„Mój samochód wymagał naprawy podobnie jak serce. Obcy facet pomógł mi na drodze i uruchomił mój miłosny napęd”
„Miałam 30 lat, dobrze płatną pracę w korporacji i życie, które na papierze wyglądało całkiem nieźle. A jednak wracałam do pustego mieszkania, wieszałam płaszcz, stawiałam torbę i siadałam na kanapie. I to było wszystko. Czasem zupka instant, czasem serial, czasem jedno i drugie. I tyle”.

- Redakcja
Są takie poranki, kiedy człowiekowi wydaje się, że jeszcze chwila i rozsypie się na kawałki. Że to, co do tej pory jakoś trzymało się kupy, nagle puści. Mnie taki poranek dopadł we wtorek. Nie że jakiś szczególny wtorek – zwykły. Korek pod rondem, kawa w kubku termicznym i podkrążone oczy w lusterku. Otworzyłam oczy o szóstej trzydzieści i z miejsca poczułam, że to będzie kolejny dzień z tych, w których żyje się na autopilocie. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że coś się wydarzy.
Miałam trzydzieści lat, dobrze płatną pracę w korporacji i życie, które na papierze wyglądało całkiem nieźle. A jednak… Wracałam co wieczór do pustego mieszkania, wieszałam płaszcz na wieszaku, stawiałam torbę pod stołem i siadałam na kanapie. I to było wszystko. Czasem zupka instant, czasem serial, czasem jedno i drugie. Milion myśli, które nie chciały się uciszyć, i jedno wielkie pytanie: „Czy to już tak będzie zawsze?”
Rozstałam się z facetem trzy miesiące wcześniej. To nie była wojna – raczej wypalenie. Zgasło wszystko, co miało iskrzyć. Nie płakałam. Nawet nie wykrzyczałam mu żadnego „jak mogłeś?!”. Po prostu… pozwoliłam mu odejść. Powiedziałam „rozumiem” i tyle. Ale coś we mnie od tamtej pory zamarzło. Lubiłam mówić, że jestem samodzielna. Że daję radę. Że nie potrzebuję nikogo. I może nawet trochę w to wierzyłam. Do czasu, aż któregoś wieczoru złapałam się na tym, że mówię sama do siebie. Bo cisza w mieszkaniu była zbyt głośna.
Moje auto od dawna dawało sygnały, że coś jest nie tak – trochę jak moje serce. Skrzypienie przy skrętach, dziwne buczenie przy ruszaniu, a od tygodnia kontrolka, którą konsekwentnie ignorowałam. Zresztą – jak wszystko, co niewygodne. Bo przecież nie ma na to czasu, prawda? Na zatrzymanie się. Na naprawienie. Na posłuchanie siebie. Aż do tamtego dnia, kiedy auto się zbuntowało. I ja razem z nim.
Serce waliło mi jak oszalałe
Rano wszystko wskazywało na to, że zdążę. Wyszłam z mieszkania o czasie, nawet zdążyłam umalować rzęsy, choć zwykle robiłam to na światłach. Było chłodno, ale nie padało, więc wzięłam tylko lekką kurtkę. Wsiadłam do auta i odpaliłam silnik. Zawyło jak zwykle, trochę z opóźnieniem, ale ruszyło. Stare, ale wierne – przynajmniej tak o nim mówiłam, choć od tygodni robiło co chciało. Dzisiaj jednak miałam umówione spotkanie w pracy, na które nie mogłam się spóźnić.
Stałam na czerwonym w samym środku miasta, między jedną a drugą zmianą świateł, w tym nieszczęsnym miejscu, gdzie z trzech stron podjeżdżają auta i każdy patrzy, kto pierwszy ruszy. Zielone. Wcisnęłam sprzęgło, dodałam gazu… i nic. Spróbowałam jeszcze raz, ale silnik zgasł. Auto zostało w poprzek pasa, jakby na złość. Pierwsze klaksony pojawiły się po sekundzie. Ktoś obok otworzył szybę i rzucił mi coś przez okno, czego nawet nie dosłyszałam, bo w uszach zaczęło mi szumieć.
Patrzyłam tępo przed siebie, trzymając kierownicę zbyt mocno. Dłonie mi drżały, a serce waliło jak oszalałe. Kolejne auta próbowały mnie ominąć, niektórzy trąbili dłużej, inni krzyczeli. Pojawiły się łzy. Poczułam, jak powoli spływają mi po policzkach, ale nie miałam już siły ich ocierać. Nagle ktoś zapukał w szybę. Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę. Miał około trzydziestu paru lat, na sobie prostą kurtkę i jasne oczy, które – co dziwne – nie były wściekłe jak wszyscy dookoła. Były spokojne.
– Wszystko w porządku? – zapytał przez szybę.
– Nie… Auto padło. Nie wiem co się stało – odpowiedziałam, z trudem łapiąc oddech.
– Pomogę zepchnąć. Bez paniki, damy radę – powiedział i uśmiechnął się lekko. Nie ironicznie, nie z litością. Normalnie. Jakby to, co się działo, nie było żadnym dramatem, tylko czymś, co da się ogarnąć.
Wysiadłam, czując jak trzęsą mi się nogi. On zajął miejsce przy drzwiach kierowcy, ja przy tylnym nadkolu. Razem, powoli, zepchnęliśmy auto na boczny pas. Samochody przestały trąbić. Ktoś jeszcze spojrzał z dezaprobatą, ale już się nie zatrzymywał. Kiedy auto stanęło bezpiecznie przy krawężniku, usiadłam na masce, żeby nie upaść. Oddychałam szybko, jak po biegu. Mężczyzna usiadł obok, nie za blisko, ale wystarczająco, bym poczuła jego obecność.
– Spokojnie. Takie rzeczy się zdarzają – powiedział cicho. – Najważniejsze, że nikomu nic się nie stało.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Patrzyłam na niego, próbując zrozumieć, czemu się zatrzymał. Inni mieli pretensje, a on po prostu pomógł. Zatrzymał się, nie dlatego że musiał. Tylko dlatego, że widział człowieka w potrzebie. Wtedy poczułam coś dziwnego. Rodzaj wdzięczności, ale też coś jeszcze. Jakby gdzieś pod całym tym zmęczeniem, pod stresem i lękiem, coś się poruszyło. Delikatnie. Ostrożnie. Jeszcze niewyraźnie.
Czułam, że cała mięknę
Minęły dwa dni. Auto nadal stało pod blokiem, a ja odkładałam telefon do warsztatu z każdą mijającą godziną. Niby miałam kontakt do polecanego mechanika od tego mężczyzny, ale nie byłam gotowa, żeby znowu wracać do tamtej sytuacji. Do tamtego spojrzenia. Do siebie z tamtego dnia. Po południu zadzwonił nieznany numer. Zawahałam się, ale odebrałam.
– Cześć, tu ten gość spod skrzyżowania… Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Zostawiłem ci kontakt do mechanika, ale pomyślałem, że może jeszcze nie zeszło z ciebie napięcie. Może chcesz o tym pogadać... przy kawie?
Zamilkłam na moment, trochę zaskoczona, trochę poruszona.
– Nie zeszło chyba. Ale… sama nie wiem...
– Nie chciałem się narzucać. Po prostu… pomyślałem, że możemy pogadać sobie w spokojniejszych warunkach.
Zgodziłam się. Nie dlatego, że liczyłam na coś konkretnego. Raczej dlatego, że dawno nikt nie mówił do mnie z taką zwykłą troską. Spotkaliśmy się w małej kawiarni. Na początku byłam spięta, ale rozmowa toczyła się sama. O wszystkim i o niczym. O kawie, korkach, o tym, że czasy są dziwne. Czułam, jak coś we mnie mięknie, choć próbowałam trzymać dystans. Śmiałam się głośniej, niż planowałam. Patrzyłam mu w oczy dłużej, niż wypadało.
Nie wiedziałam jeszcze, co to będzie. Ale już wtedy czułam, że to spotkanie zostanie ze mną na dłużej.
Coś we mnie drgnęło
Drugie spotkanie wyszło trochę przypadkiem. Napisał, czy mam czas, a ja odpisałam, że mam chwilę między jednym a drugim mailem w pracy. Po godzinie siedzieliśmy na ławce w parku, z termosami i bułkami kupionymi w piekarni po drodze. Mówił, że nie lubi nadęcia. Pomyślałam, że to akurat dobrze. Tym razem rozmowa zeszła na bardziej osobiste tematy. Najpierw opowiedział, że rozwiódł się dwa lata temu. Bez dramatów, ale z ciężarem, który długo nosił. Potem ja powiedziałam o swoim rozstaniu. Użyliśmy podobnych słów. Bez walki. Bez żalu. Z pustką.
– Czasem wydaje mi się, że z ludźmi łatwiej rozmawiać na poboczu niż przy stole – powiedział, patrząc gdzieś przed siebie.
– Bo tam nikt nie udaje, że wszystko gra. Na ulicy wszystko się wali naprawdę – odpowiedziałam, zanim zdążyłam to przemyśleć.
Spojrzał na mnie i kiwnął głową. Nie było komentarzy, analizy, rad. Tylko to spojrzenie, spokojne i uważne. I wtedy coś we mnie drgnęło. Nie jak w filmie. Raczej jakby ktoś postawił mi przed oczami lusterko i pokazał, że nie jestem przezroczysta. Zapytał, czy chcę się jeszcze kiedyś spotkać. Powiedziałam, że nie wiem. Ale tak naprawdę już wiedziałam, że chcę.
Nie wiedziałam, co dalej
Zaczęło się od zwykłego wieczoru. Poszliśmy do kina, bez planu, na pierwszy wolny seans. Film był przeciętny, ale nikt z nas nie narzekał. Po wyjściu długo nie mogliśmy się rozstać, więc usiedliśmy w jego aucie, na parkingu, w ciszy przerywanej rozmową. Było ciepło, szyby zaparowały. Rozmawialiśmy długo, głównie o rzeczach, które dotąd zostawialiśmy dla siebie. O lęku przed powtarzaniem starych błędów. O samotności, która potrafi wejść do środka i zostać tam na dobre. O tym, że z czasem łatwiej nam się zamykać niż ufać.
– Nie wiem, czy jestem gotowa na coś nowego – powiedziałam w końcu, patrząc przed siebie.
– Może nie musisz być. Może wystarczy, że oboje jesteśmy tu teraz – odpowiedział spokojnie.
Odwróciłam głowę. Siedział nieruchomo, z rękami na kierownicy, jakby nie chciał mnie spłoszyć. Pomyślałam wtedy, że pierwszy raz od dawna ktoś nie naciska. Nie oczekuje. Po prostu jest. Cisza między nami nie była już niezręczna. Była prawdziwa. Pozwalała oddychać. W drodze do domu w głowie miałam jedno pytanie, które wypierało wszystkie inne. Co, jeśli znów mnie to przerośnie?
Tym razem... było gorzej
Zniknęłam. Bez słowa, bez wyjaśnienia. Przestałam odpisywać, nie odbierałam telefonu. Wiedziałam, że to dziecinne, ale jednocześnie czułam, że muszę to zrobić. Potrzebowałam sprawdzić, co poczuję, kiedy znów zostanę sama. Minęły trzy dni. Praca, dom, cisza. Znów te same wieczory, ten sam serial lecący w tle, ta sama myśl, że wszystko jakoś się toczy, tylko nie wiadomo po co. Niby tak bezpiecznie, znajomo, ale tym razem... było gorzej. Bo wiedziałam już, jak to jest, kiedy ktoś obok naprawdę słucha. Kiedy nie trzeba się bronić. Czwartego dnia zadzwoniłam. Po prostu.
– Cześć – powiedziałam cicho, gdy odebrał. – Nie wiedziałam, czy się jeszcze do mnie odezwiesz.
– Nie wiedziałem, czy umiem. Ale... chcę spróbować – odpowiedział, tak zwyczajnie, jakby nie było tych dni ciszy.
Spotkaliśmy się tego samego wieczoru. Bez deklaracji, bez wielkich słów. Siedzieliśmy na ławce przy parku, gdzie kiedyś jedliśmy te bułki z piekarni. Nie dotykaliśmy się, nie przytulaliśmy. Ale byliśmy. W tamtym momencie zrozumiałam, że to nie chodzi tylko o relację. Chodzi o to, czy jestem gotowa znowu żyć naprawdę, bez udawania, że wszystko mi jedno.
Teraz ruszam powoli
Nie wiem, dokąd to wszystko zmierza. Nikt nie daje instrukcji, jak zaczynać od nowa po tym, jak przez długi czas wszystko się tylko kończyło. Nie jestem pewna, czy to, co się między nami dzieje, można już nazwać czymś konkretnym. Ale pierwszy raz od dawna nie próbuję na siłę niczego nazywać. Po prostu jestem. I on też jest. Czasem spotykamy się na chwilę, bez planu. Czasem gadamy przez telefon dłużej, niż powinniśmy. Czasem milczymy. Nie analizuję każdego słowa, nie pytam siebie co dalej. I nie uciekam, kiedy robi się blisko. Nie zawsze wychodzi, ale próbuję.
Auto zostało naprawione. Mechanik powiedział, że to cud, że jeszcze jeździłam i że sygnały były wyraźne. Tylko że ja ich nie chciałam słyszeć. Tak samo było ze mną. Przez długi czas coś zgrzytało, coś się psuło, a ja tłumaczyłam to zmęczeniem, brakiem czasu, życiem. Dopiero kiedy wszystko stanęło, miałam szansę się temu przyjrzeć. Teraz ruszam powoli. Może niepewnie, może czasem z zacięciem, ale już nie na ślepo. Już nie po to, żeby dojechać gdziekolwiek, tylko żeby być. Może czasem nie potrzeba kogoś, kto cię uratuje. Wystarczy ktoś, kto się zatrzyma, kiedy cały świat wokół tylko trąbi.
Roksana, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nakryłem szefową z asystentem po godzinach i poczułem niesmak. Kazała mi siedzieć cicho, ale nie umiałem”
- „Nie wiedziałem, że na randkę w ciemno umówiłem się z kimś, kogo znam. Od razu chciałem uciekać”
- „Pakowałam już walizki, gdy mąż wygrał fortunę. Myślał, że pieniądze zatrzymają mnie przy nim na zawsze”