Reklama

Od kilku lat czuję się jak więzień we własnym domu. Mam osiemdziesiąt dwa lata i, choć zdrowie już nie to, wciąż umiem sam zrobić herbatę, ugotować zupę i wyjść po zakupy. Ale mój syn widzi to inaczej. Uważa, że „powinien się mną zająć”, choć nie jestem pewien, czy to troska, czy raczej chęć trzymania ręki na pulsie... a konkretnie – na moim portfelu i testamencie. Czasem mam wrażenie, że czeka, aż moje serce w końcu przestanie bić. A wtedy, jak sądzę, zamierza „wreszcie odetchnąć”. I odziedziczyć wszystko.

Reklama

Zbyt troskliwy opiekun

– Tato, nie wstawaj, ja ci naleję herbaty – powiedział Konrad, zanim zdążyłem ruszyć się z fotela.

Zaskoczyło mnie to. Jeszcze tydzień temu nie zauważał, że siedzę przy pustym kubku. Teraz – aż się palił, by być pomocnym. Od kiedy tylko przeszedłem na emeryturę, nasze kontakty się zmieniły. Kiedyś wpadał raz w miesiącu, teraz jest prawie codziennie. Niby miło, niby dba. Ale ja nie jestem ślepy.

– Sam sobie poradzę – odpowiedziałem, sięgając po czajnik. – Ręce jeszcze mam.

– Ale po co się męczyć? Ty odpoczywaj. Zasłużyłeś – powiedział słodko, choć jego oczy już biegały po kuchni. Jakby sprawdzał, czy coś się nie zmieniło. Czy nadal wszystko jest „na miejscu”.

Niechcący zostawiłem kiedyś kopertę z wydrukiem z banku na stole. Wróciłem z łazienki i zastałem ją otwartą. Udawał, że jej nie ruszał, ale wiem, jak układam rzeczy – zawsze precyzyjnie, zawsze równo.

– Ty coś sprawdzałeś? – zapytałem wtedy.

– Nie, skąd, tylko ją przesunąłem, bo kapało z dzbanka – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.

Od tego czasu pilnuję dokumentów bardziej niż kiedykolwiek. Syn mówi, że się o mnie martwi. A ja martwię się, że jego obecność ma drugie dno. Zauważyłem, że coraz częściej porusza temat testamentu. Delikatnie, niby żartem.

– Tato, lepiej wszystko spisz, żeby potem nie było awantur – mówił przy kawie.

Niby żart, ale w jego głosie nie było nawet cienia rozbawienia.

Kontrola pod pozorem pomocy

Zaczęło się od zakupów. Niby nic wielkiego – ot, Konrad zaproponował, że będzie mi je robił, bo „po co masz chodzić po zimnie, tato?”. Pomyślałem: może i racja. Ale już przy pierwszej torbie coś mnie tknęło.

– Nie kupiłeś mleka – zauważyłem.

– Mleko niezdrowe. Z wiekiem lepiej ograniczać – odpowiedział bez zmrużenia oka.

Nie zdążyłem się oburzyć, bo już wyciągał paczkę jakichś „super zdrowych” herbat i orzeszki „na pamięć”. Żadnych moich ulubionych rzeczy. Nawet pierników nie kupił.

– A gdzie te z makiem, co zawsze brałem?

– Oj, tato, przecież masz cukier podwyższony. Dbam o ciebie.

Zrobiło mi się nieswojo. Nie prosiłem go, żeby decydował, co jem. Ale może miał dobre intencje. Uwierzyłem mu. Do czasu. Któregoś dnia przyniósł kopertę z banku.

– Tato, przyszedł list z banku, akurat był w skrzynce, to zabrałem – powiedział jakby od niechcenia.

Otworzył ją sam. Nawet nie zapytał, czy może.

– Nic ważnego – stwierdził po chwili. – Po prostu jakieś informacje o koncie.

– Oddaj – powiedziałem spokojnie, ale stanowczo.

Zawahał się ułamek sekundy za długo. Wtedy już wiedziałem, że nie oddałby, gdybym nie zauważył. Od tamtej chwili zacząłem obserwować go uważniej. Jego pytania były zbyt konkretne, zbyt częste. „A ile płacisz za prąd?”, „Masz polisę czy tylko oszczędności?”, „A testament już spisany?”. Zrobił się specjalistą od starości. Ale jego troska była jak płaszcz – gruby, ale ciężki, niewygodny. Zacząłem się dusić.

Pewne drobne niedopowiedzenia

Wszystko zaczęło się rozjeżdżać, kiedy Konrad przejął moje sprawy „dla wygody”. Najpierw zaproponował, że opłaci rachunki online, żebym „nie musiał się martwić”.

– Po prostu podasz mi hasło, zaloguję się i załatwię wszystko – powiedział.

– Ale ja sobie radzę – odparłem. – Robię to od lat.

– No tak, tylko że czasem zapomnisz. A wiesz, jakie teraz potrafią być kary za opóźnienie…

Zgodziłem się, choć z niechęcią. I faktycznie, rachunki były zapłacone. Ale wtedy przestałem dostawać papierowe potwierdzenia. Niby nic, ale przecież to one dawały mi pewność. Teraz byłem zdany na jego słowo.

– Tato, po co ci te papiery? Trzeba iść z duchem czasu – śmiał się.

Zacząłem się czuć jak dziecko. Albo jak klient ubezwłasnowolniony przez bank. Własny syn stał się moim urzędnikiem. A najgorsze – sam mu to umożliwiłem. Pewnego dnia zapytałem wprost:

– Konrad, zmieniałeś coś przy moim koncie?

– Ja? No coś ty, przecież wszystko robię, jak mi mówiłeś – odpowiedział z uśmiechem.

Ale w tym uśmiechu była jakaś nuta… samozadowolenia? Wyższości? Zadzwoniłem do banku, poprosiłem o historię operacji. I wtedy zobaczyłem coś dziwnego. Przelew na jego konto – tytułem „zwrot zaliczki”. Żadnej zaliczki mu nie dawałem. I nie było to pięćdziesiąt złotych. Kiedy zapytałem, zrobił wielkie oczy.

– Aaa, to musiała być pomyłka! Już wszystko wyjaśnię, spokojnie!

Ale ja już spokojny nie byłem. Zrozumiałem, że przegapiłem moment, w którym troska zmieniła się w kontrolę, a kontrola – w manipulację.

Rozmowy przy zamkniętych drzwiach

Zaczęło się od szurania kapci i szeptów za drzwiami kuchni. Konrad zaczął przychodzić z żoną. Niby na herbatę, niby pooglądać zdjęcia wnuków, ale rozmowy toczyły się wtedy, gdy akurat wychodziłem do łazienki lub po coś do pokoju. Milknęli, gdy się zbliżałem. Potem znowu szeptali. Pewnego popołudnia, wracając z ogródka, zatrzymałem się w korytarzu. Drzwi do kuchni nie były domknięte. Usłyszałem jego głos:

On już się nie orientuje. Czasem zapomina, że coś mówił. To tylko kwestia czasu.

Potem głos jego żony:

– Musimy zadbać, żeby wszystko było zapisane. Na ciebie. Jakby coś... wiesz. Żeby nie było niespodzianek.

Zamarłem. Z trudem wszedłem do mieszkania, udając, że nic nie słyszałem. Konrad z uśmiechem podał mi herbatę.

– Tato, właśnie z Asią rozmawialiśmy, że może byś się zastanowił nad takim spokojnym miejscem… Wiesz, jakimś domu seniora. W dobrej dzielnicy. Z opieką, kuchnią…

– Nie jestem jeszcze otępiały – przerwałem mu ostro. – Jak będę chciał, sam o tym zdecyduję.

– Ależ tato, spokojnie, przecież nie chodziło o nic złego – rzucił łagodnym tonem, ale jego mina była zimna jak lód.

Po ich wyjściu usiadłem w fotelu i długo patrzyłem w okno. Już nie miałem wątpliwości. Mój syn nie troszczył się o mnie. On planował. Przyszłość – moją – bez mojej obecności.

Wtedy maska opadła

Wczoraj przyszedł nie sam, lecz z notariuszem. Wypili kawę, porozmawiali o pogodzie, udawali, że to przypadkowa wizyta. Ale ja już znałem ten schemat – najpierw miłe słowa, potem konkrety. I tak też było.

– Tato, skoro już jesteśmy wszyscy razem, to pomyślałem, że może załatwimy tę sprawę testamentu – zagaił Konrad, siadając naprzeciwko mnie. – Tak, żeby wszystko było jasne, bez komplikacji.

Notariusz wyciągnął z teczki plik dokumentów.

– To tylko propozycja. Pan oczywiście może wszystko przeczytać, zmienić, dopytać – zapewnił z uśmiechem.

Nie chwyciłem za papiery. Wstałem i spojrzałem synowi w oczy.

– Ty się boisz, że coś ci się wymknie z rąk, prawda? Że jak nie podpiszę, to ci się nie należy?

Konrad zbladł.

– Tato, nie przesadzaj. To tylko formalność. Dla spokoju. Żeby nikt niczego nie podważał, jak już... no wiesz...

– Wiem doskonale, kiedy. Jak tylko ostatni raz się położę.

Złość kipiała mi w klatce piersiowej. Nie krzyczałem. Mówiłem cicho. Ale każde słowo ważyło więcej niż cegła.

– Wypijcie tę kawę do końca i wyjdźcie. Testament już mam. Zrobiony dawno. Ale nie będzie tak, jak ty myślisz.

Zobaczyłem błysk paniki w jego oczach. Pierwszy raz. I satysfakcję w sercu – też pierwszy raz od dawna. Bo po raz pierwszy, od miesięcy, miałem przewagę.

Nic z tego nie zostało

Po ich wyjściu długo siedziałem w ciszy. Paliło mnie w środku, nie z bólu, ale z żalu. Że własny syn – ten sam, którego uczyłem wiązać buty, prowadziłem za rękę do szkoły, którego ramiona dźwigały niegdyś moje wnuki – patrzy dziś na mnie jak na przeszkodę, nie jak na ojca. Nie chodziło już tylko o mieszkanie czy konto w banku. Chodziło o moją godność. O to, że jeszcze żyję. Że mam prawo decydować, kto i w jaki sposób po mnie zostanie.

Na biurku, w zamkniętej szufladzie, leży mój prawdziwy testament. Wcale nie taki, jakiego Konrad się spodziewa. Uwzględniłem wnuczkę, która zawsze dzwoni w moje imieniny, i sąsiadkę, która codziennie przynosi mi świeży chleb. Pieniądze na pogrzeb przekazałem fundacji. A mieszkanie? Jeszcze nie wiem. Może zapiszę komuś, kto mnie nie traktuje jak cienia, który tylko przeszkadza w dziedziczeniu.

Nie jestem naiwny. Wiem, że mój czas się kończy. Ale jeśli mam odejść, to z podniesioną głową. Nie dam się wypchnąć z własnego życia jak z mieszkania, którego nikt już nie chce ze mną dzielić. A Konrad? Może kiedyś zrozumie. Może spojrzy w lustro i zobaczy, co naprawdę po nim zostało.

Stefan, 82 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama