Reklama

Kiedy 1 kwietnia weszła w życie pierwsza specustawa umożliwiająca obniżenie pensji pracownikom, byłam pewna, że mnie to nie dotyczy. Pracowałam już wtedy w domu, ale pełną parą i nic nie wskazywało na to, że będziemy mieć jakiś przestój. Niestety jeszcze tego samego dnia dostałam mailem informację, że mój etat i zarobki zostają zmniejszone o 20 procent. Nowe warunki miały obowiązywać przez osiem miesięcy. Alternatywa była tylko jedna: wypowiedzenie.

Reklama

Taki ruch będzie mnie słono kosztował

Gdy przeczytałam tę wiadomość, kompletnie się załamałam. Jestem osobą samotną, bezdzietną i nie mogę liczyć na żadne finansowe wsparcie. Już wcześniej dość trudno mi było związać koniec z końcem, a teraz miałam zarabiać o jedną piątą mniej? „Z czego zapłacę rachunki, kredyty, za co kupię jedzenie?” – kołatało mi się po głowie. W pierwszej chwili chciałam odpisać, że w takim razie poproszę o wypowiedzenie, bo zamierzam poszukać sobie innej pracy, ale się powstrzymałam. Uświadomiłam sobie, że w dobie pandemii trudno mi będzie znaleźć jakieś zajęcie. Ekonomiści trąbili w mediach, że grozi nam gigantyczne bezrobocie, że jak ktoś ma szansę utrzymać posadę, to nie powinien się stawiać ani oburzać, tylko zgadzać się na to, co mu proponują. Przyjęłam więc nowe warunki.

Pomyślałam, że złożę w bankach wniosek o częściowe zawieszenie rat i jakoś przetrwam ten trudny okres. Zdawałam sobie sprawę z tego, że taki ruch będzie mnie słono kosztował, bo to automatycznie wydłuży okres kredytowania, a więc i wysokość odsetek, ale cóż było robić. Gdy człowiek nie ma wyjścia to chwyta się brzytwy, jak ten tonący.

Jakby ktoś napluł mi w twarz

Kiedy zgodziłam się na nowe warunki, ustaliłam z szefem, że będę pracować przez osiem godzin dziennie, od poniedziałku do czwartku. Piątek – z powodu obniżenia etatu i zarobków – miałam mieć wolny. Zostało to zapisane w aneksie do mojej umowy o pracę. Byłam przekonana, że skoro szef tak skwapliwie to wszystko ze mną ustalał, to ten wolny dzień będę miała nie tylko na papierze, ale także w rzeczywistości.

I tu spotkała mnie przykra, delikatnie mówiąc, niespodzianka. O tym, że szef zamierza dotrzymać tylko części umowy, tej dotyczącej obniżenia zarobków, przekonałam się już pierwszego dnia po wprowadzeniu nowych porządków. Okazało się, że pracy mam tyle, ile przed pandemią. Już wtedy trudno mi było ze wszystkim zdążyć, a teraz? Wiedziałam, że będzie to absolutnie niemożliwe. Zdenerwowana zadzwoniłam do szefa. Miałam nadzieję, że chociaż się wytłumaczy, przeprosi. Nic z tego.

– Jak ci się nie podoba, to możesz się zwolnić. Droga wolna. Za chwilę na twoje miejsce będzie dziesięciu chętnych – warknął.

– To po cholerę pan tak dokładnie ustalał ze mną nowe warunki? Mówił o wolnym piątku? – nie poddawałam się.

– Szczerze? Bo inaczej nie dostałabym pomocy finansowej w ramach tarczy – wypalił cynicznie.

– Czyli to zmniejszenie czasu pracy to zwykły pic na wodę? – dalej ciągnęłam go za język.

– Nic podobnego! – zaprzeczył gorąco, bo zorientował się, że powiedział za dużo. – Czasy są ciężkie, sytuacja nienormalna, więc musimy zdwoić wysiłki, żeby ratować firmę. Tu chodzi o przyszłość nas wszystkich! – zakończył górnolotnie i się rozłączył.

Chyba nie muszę mówić, jak się poczułam. Jakby ktoś napluł mi w twarz. Zawsze byłam sumiennym pracownikiem. Nie chodziłam na zwolnienia lekarskie, nie obijałam się, gdy trzeba było, zostawałam po godzinach. Robiłam wszystko, by firma się rozwijała, odnosiła sukcesy. A tu nagle słyszę: jak się nie podoba, to tam są drzwi? Zdenerwowana i rozżalona obdzwoniłam wszystkich współpracowników. Byli w identycznej sytuacji, ale w przeciwieństwie do mnie nie zamierzali dzwonić do szefa i protestować.

– I co to pomoże? Nic! Tylko się wkurzy i powyrzuca nas bruk, bo mu specustawy na to pozwalają. Od teraz siedź cicho, rób czego żąda i módl się, żeby gorzej nie było – poradziła mi jedna z koleżanek.

Żeby chociaż docenił moje wysiłki

Następnego dnia dowiedziałam się, że postanowiła zrobić sobie przerwę w pracy i zawalczyć o specjalny zasiłek na opiekę nad dziećmi. W jej ślady szybciutko poszło jeszcze kilka koleżanek. Ich robotę szef przydzielił pozostałym, w tym oczywiście mnie. Z bezsilności i złości popłakałam się jak małe dziecko.

Od tamtej pory zasuwam na dwa etaty. W piątek, świątek, niedzielę, bo inaczej bym się z robotą nie wyrobiła. Od ślęczenia przed komputerem nie widzę na oczy. Trwa to już piąty miesiąc, bo „zasiłkowe” koleżanki są teraz na urlopach.

Żeby chociaż szef docenił moje wysiłki, zapłacił jakąś premię. Nic z tego. Gdy tylko wspomnę coś o pieniądzach, powtarza, że jak mi się nie podoba, to mogę się zwolnić. Gdyby firma przeżywała jakieś poważniejsze trudności, jeszcze bym zrozumiała tę jego oszczędność. Ale jesteśmy w naprawdę niezłej kondycji finansowej. Szef liczy kasę, którą dostał w ramach tarcz i różnego rodzaju programów pomocowych z unii i chwali się po znajomych, że na razie wyszedł z koronawirusowej zapaści prawie bez szwanku. Z pewnego źródła wiem, że właśnie rozgląda się za nowym samochodem.

Reklama

A ja? Ja do gara nie mam co włożyć, bo muszę już płacić raty kredytów w pełnej wysokości. Banki zgodziły się bowiem tylko na trzymiesięczne odroczenie. Żeby chociaż była nadzieja, że przed końcem roku zacznę dostawać normalną pensję. Ale w mediach znowu trąbią, że najgorsze dopiero przed nami. Jak znam życie, to rządzący znowu wprowadzą kolejną specustawę. I po kieszeni, jak zwykle dostaną pracownicy, a nie pracodawcy. Ale wtedy chyba pozwolę się zwolnić i pójdę na bezrobocie. Wolę już leżeć, niż zasuwać za grosze, jak frajer.

Reklama
Reklama
Reklama