Reklama

Nigdy nie przypuszczałam, że pewnego dnia będę śledzić własnego męża, jak jakaś bohaterka taniego serialu. A jednak tak właśnie wyglądały moje ostatnie tygodnie – bezsennie czekając, aż wróci, i nerwowo zerkając na telefon. Bartek zaczął znikać z domu po nocach, twierdząc, że „musi się przewietrzyć”, a ja – choć początkowo próbowałam wierzyć, że to nic złego – czułam, że coś jest nie tak. Z jego ubrań coraz częściej czuć było dziwną, kwaśną woń. Ocet. A przecież on nigdy nawet nie dotykał octu w kuchni. Co ukrywał?

Reklama

Zaczęło się od zapachu

Zawsze był wieczornym typem – po kolacji często siadał na kanapie z książką, grał na konsoli albo po prostu leżał i przeglądał coś w telefonie. Nie był typem imprezowicza, nie znosił klubów ani tłumów. Dlatego zdziwiło mnie, gdy pierwszy raz powiedział, że wychodzi „na spacer”. Było po dwudziestej trzeciej. Dzieci już spały, a ja właśnie kończyłam zmywać naczynia.

– Teraz? – spytałam zaskoczona.

– No, przewietrzę się trochę. Ciężki dzień – rzucił i zapiął kurtkę.

Zniknął na półtorej godziny. Wrócił zmęczony, z rumieńcami na policzkach i jakimś dziwnym zapachem na ubraniach. Kwaśnym. Drażniącym. Mój nos od razu wychwycił coś obcego.

– Ty byłeś w restauracji? – zapytałam niby żartem.

– Nie, a co? – uniósł brwi.

Pachniesz jak barszcz – mruknęłam.

– Zimno jest, może coś się przysiadło na kurtkę, jak przechodziłem obok baru. Zresztą, czepiasz się – dodał i poszedł do łazienki.

Przez kolejne dni sytuacja zaczęła się powtarzać. Co dwa, trzy wieczory zakładał buty i „szedł się przewietrzyć”. A ja coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie chodziło tylko o tlen. Któregoś wieczoru usiadł na kanapie, zdjął buty i wtedy poczułam to znowu – ten sam zapach. Ocet, stęchlizna, coś jeszcze. Nie dało mi to spokoju. Bo choć mogłam udawać, że nic się nie dzieje… wiedziałam, że coś jest bardzo nie tak.

Kłamstwa w pidżamie

Któregoś wieczoru powiedział, że źle się czuje i kładzie się wcześniej spać. Położył się do łóżka ubrany w pidżamę, przykrył po samą szyję i zamknął oczy. Usiadłam obok z książką, ale nie czytałam. Udawałam. Nasłuchiwałam. Po kwadransie oddech mu się uspokoił, więc wstałam cicho i zgasiłam światło. Otworzyłam drzwi sypialni i wyszłam do kuchni, ale nie odeszłam daleko. Stanęłam za ścianą i czekałam.

Nie minęły dwie minuty, jak usłyszałam ciche skrzypnięcie łóżka. Przez uchylone drzwi zobaczyłam, jak wstaje, zrzuca pidżamę, a spod łóżka wyciąga dżinsy i sweter. Przebrał się błyskawicznie i wyszedł z sypialni tak cicho, jakby szedł po śniegu. Wrócił dwie godziny później. Zdążyłam w tym czasie wrócić do łóżka i udawać, że śpię. Pachniał dokładnie tak samo, jak wcześniej – octem, jakimś starym olejem i dziwnym, ostrym zapachem, którego nie potrafiłam nazwać. Wślizgnął się do łóżka bez słowa.

Rano udawałam, że nic się nie wydarzyło. On też udawał. Przez całą niedzielę był nadzwyczaj miły – zrobił mi kawę, wyrzucił śmieci, zaproponował, że sam pójdzie z dziećmi na spacer. Patrzyłam na niego i czułam się, jakbyśmy oboje grali w jakąś farsę. Wieczorem, gdy oglądałam serial, usiadł obok i objął mnie ramieniem.

