejrzenia.

– A skąd ty wiesz, jak tam jest? – zapytałam powoli. – Bo mówiłeś, że nie zwracasz uwagi na „takie pierdoły”.

– Bo... Jola wspominała kiedyś. – Uśmiechnął się krzywo.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego, jakby był obcym facetem. Mój mąż znał cennik solarium? Mój Marek?

– To może pójdziemy tam razem? – rzuciłam.

Zbladł. I już wiedziałam, że trafiłam.

Trafiłam w sedno

Następnego dnia ubrałam się lepiej niż zwykle. Makijaż, szminka, nawet buty na obcasie – niech dziewczyna z solarium wie, że nie każda żona to zgarbiona kura domowa w poliestrze. Za ladą stała śliczna blondynka z uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów.

– Dzień dobry! – zaświergotała. – W czym mogę pomóc?

– Dzień dobry. Chciałabym się zapisać na opalanie. Ale najpierw zobaczyć cennik, może… jakieś promocje dla stałych klientów?

Zamrugała szybko.

– Tak, oczywiście. Mamy karty rabatowe. A pani już u nas była?

– Nie – powiedziałam z uśmiechem. – Ale mój mąż tak. Marek. Wysoki, ciemne włosy. Chodzi tu dość często.

Uśmiech jej zniknął z twarzy.

– Aaa… to możliwe – rzuciła i zaczęła nerwowo przekładać kartki w segregatorze. – Tylu klientów się przewija, że trudno zapamiętać wszystkich...

– Rozumiem. A ta reklamówka, którą tu zostawił? Bo ponoć coś przyniósł.

Wzruszyła ramionami.

– Naprawdę nie wiem…

– No dobrze – uśmiechnęłam się słodko. – To może zapiszę się na jutro. O tej samej godzinie, o której mój Marek tu przychodzi. Będzie raźniej, nie?

Dziewczyna zrobiła się czerwona.

– My… mamy zamknięte wtedy.

– Ach tak? A to ciekawe, bo sąsiadka widziała, że drzwi były otwarte, a światło się świeciło.

Nie odpowiedziała. Tylko sięgnęła po długopis, który nagle zaczęła stukać o blat. Wyszłam z solarium z podniesioną głową. Wiedziałam, że trafiłam w sedno.

Przyłapałam go

Wieczorem w domu zapanowała cisza. Taka gęsta, że można by ją kroić nożem. Marek jadł kolację bez słowa. Ja też. I tylko nasz syn, nieświadomy niczego, rozlewał ketchup na stole, udając, że to lawa.

– Coś taka cicha? – odezwał się w końcu Marek, oblizując łyżkę po zupie.

A ty coś taki nerwowy? – odparłam, nie patrząc na niego.

Zamarł. Widziałam kątem oka, jak odkłada łyżkę, jak prostuje plecy. Wiedział, ale dalej grał głupa.

– Znowu zgubiłaś pieniądze z portfela i nie możesz się doliczyć, ile miałaś rano? – zapytał z przekąsem.

– Nie. Tym razem nie zdążyłam ich wyjąć, bo już były w solarium.

Spojrzał na mnie zaskoczony, potem udawał zdziwienie.

Co ty bredzisz?

– Byłam tam dziś. Śliczna dziewczyna. Młoda, jędrna, taka „otwarta” – rzuciłam z ironią. – Powiedziała, że nie zna cię za dobrze. Chyba zapomniała, że to solarium ma szyby. I że sąsiedzi mają oczy.

– Ty naprawdę jesteś nienormalna… – warknął. – Poszedłem tam może ze dwa razy. I co z tego? Nie wolno mi?

– Dwa razy z reklamówką? Dwa razy w tygodniu? Ty myślisz, że ja nie liczę, ile znika z konta? Że jestem ślepa?

Wstał. Odsunął krzesło tak gwałtownie, że syn aż podskoczył.

Mam dość tego przesłuchiwania! Nic się nie dzieje!

Wstałam też. Spokojnie, z pełnym opanowaniem.

– A więc jutro idziesz ze mną. Razem się poopalamy. Co ty na to?

Stał chwilę bez ruchu. Wiedział, że nie ma wyjścia. Że wszystko wyszło na jaw.

Coś we mnie pękło

Nie poszliśmy razem do solarium. Oczywiście, że nie. Następnego dnia Marek „dostał nagle telefon z pracy” i „musiał jechać na pilne spotkanie z klientem”. Tak pilne, że nie miał czasu nawet się pożegnać. Wrócił późnym wieczorem, śmierdział tanimi perfumami, a w oczach miał tę mieszaninę bezczelności i strachu, którą znałam już na pamięć.

– Ile jeszcze będziesz robić z igły widły? – spytał znudzonym tonem. – Serio, zazdrość o solarium? Mamy po czterdziestce, a ty zachowujesz się jak nastolatka.

– Wiesz, czego zazdroszczę? – wstałam spokojnie. – Nie tej dziewczyny. Zazdroszczę kobietom, które mają mężów uczciwych.

Ty to masz wyobraźnię... – parsknął.

– Nie wyobraźnię, tylko sąsiadkę z dobrą lornetką – ucięłam.

Spojrzał na mnie, tym razem bez cwaniackiej miny. Może po raz pierwszy od dawna coś do niego dotarło.

– To, co teraz?

– Teraz? Teraz to ty idziesz spać na kanapę. A jutro pójdziesz ze mną do banku. Od dziś każde sto złotych wychodzące z konta będzie miało uzasadnienie. Pisemne. I z datą.

– Ty żartujesz...

– Nie. Jak ci duszno, to nie musisz wracać.

Nie wyszedł, ale też już nigdy nie patrzył na mnie jak dawniej. I dobrze. Ja też przestałam patrzeć na niego jak na swojego mężczyznę. Teraz był po prostu... domownikiem.

Barbara, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama