Reklama

Całe życie byłam nauczycielką. Nie jakąś tam przez przypadek, z doskoku, tylko z powołania. Dzieciaki zawsze mówiły, że jestem trochę „postrzelona”, bo potrafiłam rzucić podręcznik w kąt i opowiadać im o Grecji jakby to była najlepsza anegdota z życia. I chyba rzeczywiście byłam trochę szalona – w sensie pozytywnym. Zawsze pełna energii, ciekawa ludzi, świata. Nigdy nie byłam typem staruszki, która siedzi w fotelu i robi na drutach.

Reklama

Kiedy przeszłam na emeryturę, byłam pewna, że to początek nowej, wspaniałej przygody. Zapisałam się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, planowałam podróż do Grecji, tej prawdziwej, nie tej ze szkolnych map. Chciałam tańczyć tango (naprawdę, tango!), zapisać się na kurs komputerowy i wreszcie odwiedzić te wszystkie koleżanki, na które wcześniej nigdy nie było czasu.

I wtedy do akcji wkroczył Marcin. Mój jedyny syn, 39 lat, człowiek sukcesu – jak to się mówi. Pracuje w korporacji, ma swoje rytuały: kawa z mlekiem migdałowym, smartwatch, aplikacja do monitorowania snu. Kiedyś ledwo miał czas, by zadzwonić. Ale kiedy dowiedział się, że przechodzę na emeryturę, coś mu się „włączyło”. Najpierw było słodko: zakupy, pytania o zdrowie, propozycje spacerów. Myślałam: „co za miły chłopak, że nie zapomniał o starej matce”. Ale potem… potem to wszystko zaczęło się zamieniać w kontrolę.

– Nie powinnaś chodzić sama do sklepu, mamo – mówił, chowając mi torbę na zakupy. – Za dużo dźwigasz. A poza tym, ludzie są różni.

Albo:

– Nie odbieraj nieznanych numerów, to mogą być oszuści.

Na początku śmiałam się. Czułam się wręcz zaopiekowana. Ale potem, zaczęłam zauważać, że nie mogę nic zrobić bez jego zgody. Bez „zatwierdzenia”. Przestałam decydować o sobie. Siedziałam z Haliną – moją sąsiadką – przy herbacie, kiedy wyznałam jej, co się dzieje.

– A on to tak sam z siebie, czy ktoś mu kazał? – zapytała, marszcząc brwi.

– No przecież to wszystko „dla mojego dobra” – zaśmiałam się, ale coś mi ścisnęło gardło.

– Wiesz, Tereniu… to wcale nie brzmi dobrze – powiedziała Halina cicho.

I pierwszy raz pomyślałam, że może ona ma rację. Może coś tu jest nie tak. Może… to nie jest opieka, tylko bardziej więzienie. Tylko jeszcze próbowałam się oszukiwać, że to z miłości. Bo przecież Marcin mnie kocha. Prawda?

Mój syn zasiał we mnie lęk

Był zwykły poranek. Słońce zaglądało przez okno, zapowiadał się ciepły dzień. Zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam w kuchni, kiedy do mieszkania wszedł Marcin. Miałam nadzieję, że się ucieszy, że zadzwoniła do mnie Basia z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Chciałyśmy się umówić na spotkanie, może nawet zapisać na wspólny wykład.

– Nie rozmawiaj z obcymi przez telefon, mamo – rzucił, zanim zdążyłam powiedzieć „dzień dobry”.

– Ale to była Basia. Znasz ją. Była u mnie w zeszłym miesiącu, pamiętasz?

– Mówiła, że to Basia. Skąd wiesz, kto naprawdę siedzi po drugiej stronie? Oszuści też umieją grać głosem, podkładają dźwięk, teraz juz różne cuda się dzieją. Wiesz, że są tacy, co udają nawet wnuki danej osoby?

Patrzyłam na niego i nie poznawałam własnego syna. Zawsze logiczny, racjonalny, teraz przemawiał do mnie jak do dziecka, które kliknęło w zły link.

– Marcin, rozumiem, że się martwisz, ale ja przecież nie jestem głupia. Potrafię rozpoznać głos koleżanki. I jej numer, który mam zapisany.

– Właśnie o to chodzi. Oni na to liczą. Na twoją łatwowierność.

Zamilkłam. Nie chciałam się kłócić o coś tak absurdalnego. Dwa dni później dowiedziałam się, że w Domu Kultury organizują spotkanie emerytów. Basia dzwoniła ponownie, tym razem z entuzjazmem w głosie. Przez telefon opowiadała o planowanym występie chóru i wspólnym poczęstunku. Pomyślałam, że dobrze będzie się znowu gdzieś ruszyć, zobaczyć znajome twarze. Zaczęłam szukać w szafie bluzki, którą ostatni raz miałam na Boże Narodzenie, ale zanim zdążyłam ją nawet wyprasować, Marcin znów się pojawił.

– Dokąd się wybierasz? – zapytał z napięciem w głosie.

– Do Domu Kultury. Na spotkanie emerytów. Nic wielkiego. Tylko kawa, herbatniki i jakieś piosenki i anegdoty z dawnych lat.

– Mamo, tam ostatnio ktoś się mocno przeziębił. Widziałem na ich stronie. Jedna pani zemdlała, pogotowie przyjeżdżało. Po co się chcesz narażać?

Stałam z tą bluzką w rękach i nagle poczułam, jakby zabrakło mi powietrza. Czułam, jak w środku coś się zaciska, ale nie potrafiłam się przeciwstawić. Zamiast wyjść, usiadłam z powrotem na krześle.

– Może masz rację – wymamrotałam, choć serce mówiło mi coś zupełnie innego.

– No widzisz? – uśmiechnął się łagodnie. – Lepiej zostań w domu. Możemy obejrzeć coś razem wieczorem. Przyniosę ci jabłka. Wiem, że lubisz te kwaśne.

Wieczorem próbowałam się skupić na telewizji, ale cały czas myślałam o tym, że powoli zaczynam się bać robić cokolwiek bez jego zgody. I że może rzeczywiście... już nie jestem w stanie podejmować decyzji sama.

Odrzucałam własne pragnienia

Kilka dni zbierałam się w sobie, aż w końcu powiedziałam mu to przy śniadaniu. Nie chciałam robić z tego żadnego dramatu.

– Marcin, myślałam, żeby pojechać do sanatorium. Sama. Do Iwonicza. Byłam tam trzy razy i zawsze dobrze mi robiło.

Początkowo nie odpowiedział. Patrzył na mnie, jakby przeliczał coś w głowie. Wreszcie odłożył widelec.

– Po co ci to? Po co masz jechać gdzieś sama, jeszcze coś ci się stanie?

– Ale przecież ja tam już byłam. Sama. I zawsze wracałam zadowolona. Dobre jedzenie, spacery, zabiegi. Pamiętasz, mówiłam ci o tym.

– Wtedy byłem młodszy i głupszy – powiedział z jakąś nieprzyjemną pewnością. – Teraz wiem, że to niebezpieczne. Nie wiesz, kto z tobą będzie w pokoju. Możesz się przeziębić. Poślizgnąć się. I co wtedy? Nie będzie mnie tam, żeby pomóc.

Wzięłam łyk herbaty, choć gardło miałam suche. Jeszcze wczoraj byłam prawie pewna, że to zrobię. Już prawie zarezerwowałam termin. Ale jego ton był tak nieprzejednany, że znów poczułam się jak ktoś, kto robi coś złego.

– Może rzeczywiście... – powiedziałam cicho.

I to „może rzeczywiście” stało się moim nowym nawykiem. Kiedy chciałam się zapisać na tańce, przypomniałam sobie jego minę i słowa o moich stawach. Gdy planowałam wycieczkę z Haliną do teatru, usłyszałam w głowie jego przypomnienie, że zimą łatwo się przeziębić. Odrzucałam własne pragnienia, zanim zdążyły się we mnie rozgościć. Coraz częściej, zanim coś zrobiłam, zadawałam sobie pytanie: „Co na to powie Marcin?”. A potem już tylko: „Czy Marcin się nie zdenerwuje?”. Jakby był moim przełożonym, a nie synem. Któregoś wieczoru zapytałam go, dlaczego właściwie tak się mną przejmuje. Czy chodzi o jakieś konkretne obawy? Czy coś go niepokoi?

– Ty nie rozumiesz, że teraz ja muszę być odpowiedzialny? – odpowiedział niemal z wyrzutem. – Nie możesz sobie już robić, co chcesz. Jesteś starsza. Nie masz już tego refleksu. I nie możesz sama podejmować decyzji.

Nie miałam siły nic mówić. Poczułam się, jakby ktoś postawił pieczątkę z napisem „niesprawna” na moim czole. Kiedy się położyłam spać, długo patrzyłam w sufit. W środku czułam coś ciężkiego, trudnego do nazwania. Może to był wstyd. Może smutek. Albo po prostu zmęczenie tym, że już nie byłam sobą.

Czułam ból, ale i ulgę

To był czwartek. Pamiętam, bo akurat robiłam zupę ogórkową. Starałam się nie myśleć o tym, że właśnie tego dnia miały się odbyć tańce, na które nie poszłam. Telefon zadzwonił, ale nie zdążyłam odebrać. Z kuchni usłyszałam głos Marcina w przedpokoju. Mówił przez telefon, głośno, wyraźnie, jakby nie przyszło mu do głowy, że mogę usłyszeć każde słowo.

– Nie mogę nigdzie wyjechać, muszę pilnować starej, bo się na coś głupiego zapisze – powiedział i zaśmiał się krótko.

Zastygłam z chochlą w dłoni. „Starej”. „Pilnować”. Jakby mówił o psie, który nie może zostać sam w domu, bo zniszczy kanapę. Poczułam, jak serce mi przyspiesza. Nie z wściekłości. Z przykrości. Jakby ktoś obcy wszedł do mojego domu i splunął na mnie, a ja nie potrafiłam się obronić. Nie wyszłam wtedy z kuchni. Siedziałam na stołku i słuchałam dalej. On już tylko potakiwał rozmówcy. Śmiał się. Gdy skończył rozmowę, wszedł do kuchni jak gdyby nigdy nic.

– Pachnie obiadem. Super, bo nie miałem czasu zjeść – powiedział wesoło, sięgając po łyżkę.

Wpatrywałam się w niego przez chwilę. A potem zapytałam:

– Naprawdę tak o mnie mówisz?

Zmarszczył brwi.

– Co?

– „Muszę pilnować starej, bo się na coś głupiego zapisze”. To twoje słowa?

Zamarł z łyżką w zupie. Popatrzył na mnie, jakby nagle zrozumiał, że wszystko słyszałam. Przez chwilę milczał, a potem wzruszył ramionami.

Ja tylko się martwię. Nie możesz sama podejmować decyzji. Po prostu… nie masz już tego refleksu. Ja chcę dla ciebie dobrze.

– A może po prostu boisz się, że żyję bez ciebie?

Powiedziałam to cicho, ale każde słowo brzmiało jakby było wyryte w kamieniu. Odsunęłam jego talerz, wstałam i poszłam do pokoju. Tego wieczoru nie rozmawialiśmy. I pierwszy raz od miesięcy nie czułam się jak winna. Czułam ból, ale też ulgę. Jakby jakaś część mnie, dotąd cicho leżąca, nagle się obudziła.

Nie będę się nikomu tłumaczyć

Obudziłam się wcześniej niż zwykle. Leżałam chwilę w ciszy, patrząc w sufit. Coś się we mnie przesunęło, może jeszcze nie zmieniło, ale już nie pozwalało mi wrócić do tego, co było. Zaparzyłam herbatę i zamiast do kuchni, poszłam z kubkiem do salonu, gdzie leżała ulotka z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Wzięłam ją do ręki, jakby była czymś cennym. Wyjazd integracyjny do Kazimierza Dolnego. Cztery dni. Warsztaty, spacery, wieczorki tematyczne. Miałam ją schowaną za szafką od ponad tygodnia. Tym razem nie schowałam. Wzięłam telefon, zadzwoniłam pod numer z ulotki i zapisałam się. Bez pytania Marcina. Bez jego zgody. Dwie godziny później przyszła Halina. Przyniosła pączki i wiadomość, że w bibliotece osiedlowej organizują kurs komputerowy dla seniorów.

– Idziesz ze mną – powiedziała, zanim zdążyłam coś wymamrotać.

– Chyba tak – odpowiedziałam. I uśmiechnęłam się pierwszy raz od kilku dni.

Tego samego dnia wieczorem powiedziałam Marcinowi o wyjeździe. Patrzył na mnie jakby nie rozumiał, co właśnie usłyszał.

– Że co? – zapytał ostro. – Jedziesz gdzie?

– Do Kazimierza. Z Uniwersytetem. Zapisałam się dzisiaj.

– Mamo, po co ci to? Znowu te wyjazdy, te dziwne pomysły... Z kim ty tam jedziesz? Nawet nie znasz tych ludzi!

– Ale chcę ich poznać – odpowiedziałam spokojnie. – I nie muszę się nikomu z tego tłumaczyć.

– Po co ci komputer? – dodał z wyraźną pogardą, kiedy wspomniałam o kursie z Haliną. – I tak nie ogarniesz.

– Może i nie – odpowiedziałam. – Ale przynajmniej spróbuję.

Wstał z fotela i bez słowa wyszedł z mieszkania. Gdy zamknęły się za nim drzwi, usiadłam na sofie i odetchnęłam głęboko. To nie było zwycięstwo. Wcale nie czułam się silna. Ale coś zrobiłam. Coś tylko dla siebie. Wieczorem, przy herbacie, Halina opowiadała o swojej córce i o tym, jak długo czekała, żeby znowu poczuć, że ma wpływ na swoje życie.

– Tereska, nie chodzi o to, żebyśmy były młode. Chodzi o to, żebyśmy się nie czuły przeźroczyste – powiedziała.

Pomyślałam, że właśnie o to mi chodziło. Nie o bunt. O bycie widzialną. Dla siebie.

Teresa, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama