„Mój sos z podgrzybków do klusek miał dziwną goryczkę. Zamiast popisowego dania, podałem popis kulinarnej ignorancji”
„Kiedy zapraszam znajomych na kolację, to w moim menu grzyby zawsze grają pierwsze skrzypce. A tym razem chciałem zaszaleć. Sos z podgrzybków do klusek, klasyk, ale z nutą nowoczesności. Stałem w kuchni, pełen dumy, myśląc: – To będzie petarda, stary, kopara im opadnie z zachwytu”.

- Redakcja
Kiedy byłem małym chłopcem, mój dziadek zabierał mnie do lasu na grzybobranie. Pachniało wtedy wilgotną ziemią, żywicą i dymem z jego fajki. Pamiętam, jak kucał nade mną i pokazywał:
– Widzisz, Piotrek, ten ma rurki od spodu – jadalny. A tego zostaw, bo ci język zwiędnie.
Wracaliśmy potem z pełnym koszem, a w kuchni zaczynał się rytuał: czyszczenie, krojenie, masło na patelni i ten dźwięk skwierczących podgrzybków. Dla mnie to była magia. Dzisiaj, choć mieszkam w centrum miasta i zamiast koszyka mam torby ekologiczne z hipermarketu, wciąż czuję, że te wyprawy są częścią mnie. Dlatego kiedy zapraszam znajomych na kolację, to nie ma wątpliwości – w moim menu grzyby zawsze grają pierwsze skrzypce. A tym razem chciałem zaszaleć. Sos z podgrzybków do klusek, klasyk w moim wydaniu, ale z nutą nowoczesności. Stałem w kuchni, pełen dumy, myśląc:
– To będzie petarda, stary, kopara im opadnie z zachwytu!
Moi goście – Kasia, Marcin i Asia – to mieszanka krytyków kulinarnych i przyjaciół. Kasia kocha dobre jedzenie i nie przebiera w słowach, Marcin ma język cięty jak brzytwa, a Asia – delikatna, wegańska dusza – potrafi zranić jednym uprzejmym pytaniem. Ten dzień miał być wyjątkowy. Tylko że… coś poszło nie tak.
Przez chwilę czułem dumę
W kuchni czułem się jak dyrygent przed orkiestrą. Każdy składnik miał swoje miejsce i swój czas wejścia. Grzyby oczyszczone z najdrobniejszej igiełki, cebulka drobno posiekana, czosnek przeciśnięty, masło rozgrzane tak, żeby lekko syczało, ale się nie przypalało. Wrzucałem wszystko kolejno, mieszałem i wciągałem zapach, który wypełniał całe mieszkanie. Na koniec dodałem świeżą kolendrę, a sos nabrał tego koloru i aromatu, który od zawsze kojarzył mi się z dzieciństwem. Stałem nad garnkiem i czułem dumę. Nakładałem porcje na talerze z taką ostrożnością, jakby to była kolacja w gwiazdkowej restauracji. Stół nakryty, kieliszki lśniące, kluseczki polane aksamitnym sosem. Podałem im wszystko z uśmiechem i usiadłem, czując przyjemne napięcie w brzuchu.
– No i jak wam smakuje? Tylko szczerze! – zagadnąłem, pewny, że za chwilę usłyszę same zachwyty.
Pierwsze łyżki. Cisza. Kasia spojrzała na mnie tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymywała. Marcin przełknął z wyraźnym wysiłkiem, a Asia… Asia uśmiechnęła się grzecznie, choć w jej oczach pojawił się cień wahania.
– Ej, a nie czujecie czegoś… dziwnego? – Kasia w końcu przerwała milczenie.
– Piotr, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale… ten sos smakuje jakoś chemicznie – stwierdził Marcin i odstawił widelec.
– Czuję, jakby mi język ścierpł – dodała Kasia, krzywiąc się lekko.
– Może… coś się zepsuło? Albo jakiś nietypowy grzyb? – zapytała nieśmiało Asia.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Patrzyłem na ich miny i czułem, jak gorąco uderza mi do twarzy. Przecież wszystko było idealne. Przecież nie mogłem się pomylić. A jednak sos był gorzki. I to tak mocno, że nie dało się go jeść. Marcin odsunął talerz, Kasia popiła wodą, a Asia spojrzała na mnie przepraszająco. Wtedy padło zdanie, którego najbardziej się bałem:
– Może zamówmy pizzę?
Nie protestowałem. Siedziałem cicho, jakbym nagle stracił głos. Uciekłem do kuchni i zacząłem udawać, że myję talerze, choć woda lała się bez sensu. W głowie dudniła jedna myśl, że to przecież niemożliwe. Wszystko robiłem jak zawsze. To nie mogło się nie udać.
Pomyliłem niestety grzyby
Całą noc przewracałem się w łóżku, a w ustach wciąż czułem tę przeklętą gorycz. Rano usiadłem z kubkiem kawy i otworzyłem laptopa. Wpisałem w wyszukiwarkę: „gorzkie grzyby podobne do podgrzybka”. Wyskoczyła mi nazwa, która od razu przykuła uwagę – goryczak żółciowy. Na zdjęciach wyglądał prawie identycznie jak podgrzybek, tylko z różowym odcieniem na spodzie kapelusza. Wtedy przypomniałem sobie, jak jeden z grzybów miał właśnie taki spód. Stałem nad nim chwilę w lesie, zawahałem się, a potem machnąłem ręką.
– Cholera, a dziadek zawsze mówił, że wątpliwego lepiej nie brać – mruknąłem do siebie. – Ale ja wiedziałem lepiej…
Poczułem, jak ściska mnie w żołądku. To ja byłem winny. Nie żadne masło, nie cebula, nie przyprawy. To ten jeden, jedyny grzyb zamienił moje dzieło w katastrofę. Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Kasi. Odebrała od razu.
– Znalazłem winowajcę – powiedziałem, zanim zdążyła się odezwać. – Goryczak żółciowy. Nie jest trujący, tylko… kompletnie niezjadliwy.
– Aha, czyli oficjalnie wszyscy przeżyjemy? – zapytała z nutą ironii.
– Tak. Ale moje ego niekoniecznie – westchnąłem.
Po drugiej stronie usłyszałem jej śmiech. Najpierw trochę mnie ukuł, ale po chwili sam parsknąłem. Siedziałem nad stołem, śmiejąc się przez łzy. Bo to było groteskowe: tyle przygotowań, tyle dumy, a skończyło się pizzą i moim poczuciem porażki. Zaczynałem dostrzegać w tym pewien komizm. Jasne, bolało mnie, że zawiodłem. Ale przecież to historia, którą będziemy wspominać. I już wiedziałem, że choćby nie wiem co, nigdy więcej nie zignoruję różowego spodu grzyba.
Ta katastrofa nas zbliżyła
Minął tydzień, zanim zebraliśmy się ponownie. Tym razem spotkanie odbywało się u mnie, ale ja ogłosiłem od razu: zero gotowania. Zamiast tego Marcin wniósł karton z gorącą pizzą i rzucił z uśmiechem:
– Na wszelki wypadek.
Śmiech rozniósł się po całym mieszkaniu, a ja poczułem ulgę. Wiedziałem, że to ja powinienem nadać ton temu spotkaniu, więc sięgnąłem na półkę i postawiłem na stół słoik. W środku tkwił on – winowajca, grzyb o różowym spodzie, zamknięty jak trofeum.
– Panie i panowie, przedstawiam wam największego wroga mojego ego. Nie zabił was, ale prawie zabił moją dumę – oznajmiłem teatralnie.
– Wiesz, myślałam, że gorzej niż z tofu w sosie sojowym nie będzie. A jednak – podsumowała Asia, wybuchając śmiechem.
– Możesz to w sumie sprzedać jako nową dietę – dodał Marcin. – Jesz raz i masz dość na tydzień.
– Dobra, wygrałem życie: grzybowy detoks – odpowiedziałem i sam parsknąłem.
Kasia zrobiła zdjęcie słoika i powiedziała:
– To trzeba zachować dla potomnych. Ta historia będzie żyła teraz swoim życiem.
Siedzieliśmy nad pizzą, żartowaliśmy i nagle poczułem, że ten koszmar sprzed tygodnia zmienił się w coś lżejszego. Owszem, była to kulinarna katastrofa, ale jednocześnie chwila, która nas zbliżyła. W końcu kto inny może się pochwalić, że podał znajomym danie, po którym wszystkim ścierpły języki?
Trochę dziwnie się czułem
Kiedy emocje opadły, zacząłem patrzeć na całą sprawę inaczej. Przez pierwsze dni miałem ochotę schować się pod kocem i zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek zaprosiłem kogokolwiek na kolację. Ale potem dotarło do mnie, że im bardziej próbuję to wyprzeć, tym bardziej historia nabiera życia w ustach moich znajomych. Spotykaliśmy się w pracy, a Marcin na powitanie rzucał:
– Ej, kuchmistrzu, masz może coś z apteki na obiad?
Asia potrafiła napisać do mnie wiadomość:
– Dziś jem tylko sałatkę, boję się, że spotkam goryczaka w makaronie.
Kasia z kolei dodała mi trochę otuchy:
– Wiesz, Piotr, każdy ma swoje wpadki. Ty przynajmniej masz styl i historię, której nikt ci nie odbierze.
I faktycznie – im częściej słyszałem te żarty, tym mniej bolały. Zamiast czuć się upokorzony, zacząłem sam dorzucać swoje. Przy piwie opowiadałem o „najbardziej pamiętnej kolacji w moim życiu”, robiąc dramatyczne pauzy, jakbym recytował wielką epopeję. Ludzie słuchali, śmiali się, a ja sam śmiałem się z siebie. To było dziwne uczucie – z porażki wyrastało coś, co zbliżało mnie do innych. Zrozumiałem, że dystans do siebie to jedyna przyprawa, która potrafi uratować nawet najgorzej skiepszczone danie.
Dostałem lekcję pokory
Na kolejnym spotkaniu nie miałem już nic do udowodnienia. Pizza pachniała z daleka, a ja zamiast garów na kuchence wystawiłem talerze i kieliszki. Nikt nie miał pretensji, wręcz przeciwnie – atmosfera była luźna, pełna śmiechu.
– No i co, Piotr? – zagadnął Marcin. – Nie tęsknisz za swoim aptecznym specjałem?
– Owszem – odpowiedziałem poważnym tonem, a potem wskazałem na słoik, który postawiłem na półce jak pamiątkę. – On wciąż tu jest. Pilnuje, żebym już nigdy nie wpadł na pomysł bycia mądrzejszym od lasu.
Asia spojrzała na słoik i parsknęła śmiechem.
– Wiesz, powinniście to opatentować. „Grzybowy detoks” – nazwa już od dawna gotowa.
– Albo książka kucharska: „Sto potraw, które nigdy nie powinny powstać” – dorzuciła Kasia.
I tak zamiast wstydu zostało mi coś znacznie trwalszego – anegdota, którą każdy chciał powtarzać. Zamiast triumfu kulinarnego dostałem lekcję pokory i świadomość, że najlepsze wspomnienia nie rodzą się z sukcesów, ale z wpadek. Patrzyłem na przyjaciół i nagle pomyślałem, że to właśnie o to chodzi – żeby śmiać się razem, nawet jeśli śmiech zaczyna się od mojej porażki.
Mam nauczkę i historię
Dziś, kiedy ktoś pyta o moje największe kulinarne osiągnięcie, odpowiadam bez wahania: sos z goryczaka żółciowego. Nie dlatego, że był smaczny, tylko dlatego, że zostawił historię, która przetrwa lata. A ja? Ja nauczyłem się jednego – nigdy nie lekceważyć różowego spodu grzyba i zawsze być czujnym. Może to był znak, że czasem lepiej sięgnąć po coś prostszego niż silić się na popisy. Ale jedno jest pewne – tamtego wieczoru udało mi się zrobić coś wyjątkowego. Zaserwowałem znajomym nie tylko danie, ale też opowieść, którą będą powtarzać jeszcze długo.
Piotr, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po 70. zostałam sama w pustym mieszkaniu. Gdy na progu pojawił się pewien Romeo, myślałam, że to głupi żart”
- „Mąż za moimi plecami wydał oszczędności na żałosne bzdury. Niech teraz żyje na własny rachunek”
- „Przystojniak na targu wydawał się znajomy. Najpierw palnęłam niezłą gafę, a potem wpadłam jak śliwka w kompot”