– Co tam, wszystko okej? – zapytał, jakby nic.

– A ty? – spojrzałam mu prosto w oczy. – Wszystko w porządku?

– Jasne, czemu pytasz?

Nie odpowiedziałam. Już wtedy wiedziałam, że on mnie okłamuje. Ale jeszcze nie wiedziałam, z czym się mierzę.

Telefon, który coś zdradził

Zawsze trzymał telefon przy sobie. Nawet jak szedł do łazienki, brał go ze sobą. Mówił, że to przyzwyczajenie z pracy, bo „ktoś może zadzwonić w pilnej sprawie”. Ale Bartek nie był chirurgiem ani prezydentem – pracował w firmie logistycznej i o tej porze nikt nie dzwonił.

W poniedziałek wieczorem poszedł po bułki. Zostawił kurtkę na krześle i... zapomniał telefonu. Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Podniosłam aparat, ekran był zablokowany, ale powiadomienia się wyświetlały. I wtedy zobaczyłam to.

„Spotkanie jak zwykle?” – wiadomość od kontaktu zapisanego jako Sławek z hali. A tuż pod spodem: „Mam dla ciebie te słoiki, będzie na ostro”.

Zamarłam. Słoiki? Na ostro? To nie była rozmowa dwóch kolegów z pracy. Zresztą – kto wysyła takie emotki koledze? Telefon zadrżał ponownie. „Tylko nie zapomnij fartucha”. Odłożyłam go szybko na miejsce. Serce waliło mi w skroniach. Wrócił po kilku minutach, rzucił siatkę z bułkami na stół, cmoknął mnie w czoło i jak gdyby nigdy nic poszedł się przebrać.

Nie wytrzymałam.

– Bartek – zaczęłam spokojnie. – Kim jest Sławek z hali?

W sekundę zniknął mu uśmiech z twarzy.

– Co?

– Miałeś wiadomość. Co to za spotkania „jak zwykle”? I czemu ktoś ci przypomina o fartuchu?

– Szpiegujesz mnie? – rzucił ostro.

– Nie. Po prostu... zapomniałeś telefonu.

Nie odpowiedział. Spakował się i znowu wyszedł. Tym razem nie wrócił aż do rana.

Tamtej nocy nie wrócił

Siedziałam na kanapie w ciemnym salonie. Dzieci spały, zegar wskazywał trzecią nad ranem, a ja nie miałam już łez, którymi mogłabym płakać. W telefonie cisza. Żadnej wiadomości. Żadnego wyjaśnienia. Bartek wyszedł po naszej rozmowie i nie wrócił. Nie odpisał. Nie zadzwonił. Nic.

Wyobraźnia podsuwała mi najgorsze scenariusze – może miał wypadek? Może... nie, nie byłby tak okrutny, żeby mnie zostawić bez słowa. Albo właśnie był? Może po prostu wyszedł do niej, do Sławka z hali, który najprawdopodobniej był kobietą. Albo... i wtedy dotarło do mnie coś innego. Słoiki. Fartuch. Ocet.

Wstałam nagle jak rażona prądem. Pobiegłam do łazienki, otworzyłam kosz na pranie i zaczęłam w nim grzebać. Znalazłam jego bluzę z poprzedniego wieczoru. Podeszłam z nią do nosa i powąchałam. Ten sam zapach – ostry, kwaśny, duszący. Jakby wyciągnięta z piwnicy po latach.

Nie spałam już do rana. Przed siódmą zadzwoniłam do jego pracy. Zgłosiła się jakaś kobieta, uprzejma, lekko zaspana.

– Dzień dobry, z tej strony Joanna K., żona Bartka. Chciałam zapytać, czy był dziś w pracy.

– Bartek? Nie, on od dwóch tygodni ma urlop.

Zamarłam. Przez dwa tygodnie codziennie „wychodził do pracy”. Podziękowałam i rozłączyłam się. Patrzyłam przez okno, jak ludzie odprowadzają dzieci do szkoły, jak świat toczy się dalej, zupełnie nieświadomy, że właśnie zawalił się mój. Bartek wrócił dopiero po dziesiątej. Z plastikowym wiaderkiem w ręce. Pachniał jak ocet.

Prawda miała zapach przeszłości

Stanął w progu z tą swoją plastikową „trociniarką” i próbował się uśmiechnąć, jakby nic się nie stało. Tyle że jego oczy – zmęczone, podkrążone – nie miały w sobie ani krzty uśmiechu.

Co to za wiaderko? – spytałam, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.

– Ogórki – mruknął, stawiając je na podłodze. – Kiszone. Dla ciebie.

Nie odezwałam się. Tylko patrzyłam, jak odwiązuje wieczko i pokazuje mi zawartość. Ogórki pływały w mętnej wodzie, w towarzystwie czosnku i koperku. I to był właśnie ten zapach. Ten zapach, który nocami rozlewał się po naszym domu.

Ty robisz... ogórki? – wydukałam w końcu.

– Tak – usiadł naprzeciw mnie. – Robię kiszonki. Po godzinach. W piwnicy u ciotki.

– Ale... po co?

Zawahał się. Widziałam, że szuka słów.

– Bo mam dość tej roboty, Joasia. Mam dość stania w biurze, wpatrywania się w monitory, słuchania poleceń jak dzieciak. Od dwóch lat w głowie mi siedzi taki pomysł... żeby rzucić wszystko i robić coś swojego. Coś prawdziwego.

– I dlatego kłamiesz, znikasz z domu i pachniesz jak... sałatka z PRL-u?

– Nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć. Bałem się, że mnie wyśmiejesz. Że uznasz, że zwariowałem. Ale te ogórki naprawdę schodzą. Ludzie je kupują. Nawet ten „Sławek z hali” to tak naprawdę Magda – prowadzi food trucka i bierze ode mnie słoiki. Milczałam długo. Bo choć złość jeszcze nie opadła, coś we mnie pękło. Coś jak... napięta przez tygodnie sprężyna.

I co ja mam teraz z tym zrobić?

Siedzieliśmy naprzeciw siebie, ja z herbatą w dłoni, on z ogórkiem w ręku, jakby to był jakiś amulet. Nadal byłam w szoku. Przez tygodnie podejrzewałam go o najgorsze – kochankę, podwójne życie, może nawet długi albo hazard. A on... kisił warzywa. W ukryciu. W piwnicy. Z jednej strony chciało mi się śmiać – z tego absurdu, z siebie, z niego, z całej tej historii. Z drugiej... miałam ochotę rzucić w niego tym wiadrem i wykrzyczeć wszystko: że mnie okłamywał, że żyłam w strachu, że nie ufał mi na tyle, by się przyznać. I to bolało najbardziej.

– A nie pomyślałeś, że mógłbyś mi o tym powiedzieć? Może nie wyśmiałabym cię. Może bym... pomogła?

Westchnął ciężko i spuścił wzrok.

– Ty zawsze jesteś taka poukładana. Taka rozsądna. Bałem się, że mi powiesz: „Bartek, daj spokój, kiszenie ogórków to nie biznes, tylko hobby”.

– Może bym tak powiedziała. Ale wtedy. A teraz? Wiesz, co czuję?

Pokręcił głową.

– Zawód. Bo mogłam być częścią tego wszystkiego. Zamiast siedzieć po nocach i płakać, mogłam z tobą siedzieć w tej twojej piwnicy. Też lubię czosnek, wiesz?

Uśmiechnął się pierwszy raz od dawna.

To chcesz... mi pomóc?

Wzruszyłam ramionami.

– Nie wiem. Jeszcze się na ciebie gniewam. Ale jak ogórki będą dobre, to pogadamy.

Chwycił jeden, podał mi. Spróbowałam. Kwaśny, intensywny, mocno czosnkowy. Dokładnie taki, jak cała ta historia.

Joanna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama