Reklama

Marta była z tych kobiet, które planują urodziny z kalendarzem w dłoni i kolorowymi zakładkami. Każdy szczegół przemyślany: tort z tej konkretnej cukierni, czerwone wino półsłodkie (bo takie lubi ciocia), i radio grające cicho w tle, żeby nie zagłuszać rozmów. Imieniny obchodziła z nabożeństwem – zawsze przy stole, zawsze z sernikiem i zawsze z ludźmi, którzy udają, że sernik ich obchodzi. Nazywała to „rodzinnym rytuałem”, ja w myślach nazywałem to „kontynuacją PRL-u w wersji lukrowanej”. Zgrzytające krzesła, goście w wyprasowanych koszulach, cisza przerywana westchnieniem teściowej. Brakowało tylko kanistra spirytusu pod stołem i taśmy z piosenkami Czerwonych Gitar.

Reklama

Odkąd zmarła moja matka, ojciec – Tadeusz – bywał u nas częściej. Na początku to było niewinne: rosół w niedzielę, porada w sprawie zmywarki, wspomnienia z młodości. Ale potem przyszedł czas na dłuższe spojrzenia, przesadne komplementy, żarty o podtekstach, które niby śmieszyły wszystkich, ale tylko mnie nie bawiły. Wszystko zaczęło się od tego, że ojciec przyniósł Marcie perfumy na imieniny. A potem... cóż, potem niewinność się skończyła.

Ojciec ostro przesadzał z tekstami

Ojciec zjawił się jak zwykle za wcześnie. Miał torbę pełną czekoladek, kwiatów i, jak to ujął, „drobiazgu dla naszej gospodyni”. Marta otworzyła drzwi i uśmiechnęła się, choć ja od razu zauważyłem ten cień w jej spojrzeniu. Taki, który mówił: „znowu on, i znowu w trybie nadgorliwego adoratora”.

– Sto lat, kochanie! – zawołał, wręczając jej bukiet. – Dla takiej damy to ja nawet w deszczu bym biegł po frezje!

– Dziękuję, tato – powiedziała cicho, odbierając torbę. – Cieszę się, że jesteś.

– I ja się cieszę. A to... – podał jej pudełko. – Zobacz, wybrałem sam. Powąchaj, jak pachnie. Idealnie do twojego temperamentu!

Zerknąłem z fotela. Perfumy. Marta zamarła na ułamek sekundy, potem tylko skinęła głową. Wiedziałem, że nic nie powie. Przynajmniej nie teraz.

Przy stole ojciec zajął miejsce tuż przy niej. Kroił ciasto, poprawiał jej serwetkę, dotykał ramienia przy każdej okazji.

– Marta to prawdziwy skarb – mówił do wszystkich. – I charakter, i uroda. Jak się uśmiecha, to człowiek od razu lepiej się czuje. A jak się schyla po talerz... no, cóż mogę powiedzieć – ma czym oddychać.

Wszyscy się zaśmiali. A ja widziałem grymas Marty. Ten ledwo zauważalny, ale dla mnie oczywisty. Gdy goście się rozeszli, ojciec został „pomóc posprzątać”.

– Marta, ja tylko zmiotkę złapię, nie martw się – rzucił z zapałem. – Ty to jesteś kobieta nie do podrobienia. Ja to bym dla takiej z kuchni nie wychodził.

Siedziałem przy stole, dłubiąc widelcem w serniku. W duchu parsknąłem. Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę, że ja tu jestem? I że słyszę każde jego słowo?

Chciałem zbyć to śmiechem

Następnego dnia rano Marta usiadła naprzeciwko mnie w kuchni. Miała jeszcze na sobie piżamę i ten wyraz twarzy, który mówił jedno: „To już nie przejdzie bokiem”.

– Krystian, musimy porozmawiać – powiedziała spokojnie, ale jej ton był lodowaty. – Nie chcę, żeby twój tata więcej mówił do mnie w ten sposób. To nie są żarty.

Zamieszałem łyżeczką w herbacie. Chciałem zbyć to śmiechem, ale spojrzenie Marty mnie zatrzymało.

– Co dokładnie powiedział? – zapytałem, jak idiota. Od razu tego pożałowałem.

– Krystian... – westchnęła. – Dotyka mnie. Gładzi ramiona, łapie w talii. Komentuje, jak pachnę. I jak wyglądam, kiedy się schylam. To nie jest zabawne. To jest obrzydliwe.

Oparłem się o krzesło i wbiłem wzrok w stół.

– Może on po prostu nie rozumie granic...? Wiesz, starsze pokolenie...

– Nie. – przerwała mi. – To nie jest kwestia granic. To kwestia jego rąk na mojej talii i jego oczu na moich plecach. Ja nie chcę, żeby on tu przychodził.

– Marta... – zacząłem, ale nie wiedziałem, co powiedzieć.

Krystian, on mnie brzydzi. I chcę się czuć bezpiecznie we własnym domu.

Siedzieliśmy w milczeniu. A ja miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Brawo. Obroniłeś napaleńca w imię rodzinnej atmosfery. Medal z buraka – gotowy do wręczenia.

Nie wiedziałem, co z tym robić

Trzy dni później zjawił się bez zapowiedzi. Pojawił się w drzwiach z pudełkiem drożdżówek i uśmiechem od ucha do ucha.

– Pomyślałem, że wpadnę. Przejeżdżałem niedaleko, a ciasto z waszej piekarni chodziło za mną od tygodnia – rzucił wesoło.

Marta nawet nie wyszła z pokoju. Powiedziała tylko przez drzwi: – Przepraszam, źle się czuję. Muszę się położyć.

Ojciec wszedł do kuchni jak do siebie, rozsiadł się przy stole i rozpakował drożdżówki. Usiadłem naprzeciwko i czekałem, aż powie coś, co znowu wbije mi nóż w mózg.

– Wiesz, ta twoja Marta... ona dojrzewa jak dobre ciasto – powiedział nagle. – Im starsza, tym bardziej apetyczna. Ech, jak ja bym miał teraz tyle lat co ty...

Zamarłem. Spojrzałem na niego bez słowa. Popijał herbatę, jakby właśnie opowiadał o pogodzie.

Tato, to nie jest w porządku – powiedziałem w końcu. – Marta nie czuje się dobrze z tym, jak ją traktujesz.

– Oj, daj spokój. Przesadzacie. Kobiety lubią, jak się je docenia. A Marta? Ona mnie lubi. Czuć to.

Po jego wyjściu usiadłem z Martą w salonie.

– Albo ty mu powiesz, albo ja – powiedziała cicho, ale stanowczo. – Ale jeśli ja to zrobię, już nie będzie powrotu do tego, co było.

Spojrzałem na nią i poczułem, jak wszystko usuwa mi się spod nóg. Brawo, stary. Twój ojciec właśnie flirtuje z twoją żoną, a ty się zastanawiasz, czy zdążyłeś wyprać koszulkę na jutro.

To było przekroczenie wszelkich granic

Pojechałem do niego dwa dni później. Sam, bez dzieci, bez Marty. Miałem w brzuchu kamień i każda sekunda w drodze ciążyła mi coraz bardziej. Wszedłem do jego mieszkania, gdzie od zawsze pachniało pastą do podłogi i starymi gazetami. Siedzieliśmy w kuchni przy herbacie. On zagadywał jak zwykle, ja milczałem, czekając na odpowiedni moment.

– Tato, nie będę owijał – powiedziałem w końcu. – Masz przestać. Nie żartować. Nie dotykać. Nie komentować. Marta nie czuje się z tym dobrze. Ja też nie.

Spojrzał na mnie jak na kosmitę.

– Co ty wygadujesz? Przecież my się tylko przekomarzamy. Ona się śmieje. Lubi mnie. Takie kobiety lubią męskie słowo. Komplement.

– Nie, tato. To nie są komplementy. To jest przekraczanie granic. Marta czuje się osaczona. I nie chce, żebyś się z nią kontaktował.

Zamilkł na chwilę, po czym parsknął z niedowierzaniem.

– Zwariowaliście? Co to za czasy, że człowiek nie może nawet przytulić synowej. Kiedyś to było normalne!

Wstałem. Dłużej nie mogłem tam usiedzieć.

– To nie kwestia czasów. To kwestia szacunku. A ty go właśnie straciłeś w moich oczach.

Patrzył za mną, jakbym właśnie wyrzucał rodzinę przez okno. Może i tak było. Ale to on pierwszy rozbił tę cholerną szybę.

Ojciec zniknął, ale smród pozostał

Ojciec przestał się odzywać. Żadnych telefonów, wizyt, nawet SMS-a z życzeniami na dzień dziecka dla naszych dzieci. Cisza. Taka, której się nie oczekuje, ale która nagle okazuje się ulgą. W domu zrobiło się spokojniej. Marta znów się uśmiechała, ale ten uśmiech był bardziej ostrożny niż kiedyś – jakby czekała, aż znowu coś ją zakuje od środka.

Dzieci zaczęły pytać.

– A dziadek już nas nie lubi? – zapytała nasza starsza córka, bawiąc się lalką na dywanie.

Zawahałem się, szukając słów.

– Dziadek robi sobie przerwę – powiedziałem w końcu. – Musi się nauczyć być trochę bardziej... delikatny.

W głowie dodałem: ...i mniej obrzydliwy.

Wieczorem siedzieliśmy z Martą przy stole. Patrzyła przez okno, oparta o dłoń.

– Myślisz, że on to zrozumie? – zapytała.

– Nie wiem – odpowiedziałem. – Ale nawet jeśli nie, to i tak nie może tu wrócić. Przynajmniej nie taki, jaki był.

Pokiwała głową. Przez chwilę było cicho, tylko zegar tykał z kuchni. Ojciec zniknął z naszego życia. Ale nie zabrał ze sobą wstydu, który po sobie zostawił. To wrażenie, że ktoś wszedł do twojego domu i zostawił po sobie coś, co trudno wywietrzyć. Mam nadzieję, że choć raz poczuł ten wstyd sam. Bo ja – czuję go codziennie. Za niego.

Nie jestem z siebie dumny

Minęło kilka tygodni. Życie wróciło na swoje tory, ale coś w nas się zupełnie zmieniło. Jakby ściany domu się nieznacznie przestawiły i choć z zewnątrz wszystko wyglądało jak dawniej, to wewnątrz przestrzeń była inna. Dziwna. Cisza po ojcu miała ostre krawędzie. Czasem tęskniłem za nim – za tym, kim był kiedyś, zanim zaczął mówić rzeczy, których nie wypada, i robić gesty, które zostawiają ślad.

Dzieci przestały pytać. Marta zaczęła znowu śmiać się głośno. A ja? Uczę się być ojcem, którego nie trzeba się bać. Mężem, który wspiera, kiedy życie wali się w środku dnia, przy zlewie pełnym talerzy. Nie jestem z siebie dumny. Zareagowałem za późno. Pozwoliłem, by Marta zbyt długo musiała znosić coś, czego nikt znosić nie powinien. Ale przynajmniej w końcu powiedziałem „dość”.

Ojciec odszedł z mojego życia bez jednego słowa pożegnania. I może dobrze. Bo nie każda historia zasługuje na ładne zakończenie. Niektóre po prostu się urywają. A potem zostaje się z echem słów, które nigdy nie powinny paść.

Krystian, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama