Reklama

Czasami człowiek potrzebuje jakiegoś impulsu, żeby się ogarnąć. A przynajmniej tak mówią. Ja tam uważam, że jak się już raz rozsiądziesz w fotelu życia, z kubkiem kawy w jednej ręce i pilotem od telewizora w drugiej, to ciężko się zebrać do czegoś nowego. Ale są sytuacje, które zbijają z tropu. Nie chodzi mi o nic dramatycznego – ot, po prostu, nagle zaczynasz robić coś, czego jeszcze tydzień wcześniej nie brałaś pod uwagę.

Na przykład – idziesz na terapię ruchową. I to nie dlatego, że coś ci dolega, tylko bo koleżanka powiedziała, że to „rewelacyjny sposób na odzyskanie kontaktu ze swoim ciałem”. No i że tam prowadzi taki jeden... bardzo kompetentny. Młody, przystojny, z dobrym podejściem. „Tylko nie myśl o głupotach” – dodała, kiedy widziała moją minę.

Oczywiście, że myślałam o głupotach. Miał świetne referencje i profesjonalne podejście. Ale ja, zamiast skupić się na tym, jak oddycham albo jak stawiam stopę, myślałam tylko o tym, jak wygląda pod tym uniformem. I wcale nie było mi z tym głupio.

Problemy z koncentracją, ale nie od starości

Weszłam do sali z zamiarem udawania, że mam jakieś pojęcie, co robię. Strój sportowy kupiony dzień wcześniej, jeszcze pachniał nowością. Matko jedyna, ostatni raz miałam na sobie legginsy w poprzednim stuleciu. A on już tam był – stał przy matach, z rękami skrzyżowanymi na piersi i uśmiechem, który można by wycinać i sprzedawać w pudełkach z napisem „Motywacja”.

– Dzień dobry, pani Urszulo? – zapytał, podchodząc do mnie. – Jestem Michał. Prowadzę zajęcia indywidualne.

– Mhm – odpowiedziałam, starając się nie zadrzeć głowy zbyt wysoko, bo był wysoki. Zdecydowanie za wysoki jak na moje możliwości koncentracji.

– Jak się pani czuje? Miała pani wcześniej kontakt z terapią ruchem?

– Kontakt to może miałam z podłogą, jak się kiedyś przewróciłam – mruknęłam. – Ale nie, nie miałam.

Roześmiał się, ale nie ironicznie. Taki śmiech, co to cię trochę rozbraja, a trochę wkurza, bo nie wiesz, czy właśnie zrobiłaś z siebie idiotkę, czy właśnie go rozbawiłaś.

– Spokojnie, wszystko pokażę. Zaczniemy od prostych rzeczy. Oddech, równowaga, trochę rozciągania.

– Proszę bardzo – rzuciłam i usiadłam na macie jak jakaś specjalistka. W myślach tylko powtarzałam: „Nie gap się na jego ramiona, nie gap się na jego ramiona...”

– Oddychamy przez nos, wydech ustami... Powoli. Tak, dobrze. Plecy proste.

Plecy miałam tak proste, że prawie złamałam kręgosłup. A kiedy podszedł, żeby poprawić mi ustawienie bioder, zamarłam.

– Tylko rozluźniamy – powiedział miękko. – Ciało ma pamiętać przyjemność ruchu.

„Przyjemność to ja sobie właśnie wyobrażam” – pomyślałam. A potem znów poczułam jego rękę na moich plecach i po prostu zamknęłam oczy.

Wszystko pod kontrolą. Prawie...

Zajęcia minęły szybko. Za szybko. Michał był zbyt skupiony na moim kręgosłupie, a ja zbyt skupiona na jego liniach mięśni, żeby to było zdrowe. Ale starałam się grać twardą. W końcu nie miałam piętnastu lat.

– Bardzo dobrze pani poszło – powiedział, gdy wstawałam z maty. – Jest pani bardzo świadoma swojego ciała.

– No, świadomość to ja mam – mruknęłam, poprawiając bluzkę, która jakoś dziwnie podjechała mi do góry. – Tylko z kontrolą gorzej.

Uśmiechnął się znowu. Ten jego uśmiech... Zamiast być zniechęcający, jak większość zbyt pewnych siebie uśmiechów, ten był... ciepły. A to najgorsze. Ciepłe rzeczy rozpuszczają lód. Nawet ten, który budujesz od lat.

– Proszę pamiętać o piciu wody – powiedział, podając mi butelkę. – Ciało będzie wdzięczne.

– Moje ciało jest wdzięczne za wiele rzeczy – parsknęłam. – Ale woda raczej nie jest na liście numer jeden.

– To musi być ciekawa lista.

– I długa – dodałam, unosząc brew.

Oczywiście, że przeginałam. Ale nie mogłam się powstrzymać. To było silniejsze ode mnie. Przez całe życie słyszałam, że trzeba znać umiar, być „stosowną”, „na miejscu”. A ja teraz byłam... zupełnie gdzie indziej.

– Do zobaczenia w czwartek? – zapytał.

– Jeśli się nie rozpadnę od zakwasów, to tak.

Wyszłam z sali, czując się... hm, jakby ktoś mnie dopiero co przewietrzył od środka. Ale nie chodziło o ruch. Chodziło o niego. I o to, że z każdą minutą coraz mniej mi przeszkadzało, że o nim myślę.

Bardzo pilna podopieczna

W czwartek byłam w sali dziesięć minut wcześniej. Sama siebie tym zaskoczyłam, bo na ogół spóźniam się z zasady – żeby nikt nie myślał, że mam za dużo wolnego czasu. Ale teraz... no cóż, miałam powód.

– Widzę, że dziś punktualnie – powiedział Michał, wchodząc z matą pod pachą. – Coś się zmieniło?

– Zaczęłam traktować to poważnie – odpowiedziałam z udawaną powagą. – I nie chodzi mi tylko o ćwiczenia.

Spojrzał na mnie, unosząc brew, ale nie odpowiedział od razu. Po chwili tylko skinął głową i rozwinął matę.

– Dobrze. Dziś spróbujemy czegoś trudniejszego. Trochę balansu, trochę pracy z napięciem. Gotowa?

– A czy wyglądam jak ktoś, kto się łatwo poddaje?

– Wygląda pani jak ktoś, kto lubi stawiać warunki.

– I trafnie pan zgaduje.

Ćwiczyliśmy długo, a ja raz po raz musiałam powstrzymywać się, żeby nie komentować każdego jego dotyku. Miał sposób mówienia, który sprawiał, że nawet polecenie „zrób wykrok” brzmiało jak coś między zaproszeniem a wyzwaniem. W pewnym momencie podszedł z tyłu, by skorygować moją postawę. Położył dłonie na moich ramionach, a ja wstrzymałam oddech.

– Rozluźnij szyję – powiedział cicho. – Masz w niej więcej napięcia niż cały mój grafik.

Zaśmiałam się nerwowo.

– Bo wie pan... napięcie to moje drugie imię.

Odwrócił się, a w jego uśmiechu było coś nowego. Może niepewność? A może... ostrożność?

– Trzeba będzie nad tym popracować – mruknął.

A ja już wiedziałam, że nie chodzi mu tylko o mięśnie.

Zrobił się zimny jak lód

Tydzień później, gdy tylko weszłam do sali, wiedziałam, że coś jest inaczej. Michał był uprzejmy jak zwykle, ale... bardziej zdystansowany. Mniej żartował, więcej mówił o „oddechu w obrębie klatki piersiowej”. Jakby ktoś podmienił mu baterie na tryb „pełen profesjonalizm”.

– Coś nie tak? – zapytałam, gdy poprawiał moje ustawienie w pozycji wojownika. – Zazwyczaj ma pan więcej werwy.

– Wszystko w porządku – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy. – Staram się po prostu być... precyzyjny.

– Czyli zimny jak lód?

– Nie, po prostu to jest praca. I czasem trzeba przypomnieć sobie o granicach.

– Aha – powiedziałam. – I te granice są tak od linijki, czy bardziej elastyczne?

Zawahał się. W końcu usiadł na macie naprzeciwko mnie i westchnął.

– Pani Urszulo... Nie chcę, żeby pani pomyślała, że... że jestem nieprofesjonalny.

– Ależ skąd. Jest pan chodzącym profesjonalizmem. Aż się człowiekowi wszystkiego odechciewa.

Spojrzał na mnie uważnie.

– Myśli pani, że nie zauważyłem?

– Że co? Że się na pana gapię, jakby był pan modelem na okładce pisma?

– No... tak.

Milczałam chwilę. A potem wzruszyłam ramionami.

– Trudno. Przynajmniej jestem szczera.

– I to cenię – powiedział, miękko, ale z dystansem. – Tylko że to nie może się wymykać spod kontroli.

Wzruszyłam ramionami.

– Spod mojej już dawno się wymknęło.

Wiedziałam, że nie pójdzie dalej. Że ma swoje zasady. Ale nie mogłam przestać się zastanawiać – co by było, gdyby ich nie miał?

Ostatnie spotkanie

Zadzwonił dzień przed kolejnymi zajęciami. Głos miał spokojny, ale już po pierwszym zdaniu wiedziałam, o co chodzi.

– Pani Urszulo... Chciałem poinformować, że od przyszłego tygodnia zajęcia przejmuje mój kolega. Ja... zmieniam grafik.

– Aha – odparłam sucho. – Czyli przenoszą pana do innych?

– To nie tak. Po prostu... to lepsze rozwiązanie. Dla nas obojga.

– No jasne. Lepiej nie mieć nic wspólnego z kobietą, która jeszcze żyje i chce.

– Proszę tak nie mówić.

– A jak mam mówić? Jak mam się zachować? Przychodziłam tu z głową pełną nieprzyzwoitych myśli i sercem, które nagle przypomniało sobie, że jeszcze umie bić.

Po drugiej stronie zapanowała cisza. W końcu odezwał się cicho:

– Te zajęcia miały pomóc pani poczuć się lepiej we własnym ciele. Nie chciałem, żeby przy okazji coś skomplikowały.

– One pomogły – odpowiedziałam. – Tylko nie tak, jak pan myśli.

– Urszulo... – powiedział już wprost. – Bardzo panią szanuję. I nie chcę, żeby pani czuła się odrzucona.

– Nie czuję się odrzucona – przerwałam.

– Dziękuję za zaufanie.

– A ja dziękuję za to, że był pan profesjonalistą.

Rozłączyliśmy się bez słowa więcej. I nie było mi smutno. Po raz pierwszy od dawna... czułam się po prostu kobieco. I to mi wystarczyło.

Znów poczułam się kobietą

Nie poszłam na zajęcia z jego kolegą. Miał pewnie równie imponujące referencje i równie dobrze zbudowane przedramiona, ale... to już nie było to samo. Nie chodziło przecież tylko o ruch czy postawę ciała. Chodziło o ten dreszcz – głupi, niewygodny, ale cholernie żywy – który budzi się w człowieku, gdy nagle coś w nim drgnie. Nawet jeśli nie powinno.

Kiedy spotkałam koleżankę, która poleciła mi te zajęcia, zapytała:

– I jak tam twój terapeuta?

– Profesjonalista – odpowiedziałam z uśmiechem. – Przypomniał mi, że nadal jestem kobietą.

– To może się z nim umów?

Nie, nie... On zna swoje granice. A ja już nie zamierzam nikogo do niczego przekonywać.

– No to może z kimś innym?

– Może. Ale wiesz co? Najpierw idę na lody. Sama.

Śmiała się, a ja razem z nią. Bo nagle to wszystko stało się proste. Nie chodziło o to, żeby coś się wydarzyło. Tylko o to, że mogło. W drodze do domu zajrzałam do sklepu i kupiłam nowe legginsy. Czerwone. Odcień zbyt śmiały, jak na mój wiek. I dobrze. Bo teraz, patrząc w lustro, widzę nie tylko swoje ciało. Widzę kobietę, która znowu lubi czuć.

Urszula, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama