Reklama

Nigdy nie zapomnę miny mojego ojca, gdy pierwszy raz usłyszał, że chcemy go zabrać na wakacje z nami. Zmarszczył brwi, jakby właśnie usłyszał, że ma zamiar wspinać się na Mount Everest. Jan to twardy facet z kopalni, górnik przez czterdzieści lat, który nigdy nie był mistrzem w wyrażaniu emocji. Mój tata. A dla moich dzieci to postać niemal mityczna. Dziadek, który zawsze coś majsterkuje, ale nigdy nie ma czasu na bajkę.

Reklama

Odkąd mama zmarła, wszystko się w nim zmieniło. Zamknął się. Najpierw w domu, potem w sobie. Przestał dzwonić, odwiedzał nas coraz rzadziej. Miałam wrażenie, że sam siebie skazał na samotność, jakby to był jedyny sposób, by przetrwać bez niej. A przecież to nie był zawsze taki człowiek. Wiem, że potrafił się śmiać. Pamiętam te chwile, kiedy potrafił rzucić dowcipem, który rozśmieszał mamę do łez. Ale to było dawno. Za mojego dzieciństwa. Potem wszystko się gdzieś zagubiło — w pracy, w codzienności, a potem w żałobie.

Zosia i Staś, nasze dzieci, nie znały tego oblicza dziadka. Znały tylko ten jego cień — milczącego mężczyznę, który zawsze coś naprawia, ale nigdy nie przytula. Dlatego wpadłam na ten pomysł, żeby zaprosić go na rodzinne wakacje. Gdzieś nad jezioro. Żeby wyrwać go z tej smutnej codzienności. Żeby, może, przypomniał sobie, że jeszcze ma rodzinę, która na niego czeka. Piotr, mój mąż, tylko pokiwał głową:

– To się może nie udać, Anka. On nie jest z tych, co umieją się cieszyć. Ale próbuj. Może dzieci go zmiękczą.

Nie wiedziałam, czy to dobry pomysł. Nie byłam nawet pewna, czy to robię bardziej dla dzieci, czy dla siebie. Bo chyba cały czas liczyłam, że jeszcze kiedyś powie: „Dobra robota, Anka. Jestem z ciebie dumny”. Tak po prostu. Bez zbędnego patosu.

Chciałam, żeby tata z nami był

– Tata, chciałam cię zapytać… może pojechałbyś z nami na wakacje? – rzuciłam to niby od niechcenia, choć serce chciało wyskoczyć mi z piersi. Stał w kuchni, jak zwykle z czarną kawą, jakby właśnie przerwał jakąś ważną misję, żeby posłuchać mojej głupoty.

– Wakacje? Ze mną? – uniósł brew. – A po co?

– No… nad jezioro jedziemy. Domek, las, dzieci się ucieszą… – próbowałam się uśmiechać, choć czułam, jak mi twarz drętwieje.

Dzieci i tak się mnie boją – mruknął, odstawiając kubek. – Zresztą nie nadaję się na plażowicza.

– To nie chodzi o plażowanie, tato. Chodzi o to, żebyśmy byli razem. Żeby… żebyś może trochę ich poznał – urwałam. Przełknęłam ślinę. – One ciebie prawie nie znają. A ja... ja nie chcę, żeby zostały z samymi zdjęciami i historiami o „dziadku Janie, co zawsze był zajęty”.

Długo milczał. Myślałam, że zaraz powie, żebyśmy dali mu spokój. Albo że nie lubi dzieci, hałasu, nie wie, jak się zachować.

– A gdzie to jest? – zapytał cicho.

Zaskoczył mnie.

– Nad jeziorem, dwie godziny jazdy stąd. Spokojnie, dom z kuchnią, z tarasem, blisko lasu. Pojedziemy wszyscy: ja, Piotrek, dzieciaki… i ty.

– Nie wiem… – mruknął, ale nie odmówił. I już to było jak wygrana w totka.

Wieczorem, gdy opowiadałam o tym Piotrowi, ściszyłam głos.

– Nie wiem, czy robię dobrze. On... on nie umie być blisko. Nie potrafi rozmawiać, przytulać… A ja nie wiem, czy chcę znowu czuć się jak dziewczynka, która próbuje zasłużyć na jego uwagę.

Piotrek objął mnie ramieniem.

– Może nie chodzi o to, żebyś ty coś udowadniała. Może to on potrzebuje szansy, żeby wreszcie coś naprawić.

Ojciec był chłodny i niemal obcy

– Staś, przestań chlapać, bo zaraz dziadek się zdenerwuje! – wołałam przez balkon, patrząc, jak dzieci rozlewają wodę przy plastikowym baseniku.

Jan siedział dwa metry obok. Niby czytał gazetę, ale czułam, że nie spuszcza ich z oka. I że w środku aż się gotuje. Dzieci widocznie też to czuły, bo cały czas zerkały w jego stronę, jakby bojąc się, że za chwilę krzyknie.

– On chyba nas nie lubi – szepnęła Zosia, kiedy wieczorem myłam jej włosy. – Bo tak patrzy, jakby był zły.

Zatkało mnie. Miałam ochotę powiedzieć, że dziadek po prostu tak wygląda. Ale wiedziałam, że to nieprawda. On naprawdę był spięty, chłodny, niemal obcy. Przy kolacji Piotrek próbował rozładować atmosferę.

– Tata, może jutro razem popłyniemy kajakami? Ja, ty i dzieci. Będzie zabawa.

– Dajcie spokój – odburknął Jan, krojąc chleb tak, jakby to była ostatnia rzecz, na którą miał siłę. – Po co ja mam się tam pchać? Niepotrzebne mi te wasze atrakcje.

– To nie atrakcje, tylko… rodzina – powiedziałam cicho. – Nikt nie każe ci tańczyć na stole. Chcemy tylko, żebyś z nami był.

– Jestem. Czy to nie wystarczy? – spojrzał na mnie twardo.

I wtedy Staś, przez nieuwagę, upuścił kubek z herbatą. Rozlało się wszystko – na obrus, na spodnie dziadka.

– Ty mały… – zaczął Jan i zerwał się na równe nogi. Zosia zapiszczała. Staś aż się cofnął. Ja też wstałam.

– Tato! – krzyknęłam ostrzej, niż planowałam. – Dość! Jeśli tak ma wyglądać ta twoja „obecność”, to może rzeczywiście lepiej, żebyś wrócił do siebie!

Zapadła cisza. Piotrek zamarł z łyżką w powietrzu. Dzieci wpatrzone w nas jak w telewizor.

– Nie wiesz, jak to jest… być bezużytecznym – wyszeptał Jan. – Ja po prostu nie umiem inaczej.

Było o krok od tragedii

Słońce było jeszcze nisko, kiedy usłyszałam piski dzieci za oknem. Podeszłam do balkonu, przecierając oczy. Staś i Zosia pluskali się w wodzie jak małe wydry, a Jan siedział znów przy stoliku, z tą samą miną, jakby ktoś kazał mu być na weselu bez jedzenia. Odwróciłam się już na pięcie, kiedy nagle usłyszałam krzyk.

– Mamo! Staś! Staś się topi! – wrzasnęła Zosia z takim przerażeniem, że aż nogi się pode mną ugięły.

Zbiegłam na dół w samym podkoszulku. Ale zanim dobiegłam do brzegu basenu, Jan już tam był. Bez zastanowienia wskoczył do wody – w ubraniu, z zegarkiem na ręce. Wyciągnął Stasia błyskawicznie, trzymając go mocno na rękach. Malec zanosił się kaszlem, ale oddychał.

– Już dobrze, jesteś bezpieczny – szeptał Jan, drżącym głosem, mocząc jeszcze bardziej koszulę.

Zosia rzuciła się na niego z płaczem.

– Dziadku! Bałam się, że Staś się utopi!

– Ciii, już dobrze, już dobrze… – powtarzał Jan, a jego głos się załamywał. Usiadł z dziećmi na trawie. Jego ręce drżały, twarz miał mokrą nie tylko od wody.

Stałam z boku i nie mogłam powstrzymać łez. To był pierwszy raz, kiedy widziałam ojca… nie jak pomnik, nie jak kogoś z betonu. Tylko jak człowieka. Zwykłego, wystraszonego, poruszonego człowieka. Wieczorem usiedliśmy przy herbacie. Bez dzieci, bez Piotrka. Tylko ja i on. Jan trzymał kubek w dłoni, wpatrując się w unoszącą się z niego parę.

– Wiesz, Aniu… Od kiedy odeszła twoja mama, wszystko przestało mieć sens. Nawet dzień. Nawet jedzenie. Myślałem, że jakoś się to samo ułoży. Że jak będę siedział cicho, to smutek sam się wyprowadzi. Ale się nie wyprowadził.

Nie przerywałam. Milczałam. Słuchałam.

– Dzisiaj, kiedy zobaczyłem Stasia pod wodą… – głos mu się załamał. – Pomyślałem, że nie mogę już dłużej milczeć. Nie mogę być tylko cieniem. Bo wtedy nie zostanie po mnie nic.

– Tato… – powiedziałam cicho. – Zawsze chciałam, żebyś był z nami. Żebyś mówił do nas. Cokolwiek. Że jesteś. Że czujesz.

– A ja zawsze myślałem, że nie wolno mi płakać. Że jak raz się złamię, to już się nie pozbieram.

Patrzyliśmy na siebie w ciszy. I myślałam tylko o tym, jak mało trzeba, żeby coś drgnęło. I jak długo na to czekaliśmy. Tamtej nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam, patrząc w sufit, a we mnie narastała jakaś frustracja. Znowu byłam tą dziewczynką. Tą, która przynosiła szóstki, sprzątała w domu, robiła wszystko, by usłyszeć: „dobra robota, Aniu”. I znowu – nic.

Łzy napłynęły mi do oczu

Siedzieliśmy na tarasie, kiedy w końcu się odważyłam.

– Tato… opowiedz mi o mamie.

Jan nie odpowiedział od razu. Sięgnął po herbatę, ale tylko po to, żeby potrzymać ją w dłoni.

– Wiesz… Barbara miała śmiech, który niósł się przez trzy piętra. Sąsiad mówił, że jak słyszy jej śmiech, to czuje się, jakby był znowu młody. – Uśmiechnął się do siebie. – A ja byłem… gówniarzem. Cichym, ponurym chłopakiem z podziemia kopalni. Nie wiem, co ona we mnie widziała, albo może wiem...

– Co?

– Że da się mnie naprawić.

Popatrzył na mnie. Było w jego oczach coś, czego nie widziałam chyba nigdy – łagodność?

– Myślała, że kiedyś wyjdę z tej skorupy. Że będę potrafił mówić, przytulać. I czasem mi się udawało. Ale za rzadko. A teraz już jest za późno...

Wzięłam głęboki oddech.

– A ja? Co ja dla ciebie znaczyłam? Bo czasami… miałam wrażenie, że jestem tylko twoim obowiązkiem. Przypomnieniem o niej. O tym, co straciłeś.

Zamilkł. Patrzył na mnie długo.

– Aniu… Nigdy nie potrafiłem tego powiedzieć. Ale jestem z ciebie dumny. Zawsze byłem. I kocham cię. Bardzo. I twoje dzieci też.

Łzy napłynęły mi do oczu. Uśmiechnęłam się przez nie, bo właśnie na te słowa czekałam od trzydziestu dwóch lat.

– Dziękuję, tato. To wszystko, co chciałam usłyszeć. I to wszystko, co chciałam, żeby moje dzieci wiedziały o tobie.

Czułam, że coś się zmieniło

– Dziadku, pójdziesz z nami na kajaki? – zapytała Zosia przy śniadaniu, trzymając w ręce małe dziecięce wiosło.

Jan uniósł wzrok znad talerza. Przez chwilę milczał, jakby rozważał, czy to nie za dużo, czy nie za wcześnie. A potem… kiwnął głową.

– Jasne. Ale tylko jeśli pozwolicie mi siedzieć z tyłu i udawać, że wiosłuję.

Zosia zapiszczała z radości, a Staś rzucił się mu na szyję. I Jan się zaśmiał. Głośno, niezdarnie, ale się zaśmiał. Z kuchni obserwowałam ich z Piotrkiem. Popijałam kawę i czułam, że coś się zmieniło. Jakby jeden kamień usunięto z muru, który otaczał mojego ojca całe życie.

– Patrz na niego – powiedział Piotrek, podchodząc do mnie i obejmując mnie w pasie. – Pierwszy raz widzę go… takiego. Normalnego. Ludzki wyraz twarzy. Wiesz, że wcześniej myślałem, że on w ogóle nie umie się uśmiechać?

– Bo nie umiał – odparłam. – Ale chyba właśnie się uczy.

Na pomoście dzieci już zakładały kapoki, a Jan pomagał Staśkowi zapiąć zamek. I mówił coś, co wyglądało na… żart. Staś się śmiał. Śmiał się, a ja nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę się dzieje.

– Myślisz, że to ostatnia szansa była? – zapytałam Piotrka cicho. – Żeby coś naprawić?

– A czy to ważne? Skoro wygląda na to, że się udało?

Pokręciłam głową z uśmiechem.

– Ważne, bo chyba pierwszy raz w życiu nie boję się, że dzieci będą pamiętać mojego ojca tylko jako surowego, milczącego dziwaka. Teraz będą pamiętać tego dziadka, który skakał do wody i pomagał zakładać kapok.

Anna, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama