Reklama

Nigdy nie chciałam być złą matką. Przeciwnie – moim największym pragnieniem było dać swojemu dziecku to, czego sama nie zaznałam. Ciepły dom. Spokój. Pewność, że mama zawsze pomoże. Może to dlatego tak często mówiłam „tak”, gdy w sercu huczało mi „nie”. Mówiłam „dobrze synku”, nawet gdy miałam ochotę krzyknąć: „zrób to sam, w końcu masz 27 lat!”.

Reklama

Mam staż małżeński większy niż niejedno małżeństwo przeżywa razem. Mój mąż Andrzej to człowiek stateczny, raczej spokojny, choć bywa, że powie coś ostro. Ale wobec Kamila, naszego jedynego syna, często chowa pazury. „Bo to nasz chłopak”, „bo może w końcu się ogarnie”. I tak właśnie mijały nam lata – na nadziei, że „już za chwilę” Kamil weźmie się za siebie.

Kamil ma 27 lat. Z wykształcenia – marketingowiec. Z zawodu – chwilowy pracownik biura, z przerwami na zwolnienia lekarskie i wypalenie. Z charakteru? Trudno powiedzieć. Dla obcych to dusza człowiek. Dla nas – często niewdzięczny, roszczeniowy, wiecznie niezadowolony chłopiec, który nigdy nie dorósł.

Przez lata płaciliśmy za jego mieszkanie. Za rachunki. Kupowaliśmy mu jedzenie. Spłacaliśmy mandaty, pokrywaliśmy braki, gdy „wpadł w debet”, „zapomniał”, „był akurat bezrobotny”. Tłumaczyłam go przed sobą i przed innymi: „przecież młodym teraz ciężko”, „no nie zostawię go na lodzie”, „jak nie my, to kto?”. I wiecie co? Wmawiałam sobie te bzdury tak długo, aż zaczęły brzmieć jak prawda.

Ale coraz częściej – zwłaszcza nocami, kiedy Andrzej chrapie, a ja gapię się w sufit – pytam samą siebie, czy ja go naprawdę wychowałam… czy po prostu rozpuściłam? Czy dałam mu skrzydła… czy raczej przywiązałam do siebie jak pasożyta, który już dawno powinien odlecieć z gniazda? Nie wiem. Ale czuję, że coś się we mnie łamie. Coś pęka. I zaczynam się bać, że to ja zniszczyłam własne dziecko… swoją miłością.

Coś się we mnie zmieniło

Wróciłam do domu po pracy i ledwie zdążyłam zdjąć buty, zobaczyłam rachunek za prąd leżący na stole. Od razu poczułam znajome ukłucie niepokoju. Termin płatności upływał za dwa dni, a ja nie miałam już siły kolejny raz zaklejać dziury po Kamilu. Zajrzałam do jego pokoju. Siedział przy komputerze, w słuchawkach, całkowicie pochłonięty jakąś grą. Podeszłam bliżej i klepnęłam go lekko w ramię.

– Kamil, rachunek za prąd przyszedł. Możesz to tym razem ogarnąć? Słyszałam, że w pracy dostaliście premię – spytałam.

Spojrzał na mnie niechętnie, jakbym przerwała mu coś niezwykle ważnego. Zdjął słuchawki z westchnieniem i odchylił się na krześle.

– Mamo, teraz akurat nie mogę. Muszę kupić nowe części do kompa, a jeszcze mam ratę za telefon. Wiesz, jak jest. Poza tym to chyba tylko dwie stówki?

– Dwieście trzydzieści siedem – poprawiłam go. – I chyba nie tylko moja pensja ma pokrywać twoje rachunki. To twoje mieszkanie. Trzeba płacić.

– No przecież wiem, nie musisz mi robić wykładu – mruknął, kręcąc głową.

– To nie jest wykład, tylko prośba. Może po prostu czas, żebyś wziął coś na siebie. My z tatą nie będziemy wiecznie sponsorować ci wszystkiego.

Wzruszył ramionami.

– Nie robię tego specjalnie. Mam swoje wydatki. I tak mało co zostaje mi na życie. Jeszcze mi mówicie, że wszystko wam wisi na głowie. Może powinienem w ogóle wrócić do was na garnuszek?

– Już prawie na nim jesteś – wtrącił Andrzej, który akurat wszedł do kuchni z gazetą. – Może pora wreszcie dorosnąć. Bo ile mamy ci jeszcze kupować makaron i płacić za wodę?

Kamil spojrzał na ojca z niesmakiem.

– Zawsze musisz się wtrącić, co? Oboje się teraz na mnie uwzięliście?

– My się nie uwzięliśmy – powiedziałam spokojnie, choć w środku wszystko we mnie kipiało. – My chcemy po prostu, żebyś zaczął traktować swoje życie poważnie.

– Dobra, dobra – uciął. – Już powiedziałem, że coś wymyślę. Przeleję wam, jak ogarnę temat. Możecie przestać?

Było w jego głosie coś, co mnie zabolało. Taki ton, jakbyśmy byli dla niego petentami, a nie rodzicami, którzy od lat robią wszystko, żeby mu było łatwiej. Tego dnia po raz pierwszy nie chciało mi się już nic więcej mówić. Wyszłam z jego pokoju i zamknęłam za sobą drzwi. Pomyślałam wtedy, że coś się zmieniło. Już nie czułam tylko troski i współczucia. Coraz wyraźniej dochodziło do mnie, że Kamil zna nasze dobre serca aż za dobrze. I nauczył się je wykorzystywać.

Czułam tylko wstyd

Zadzwoniła do mnie Ewa, koleżanka ze szkoły średniej. Nie widziałyśmy się chyba od matury, a mimo to odezwała się z zaskakującą swobodą. Powiedziała, że przyjechała do miasta na kilka dni, że chciałaby się spotkać i pogadać. Zgodziłam się, choć coś się we mnie zacisnęło. Już wtedy przeczuwałam, że rozmowa nie będzie dla mnie łatwa. Spotkałyśmy się w małej kawiarni niedaleko rynku. Ewa wyglądała na spokojną, zadowoloną z życia. Mówiła, że dzieci wyjechały na studia, że mąż już prawie na emeryturze. I że mają teraz więcej czasu dla siebie. Słuchałam jej, uśmiechałam się, ale czułam, jak z każdą minutą maleję.

– A twój Kamil? Co tam u niego? – zapytała nagle, wlewając sobie kolejną porcję herbaty do filiżanki. – Pracuje gdzieś? Ożenił się?

Zawahałam się, zanim odpowiedziałam.

– Pracuje… no, w takim biurze, z reklamą coś robią. Na razie sam, ale… wiesz jak to teraz jest. Młodzi się nie spieszą. Wynajmuje mieszkanie, radzi sobie.

Słowa przychodziły mi z trudem. Każde zdanie było jak stąpanie po cienkim lodzie. Nie miałam odwagi powiedzieć, że za to wynajmowane mieszkanie płacimy my, że z „radzeniem sobie” nie ma to nic wspólnego. Ewa kiwnęła głową, a ja dostrzegłam w jej oczach coś, co wyglądało jak ulga. Może sama się tego bała, że jej dzieci mogłyby się zagubić? Pożegnałyśmy się przy autobusie. Uśmiechałam się, machałam jej, ale czułam tylko wstyd. Nie za Kamila. Za siebie. Za to, że przez lata udawałam, że wszystko idzie dobrze, kiedy nie szło. Wracałam do domu powoli, z głową spuszczoną jak uczennica, która dostała uwagę do dzienniczka. Wieczorem opowiedziałam o spotkaniu Andrzejowi. Siedział przy stole, popijał herbatę i kiwał głową bez entuzjazmu.

– I co jej powiedziałaś? Że mamy dorosłego syna, który żyje jak nastolatek, a my robimy za jego portfel?

– Nie tak wprost – westchnęłam. – Nie chciałam, żeby mnie oceniała. Ani jego.

– Elka, my już go nie wychowujemy. My go utrzymujemy. Nie zauważyłaś?

Zacisnęłam palce na kubku. Nie potrafiłam mu zaprzeczyć. I właśnie to bolało mnie najbardziej. Później długo leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit. Przypominałam sobie, jak mały Kamil układał pluszaki na półce, jak recytował wierszyk na Dzień Matki. Myślałam o wszystkich tych chwilach, gdy robiłam dla niego więcej, niż powinnam. I coraz trudniej było mi wmówić sobie, że to była wyłącznie troska. Może tak naprawdę nie potrafiłam powiedzieć „nie”? Może wcale nie chodziło o miłość, tylko o strach, że przestanie mnie potrzebować? Zaczynałam rozumieć, że to, co miało być opieką, stało się ciężarem. Dla mnie. Dla Andrzeja. Może nawet dla niego.

Nie jest moim bankomatem

Zwolnili mnie z pracy niespodziewanie. Kierowniczka powiedziała, że to reorganizacja, że nie chodzi o mnie, tylko o budżet. Ale nieważne, co mówiła – wracałam do domu z uczuciem, jakby ktoś wyrwał mi ziemię spod nóg. Pierwszy raz od lat to ja miałam problem. To ja nie wiedziałam, z czego zapłacę rachunki. Nie powiedziałam nic Andrzejowi, nie od razu. Najpierw zrobiłam obiad, pozbierałam pranie, usiadłam na chwilę w kuchni i wtedy dopiero przyszedł Kamil.

– Synu – powiedziałam, patrząc mu w oczy – teraz to ja potrzebuję wsparcia. Choćby trochę. Żebyśmy dali radę.

Wzruszył ramionami, jakbym poprosiła go o bułki ze sklepu.

– Mamo, nie jestem bankomatem.

Te słowa zostały mi w głowie na długo. Siedziałam potem w łazience i czułam, jak z każdą minutą coś we mnie gaśnie. Po raz pierwszy zobaczyłam go inaczej. Nie jak dziecko, które trzeba ratować. Ale jak dorosłego mężczyznę, który potrafi spojrzeć matce w twarz i powiedzieć, że nie da jej nic.

Nie mogłam już dłużej

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, słuchałam oddechu Andrzeja i czułam narastający gniew. Nie żal, nie rozczarowanie. Zwykły, ludzki gniew, którego nie umiałam już dusić. Rano Kamil wstał jak zwykle późno. Przyszedł do kuchni, przeciągnął się i wziął jogurt z lodówki.

– Usiądź – powiedziałam bez owijania.

Spojrzał zaskoczony, ale posłuchał.

– Chciałam, żebyś wiedział, że jestem w szoku po tym, co wczoraj powiedziałeś. I nie, nie chodzi o to, że odmówiłeś mi pieniędzy. Chodzi o to, w jaki sposób. Jakbyś był obcym człowiekiem, który nie ma ze mną nic wspólnego.

Westchnął i odstawił jogurt.

– Mamo, przesadzasz. Zrobiłaś ze mnie jakiegoś potwora, bo nie przelałem ci paru złotych.

– Nie chodzi o złotówki. Przez lata robiliśmy wszystko, żebyś miał łatwiej. A ty nigdy nie zatrzymałeś się, żeby pomyśleć, że my też możemy nie dawać rady. Nigdy nie zapytałeś, czy sobie radzimy. Zawsze tylko: „potrzebuję”, „możecie?”, „przelejecie?”.

Wszedł Andrzej. Usiadł z boku i nic nie mówił, tylko patrzył na Kamila.

To wy mnie tak wychowaliście – rzucił Kamil chłodno. – Przecież zawsze wszystko było gotowe. Co miałem zrobić, skoro od początku wszystko robiliście za mnie?

Zamilkłam. Bo miał rację. Nie całkiem, ale w dużej części.

– A może chociaż raz mogłeś powiedzieć: „Mamo, poradzę sobie. Ty odpocznij”? – odezwałam się cicho, ale z mocą. – Może mogłeś z siebie coś dać, a nie tylko brać?

Wstał od stołu.

– Nie będę tego słuchał.

– To właśnie robisz całe życie – powiedział wtedy Andrzej. – Jak coś jest trudne, to uciekasz.

Kamil zatrzymał się w progu, ale nie odpowiedział. Wyszedł i zostawił nas w ciszy, która mówiła więcej niż jakiekolwiek słowa.

Może to ja byłam winna

W domu było cicho. Kamil wrócił dopiero wieczorem, nie odezwał się ani słowem. Poszedł prosto do swojego pokoju, jakby nic się nie wydarzyło. A ja nie potrafiłam już funkcjonować tak jak dawniej. Wzięłam ścierkę, po chwili ją odłożyłam. Próbowałam poskładać pranie, ale ubrania wypadały mi z rąk. Usiadłam w salonie, gdzie zawsze bawiliśmy się, gdy był mały. Pamiętałam, jak rysował misie na ścianie i potem błagalnie patrzył, żebym nie krzyczała. Jak wracał z pierwszej klasy i chwalił się piątką z matematyki. Jak mówił, że chce być weterynarzem, żeby leczyć wszystkie koty świata. Zostały tylko wspomnienia i te same oczy, które teraz patrzyły na mnie z niechęcią, kiedy proszę o pomoc. Wszedł Andrzej, usiadł obok i położył mi dłoń na kolanie.

– Może musimy pozwolić mu się przewrócić, żeby w końcu wstał.

Spojrzałam na niego i pokiwałam głową. Ale serce mi się buntowało. Bo to przecież moje dziecko. Mój syn. Jak mam patrzeć, jak sobie nie radzi, i nie ruszyć palcem? W nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam i myślałam, czy miłość może być zbyt wielka? Czy da się kogoś kochać tak bardzo, że odbiera mu się siłę? A może po prostu nie umiałam powiedzieć „dość”, kiedy jeszcze był czas?

Elżbieta, 58 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama