Reklama

Ja sam ryb nie łowię, bo nie mam do tego cierpliwości. Jako emerytowany żołnierz preferuję bardziej aktywne formy wypoczynku. Podobnie jak mój pies Max, nowofundland wielkości kucyka. Obaj uwielbiamy spacery wokół pobliskiego jeziora, na którym w zimie co dwadzieścia metrów widać zakutanych po uszy wędkarzy, wlepiających wzrok w małe przeręble i czekających na „rybę życia”.

Reklama

Czasami towarzyszą im dzieciaki, które ślizgają się na butach bądź jeżdżą na łyżwach w pobliżu niezbyt zainteresowanych ich poczynaniami ojców. Max zawsze z dużym zainteresowaniem przygląda się ich wybrykom, powarkując czasami z cicha, jakby chciał ostrzec przed niebezpieczeństwem, które tylko on dostrzega.

Nie przypuszczałem, że ma jakiś szósty zmysł, bo nigdy nie byliśmy świadkami żadnej groźniejszej przygody. Nigdy – aż do tamtego ranka.

Cholera, nie mam przy sobie nawet liny

Byliśmy w połowie naszego spaceru, dokładnie po drugiej stronie jeziora. W tym miejscu wpada do zbiornika mała rzeczka, która leniwą strużką spływa przez małe spiętrzenie. Lód tworzy tutaj fantastyczne konstrukcje i sprawia wrażenie przynajmniej dwukrotnie grubszego niż w pozostałych częściach jeziora.

Ale dobrze wiem, że to tylko złudzenie; płynąca tuż pod powierzchnią woda zdecydowanie osłabia strukturę tafli od dołu, a spiętrzone od góry zwały lodowych fal zastygłych w bezruchu, stanowią tylko dodatkowe obciążenie.

Zobacz także

Miejsce to zazwyczaj jest zupełnie puste, bo wszyscy wędkarze wiedzą, że taki lód może być niebezpieczny. Wędkarze tak, ale nie ich pociechy.

Schodzimy z małego mostku, kiedy Max nagle staje tuż nad brzegiem, strzyże uszami i warczy głucho, wpatrując się w dwie szybko zbliżające się sylwetki. Podążam za jego wzrokiem i widzę, że na łyżwach suną ku nam dwaj na oko dziesięcioletni chłopcy. Jadą naprawdę bardzo szybko i na granicy ryzyka.

I jadą dokładnie w naszą stronę

Max szczeka ostrzegawczo i potrząsa łbem. Z cichym skomleniem drepcze przy brzegu jeziora, aż wreszcie decyduje się i wchodzi na lód.
– Staruszku, uważaj! – ostrzegam go, ale zupełnie niepotrzebnie, bo od razu przyjmuje pozycję „waruj” i zaczyna powoli czołgać się w stronę chłopców.

Czarnego psa tych rozmiarów nietrudno dostrzec na białej połaci zmrożonego śniegu. Chłopcy już się zorientowali, ale zamiast zawrócić – jeszcze przyśpieszają i po chwili są już przy nim. Max, cały czas leżąc na brzuchu, z szeroko rozstawionymi łapami, szczeka jak oszalały, szczerzy kły i wyraźnie próbuje ich przegonić. Nic to nie daje – chłopcy kompletnie ignorują psa, okrążając go na łyżwach coraz mniejszymi kółkami.

Nagle zaczyna się jakby kurczyć, wtula łeb między przednie łapy i już nie szczeka, tylko z napięciem obserwuje sytuację. Chcę coś powiedzieć, krzyknąć na nich, żeby natychmiast się stąd wynosili, ale jest już za późno.

Jeden z chłopaków zaczepia łyżwą o wystający kawałek lodu, przewraca się, uderza z całym impetem w lód i… znika. Drugi dzieciak, zupełnie zdezorientowany, stara się pomóc koledze, podjeżdża na łyżwach i za chwilę on też wpada do wody.

Spiętrzone kawały lodu wskazują miejsce oddalone jakieś dwadzieścia metrów od brzegu. Max zrywa się, i nie bacząc na własne bezpieczeństwo, sunie w kierunku wielkiej dziury w lodzie. Jego pazury działają jak kolce w zimowych oponach. Już po chwili jest na miejscu i rzuca się w lodowatą otchłań.

Nowofundlandy kochają wodę. Ich sierść jest tak gęsta, że są niemal niezatapialne, a przy okazji – zupełnie niewrażliwe na zimno. No, może nie aż tak jak nasze polskie „morsy”, ale dają radę. Przy okazji – doskonale pływają.

Chyba się spóźniłem, Max nie oddycha!

Max wytrzyma jakiś czas, lecz sam na pewno sobie nie poradzi. Bez chwili wahania ściągam puchową kurtkę i gruby, wełniany sweter (tylko idiota ładuje się do zimnej wody w kompletnym zimowym ubraniu; ciuchy trzeba zostawić, bo w lodowatej kąpieli będą tylko przeszkadzać). Szybko zrzucam też buty i spodnie. Nie, nie byłem w wojsku komandosem, tylko zwykłym kwatermistrzem, ale przeszedłem kilka szkoleń i po prostu swoje wiem. Skarpety, bokserki i podkoszulek z długim rękawem – to wszystko, co mam na sobie. Jest mi zimno jak cholera, jednak na pewno nie aż tak, jak będzie za moment…

Nie mam przy sobie sprzętu ratunkowego, żadnych haków, kolców, drabin, saperki, bo niby skąd. Dlatego wybieram najprostszy sposób – rzucam się szczupakiem na lód, hamuję jedną ręką, obracam się nogami do przodu, a siła rozpędu kieruje mnie prosto do celu. Po chwili, jadąc jak na bobslejach, wpadam do wody.

Kątem oka dostrzegam Maxa i dwóch chłopaków. Dalej nic. Zimno. Po prostu – zimno. Byłem przygotowany na szok termiczny, ale i tak uszło mi całe powietrze z płuc. Zaczynam dygotać i wiem, że każda sekunda zwłoki przybliża mnie do tragicznego końca. Na szczęście jest tu w miarę płytko – woda sięga mi do połowy klatki piersiowej.

Łapię za fraki jednego dzieciaka, zapieram się w mulistym dnie i… fruu! Chłopak sunie już po lodzie. Drugi tak się wczepił w gęstą sierść Maxa, że z trudem go odrywam. Kiedy biorę zamach dostrzegam, że pies idzie na dno jak kamień. Wyrzucam drugiego dzieciaka w ślad za pierwszym i staję przed prawdziwym dylematem: mam ratować siebie czy mojego najlepszego przyjaciela?

Widzę, że brzegiem nadciąga dwóch wędkarzy, zaraz za nimi biegnie kilku następnych, więc dochodzę do wniosku, że jakby co, wyciągną nas obu.

Dlatego już bez wahania nabieram powietrza i kucam, zanurzając się cały pod wodę. Macam rękami wokół siebie i gdy już tracę nadzieję, gdy już zamarzam, palce trafiają na gęste kudły. Chwytam je kurczowo, wyciągam mu łeb na wodę, ale nie mam już siły, żeby wydobyć go na lód. Chyba się spóźniłem, pies nie oddycha, nie drży, ślepia ma zamknięte.

Obejmuję go z całych sił, czekam na ratunek

Jakimś cudem wędkarze docierają do nas. Położyli się jeden za drugim, trzymając się na przemian za ręce i nogi, a ostatni wiąże mi pod pachami grubą linę. Potem jakaś wielka siła wyrywa moje stopy z mułu i za chwilę już jestem na lodzie. Leżę na plecach, lina napręża się i czuję ogień od karku aż do pośladków. Ciągną mnie po lodzie ze trzy, może cztery metry, aż wjeżdżam na rozłożony koc. Dwóch ludzi błyskawicznie łapie za rogi koca i po minucie jestem już na brzegu.

Oddycham łapczywie, szczękając jednocześnie zębami. Z całej siły tulę Maxa i nie mogą mnie od niego oderwać. Wreszcie ktoś drze mi się prosto do ucha:

– Panie, do ciężkiej cholery, puść pan tego psa, bo go pan zadusisz!

Spoglądam prosto w wierne, wgapione we mnie oczy mojego przyjaciela. Max zaczyna ziać i cichutko piszczeć. Zwalniam uścisk, ale tylko trochę, bo nadal się boję, że jednak odejdzie. Ale nic z tego.

Obu nas opatulają kocami, a kiedy słyszę sygnał karetki, tracę przytomność. Wiem, że przepisy na to nie zezwalają, jednak ze zdziwieniem spostrzegam, że jadę w karetce razem z Maxem. Tak jak ja jest opatulony folią pozwalającą zachować resztki ciepła, ale tylko mnie podłączono do kroplówki. Na oko widać, że mimo wszystko jest w lepszej formie ode mnie.

– A dzieciaki? – pytam.

– Wszystko w porządku – uspokaja mnie ratownik medyczny. – Pojadą drugą karetką, są w znacznie lepszym stanie, niż pan i pies.

– Max… On wabi się Max…

– Max jest bohaterem. I z pana zresztą też niezły kozak – śmieje się. – Żeby w tym wieku się bawić w morsa, to trzeba mieć jaja!

– Obaj je mamy – próbuję się uśmiechnąć, ale nie udaje mi się to za pierwszym ani za drugim razem.

Dopiero kiedy słyszę ciche skomlenie Maxa – moją zmarzniętą twarz wykrzywia grymas, który przy odrobinie dobrej woli można wziąć za uśmiech. Ale w środku śmieję się całą gębą!

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama