Reklama

Mam 26 lat, jestem niezależna, mam stałą pracę, wynajmuję sobie całkiem przyjemne mieszkanie z balkonem i... nie mam faceta. Co – jak wynika z codziennych westchnień mojego ojca – jest największym dramatem, jaki mógł mnie w życiu spotkać.

Reklama

– Ewa, dziecko, ty naprawdę chcesz tak całe życie być sama? – to jego klasyk, repertuar codzienny, coś między „dzień dobry” a „smacznego”.

Mój ojciec, wdowiec od ośmiu lat, próbuje chyba na swój sposób „uratować” mnie przed samotnością i szuka mi męża. Tylko że jego metody nie miały nic wspólnego ze współczesnym wyobrażeniem o randkowaniu. Nie jestem pewna, czy on w ogóle wie, co to aplikacje randkowe. Chociaż może to i lepiej... Przez ostatnie lata byłam już swatana z:
– synem znajomej z parafii („bardzo spokojny chłopak, trochę nieśmiały, ale podobno umie zrobić własną wędlinę”),
– mężczyzną z ogłoszenia z lokalnej gazety („taki miły pan, miał dwie żony, ale obie zmarły, więc wiadomo, że potrafi być wierny”),
– i kolegą z pracy taty, rozwodnikiem po pięćdziesiątce, który mówił o sobie „dojrzały i pełen pasji” – i naprawdę miał na myśli pasję do modelarstwa i szachów.

Czasami myślę, że ojciec bardziej niż szczęścia dla mnie, chce po prostu świętego spokoju. Żeby mógł znajomym z działki powiedzieć, że jego córka „też już jest ustatkowana”. Jakby moje życie było jakimś nieuporządkowanym biurkiem, które trzeba ogarnąć przed inspekcją. Więc kiedy ostatnio zaprosił mnie na „niewinną herbatkę” i zaczął rozmowę od „mam dla ciebie kogoś wyjątkowego”, wiedziałam, że znowu wpadłam. Tym razem obiektem westchnień miał być Paweł – syn kolegi z pracy.

– Porządny chłopak, z głową na karku. Nie jakiś obibok. Ma swoje mieszkanie, pracę i nawet samochód – wymieniał ojciec z dumą, jakby mówił o nowej promocji w markecie.

Zgodziłam się. Nie dlatego, że wierzyłam, że to miłość życia. Po prostu wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, ojciec przez następne miesiące będzie robił z mojego stanu cywilnego temat numer jeden przy każdej możliwej okazji. A tak – jedna randka, jeden wieczór. Co się może wydarzyć? Spojrzałam w lustro i rzuciłam do siebie:

– Ewa, masz to jak w banku. Najwyżej będzie kolejna anegdota do opowiedzenia koleżankom.

I tak właśnie, z ironicznym uśmiechem na twarzy, wyruszyłam na spotkanie z Pawłem – kolejnym „porządnym chłopakiem z głową na karku”.

Spotkanie w restauracji

Weszłam do restauracji dziesięć minut przed czasem. Nienawidziłam się spóźniać, nawet na spotkania, które z góry uznawałam za potencjalnie nieudane. Lokal był elegancki, ale nieprzesadnie. Drewniane stoły, ciepłe światło i kelnerzy, którzy uśmiechali się do klientów, jakby naprawdę lubili swoją pracę. Rozejrzałam się i od razu go zauważyłam. Siedział przy stoliku w rogu, wyprostowany, ubrany w jasnoniebieską koszulę i ciemne spodnie. Widziałam, że też mnie wypatrzył. Uśmiechnął się i wstał, podchodząc z wyciągniętą ręką.

– Ewa? Paweł. Bardzo miło mi cię poznać.

Uścisk dłoni był pewny, ale nie przesadnie silny. Usiadłam, jeszcze raz szybko oceniając sytuację. Przystojny w sposób bezpieczny, jak reklama konta oszczędnościowego. Schludny, uczesany, zadbany. Wszystko było z nim w porządku. I chyba właśnie to „wszystko w porządku” zaczęło mnie trochę niepokoić.

Zamówiliśmy wodę i po krótkiej wymianie grzeczności, Paweł sięgnął po coś, co miał przy sobie – dużą, czarną teczkę. Pomyślałam, że może przyszedł prosto z pracy, miał coś ważnego do skończenia albo – w najgorszym wypadku – chce mi zaprezentować swoje CV, jakby nasze spotkanie było rozmową rekrutacyjną. Otworzył teczkę, a potem... wyciągnął plan wesela. Zamarłam. Na środku stołu rozłożył kolorowy wydruk z mapką sali, zaznaczonymi stołami i maleńkimi nazwiskami wypisanymi obok cyferek.

– Nie chciałem cię zaskoczyć… ale chciałem być przygotowany – powiedział z powagą, której nie powstydziłby się szef sztabu generalnego.

– To... bardzo szczegółowy plan – odpowiedziałam powoli, starając się ukryć, że próbuję jednocześnie nie wybuchnąć śmiechem i nie uciec z lokalu. – A co jeśli nie jesteśmy kompatybilni?

– Dlatego mam też wersję alternatywną planu podróży poślubnej, na wypadek, gdybyś wolała coś bardziej aktywnego niż Malediwy – odparł z zupełną powagą, sięgając po kolejne dokumenty.

Byłam w szoku. Facet zaplanował nasze życie w kolorowych tabelkach. Próbowałam obrócić wszystko w żart, rzuciłam coś o tym, że może powinniśmy jeszcze sprawdzić zgodność znaków zodiaku albo grupy krwi, ale Paweł tylko kiwnął głową i powiedział, że już sprawdził nasze daty urodzenia – pasujemy. Czułam się, jakbym weszła w odcinek jakiegoś paradokumentu, z tym że nikt nie krzyczał „cięcie”. Zamiast tego kelner zapytał, czy możemy już złożyć zamówienie. Spojrzałam w kartę, żeby nie patrzeć na listę gości, którą Paweł położył mi przed nosem.

Kulminacja randki

Wpatrywałam się w swoje carpaccio, jakby miało mi wskazać drogę ucieczki. Paweł właśnie kończył omawiać dwie wersje dekoracji stołów, a ja coraz wyraźniej czułam, że tonę w czyimś gotowym scenariuszu życia, w którym dostałam główną rolę bez przesłuchania.

– A może zamiast Kowalska-Nowak, po prostu Nowalska? Brzmi ładnie – powiedział z przekonaniem, jakby chodziło o wybór koloru zasłon.

Zanim zdążyłam zadać kolejne kontrolne pytanie typu: „Czy masz też projekt przedszkola dla przyszłych dzieci?”, on już pytał, jak wygląda mój podpis, bo chciał zaprojektować monogram. Wtedy podjęłam decyzję.

– Przepraszam, pójdę na chwilę do łazienki – powiedziałam, unosząc się z krzesła.

W rzeczywistości przeszłam przez korytarz, skręciłam w lewo, potem w prawo i... wyszłam bocznym wyjściem. Na zewnątrz pachniało asfaltem i dymem z kebaba. Niebo było ciemne, a powietrze lekkie, jakby nagle wszystko znowu było możliwe. Uświadomiłam sobie, że właśnie uciekłam z randki, na której planowano moje nazwisko na serwetkach i moje zdjęcie na tablicy gości. I nie, nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia.

Rozczarowanie ojca

Wróciłam do mieszkania wcześniej, niż ojciec się spodziewał. Siedział w fotelu z gazetą, jak gdyby nigdy nic. Spojrzał na mnie zaskoczony, a potem z takim błyskiem nadziei w oku.

– Już jesteś? I jak poszło? Paweł to przecież świetny chłopak, co nie?

Powoli zdjęłam buty. Milczałam jeszcze chwilę, zanim się odezwałam.

– Tato, jeśli jeszcze raz wyślesz mnie na randkę z kimś, kto ma folder z potencjalnym menu weselnym, to przysięgam, że ucieknę do klasztoru.

– Co ty mówisz? Paweł to porządny chłopak! Ma dobrą pracę, dom… i nie pije!

– A ja mam serce, rozum i wolną wolę.

Zamilkł. Widziałam, że nie rozumie. Że dla niego to się nie składa. Kiedy był młody, wszystko się działo według planu: zaręczyny, ślub, dzieci, dom z ogródkiem. Dziś nie mógł pojąć, że dla mnie plan to coś, co piszę na poniedziałek, a nie na resztę życia.

Nie chcę być czyimś projektem, tato. Nie jestem pustą rubryką w czyimś terminarzu.

Westchnął, odłożył gazetę. Przez chwilę patrzył na mnie, jakby widział kogoś obcego. Ale nie powiedział już nic.

Czego tak naprawdę chcę

Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. W końcu włożyłam bluzę, założyłam buty i wyszłam z mieszkania. Miasto już spało, ale mnie to nie przeszkadzało. Chodziłam bez celu, z rękami w kieszeniach, oddychając chłodnym powietrzem i próbując ułożyć sobie w głowie to wszystko, co się wydarzyło. Zaczęło się jak niewinna przysługa dla ojca. Skończyło się ucieczką przez zaplecze restauracji i pytaniami, które pewnie będą wracać jeszcze długo.

Zastanawiałam się, jak często kobiety są popychane w stronę życia, które ktoś już dla nich zaplanował. Jak często mamy być „rozsądne”, „gotowe”, „dojrzałe”, kiedy w rzeczywistości nikt nas nie pyta, czego tak naprawdę chcemy. Może to dlatego tak wielu ludzi czuje się w swoich związkach jak statyści w cudzej bajce.

Nie twierdzę, że mam wszystko poukładane. Czasem nie wiem, czy chcę być z kimś, czy sama. Ale wiem jedno: jeśli już kiedyś zdecyduję się na związek, to nie dlatego, że ktoś mi go polecił jak nowy model pralki. Chcę mieć prawo do błędów, do głupich decyzji i do własnego chaosu. Wróciłam do domu, zdjęłam buty i usiadłam w kuchni z kubkiem herbaty. Pomyślałam wtedy, że życie to nie katalog ślubny. I że może czasem warto mieć plan… ale tylko swój własny. Bez mapek stołów i złotych literek z nazwiskiem, które nie zdążyło nawet dobrze wybrzmieć.

Ewa, 26 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama