„Mój syn to wieczne rozczarowanie. Ten nierób nie ma za grosz ambicji i będzie siedział na moim garnuszku aż do śmierci”
„Kiedy był mały, wydawał się bystry. Szybko uczył się mówić, czytać, miał dobrą pamięć. Z dumą opowiadałam, że mój 8-letni syn zna wszystkie stolice świata. Kiwali z uznaniem głowami, a ja czułam się potrzebna, ważna – jakbym wykonała dobrą robotę jako matka. Tyle że potem coś się zatrzymało”.

- Redakcja
Zawsze wierzyłam, że miłość matki do dziecka potrafi zdziałać cuda. Że jeśli się wystarczająco wspiera, tłumaczy, rozumie i poświęca – dziecko wyrośnie na dobrego, odpowiedzialnego człowieka. Byłam gotowa oddać wszystko, by mój syn miał lepiej niż ja. Niestety, lata mijały, a ja coraz wyraźniej widziałam, że nie każdy nadaje się do samodzielnego życia. On nie potrafił podjąć żadnej decyzji bez mojego udziału. Nie chciał pracować. Nie miał planów, marzeń ani dumy. Czasem mam wrażenie, że go zawiodłam. Czasem – że to on zawiódł mnie.
Chciałam w niego wierzyć
Kiedy był mały, wydawał się bystry. Szybko uczył się mówić, czytać, miał dobrą pamięć. Pamiętam, jak z dumą opowiadałam sąsiadce, że mój ośmioletni syn zna wszystkie stolice świata. Kiwali z uznaniem głowami, a ja czułam się potrzebna, ważna – jakbym wykonała dobrą robotę jako matka. Tyle że potem coś się zatrzymało. Jakby nagle przestało mu zależeć. W szkole średniej ledwo dociągnął do matury. Wymówki miał zawsze: nauczyciel się uwziął, test był niesprawiedliwy, nie mógł się uczyć, bo miał ból głowy… Na początku wierzyłam. Każda matka chce wierzyć, że jej dziecko jest wyjątkowe, tylko świat bywa trudny. Tyle że świat nie miał z tym nic wspólnego – on po prostu nie próbował.
– Synku, może jednak pójdziesz na ten kurs grafiki? – zaproponowałam raz, szukając dla niego czegokolwiek, co go ruszy.
– Nie wiem, po co miałbym to robić. Przecież i tak to nic nie da – odpowiedział z takim chłodem, że aż mnie zatkało.
Jeszcze wtedy nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że mój własny syn może nie mieć żadnych ambicji. Tłumaczyłam to depresją, zagubieniem, dojrzewaniem. Każdy ma trudniejszy okres, mówiłam sobie. Ale z każdym miesiącem coraz trudniej było mi w to wierzyć. Obserwowałam go, jak leży całymi dniami w pokoju, gra, przewija filmy, zamyka się w sobie. A ja biegałam wokół – gotowa, żeby pomagać, tłumaczyć, podpowiadać. I tak minęły trzy lata. Bez pracy. Bez studiów. Bez celu.
W ogóle nie czuł wstydu
Zaczęłam się zmieniać. Nieświadomie. Wcześniej czułam się matką – troskliwą, cierpliwą, pełną ciepła. Z czasem stawałam się opiekunką dorosłego mężczyzny, który nie miał nawet odrobiny wdzięczności. Wstawałam rano, szykowałam mu śniadanie, mimo że on ledwo raczył wyjść z pokoju. Czasem zostawiał puste talerze na biurku, czasem po prostu nie ruszał jedzenia.
– Nie mogłabyś mi zrobić czegoś innego? – zapytał pewnego dnia, zerkając na kanapkę, jakby była czymś ohydnym.
Zacisnęłam zęby. Nic nie powiedziałam. Jeszcze wtedy miałam nadzieję, że to tylko przejściowe. Że może znajdzie jakąś pasję, zajmie się czymś, ruszy z miejsca. Ale nie ruszył. Czasem próbowałam rozmawiać.
– Może chociaż spróbowałbyś pójść do pracy na pół etatu? Cokolwiek. Sklep, magazyn, cokolwiek, naprawdę.
– Przecież i tak zarabiasz. Po co mam iść gdzieś harować za grosze? – rzucił, nawet nie odrywając wzroku od ekranu.
Poczułam, jak ściska mnie w środku. Nie chodziło już o pieniądze. Chodziło o to, że on w ogóle nie czuł wstydu. Zero refleksji. Zero odpowiedzialności. Jakby życie miało mu się ułożyć samo, a ja miałam być tylko zapleczem finansowym i psychicznym. Wieczorami płakałam w ciszy. Żeby nie słyszał. Żeby nie pomyślał, że mnie złamał. Bo przecież matka powinna być silna. Ale zaczynałam mieć dość tej roli. Coraz trudniej było mi patrzeć na niego
Nie mogłam mu wybaczyć
Nie wiem, co bolało mnie bardziej – jego lenistwo czy jego bezczelność. Pewnego dnia, kiedy wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle, zastałam go siedzącego w kuchni z dwoma kolegami. Śmiali się głośno, śmieci walały się po stole, a z głośnika leciała jakaś głośna muzyka. Byłam zmęczona, miałam za sobą osiem godzin w biurze i godzinę stania w korkach. Weszłam i zamarłam w drzwiach.
– Serio? W środku tygodnia? Kiedy w ogóle ostatni raz szukałeś pracy? – zapytałam, próbując nie podnieść głosu.
– Mamo, przecież mam prawo do życia. To, że ty jesteś spięta, nie znaczy, że my wszyscy musimy tacy być – odpowiedział i odwrócił się z powrotem do kolegów.
Tamci zamilkli, wyczuwając napięcie, ale on nawet nie drgnął. Jakby nie rozumiał, że właśnie wbija mi nóż w serce.
– Ty naprawdę uważasz, że to jest normalne? Że dorosły facet siedzi całymi dniami w domu, żyje na koszt matki i jeszcze urządza sobie imprezy?
Wzruszył ramionami. Potem powiedział coś, co pamiętam do dziś:
– Gdybyś mnie lepiej wychowała, może byłbym kimś innym.
Stałam w kuchni, patrząc na niego, jakby był obcym człowiekiem. Jakby nie był moim synem. A może rzeczywiście nie znałam go wcale? Może przez te wszystkie lata widziałam tylko to, co chciałam zobaczyć? Tego wieczoru nie odezwałam się już ani słowem. Usiadłam na łóżku i długo patrzyłam w sufit, próbując zrozumieć, gdzie popełniłam błąd.
Nie miał za grosz ambicji
Kiedy jego rówieśnicy zakładali rodziny, kupowali mieszkania na kredyt, mówili z dumą o awansach i planach na przyszłość, mój syn wciąż siedział w tej samej małej sypialni, w której spał jako nastolatek. Miał trzydzieści dwa lata i ani jednego dnia pracy na etacie. Żadnego kierunku studiów, żadnej szkoły policealnej, żadnego konkretnego zajęcia. Pytany o przyszłość, reagował złością.
– Ty w ogóle nie rozumiesz świata. Wszystko teraz działa inaczej. Nie ma sensu się spinać i tak wszyscy pracują jak niewolnicy – rzucał, kiedy próbowałam namówić go na cokolwiek.
– A ty kim jesteś? Kim chciałbyś być? – spytałam pewnego dnia, cicho, bez pretensji.
– Nie wiem. Nie mam takich durnych potrzeb jak ty – odpowiedział.
To zdanie zapadło mi głęboko w pamięć. Durne potrzeby. Praca. Poczucie sensu. Niezależność. Wszystko to dla niego było czymś zbędnym, śmiesznym, jakimś wymysłem systemu. Czasem obserwowałam go ukradkiem, jak patrzy w telefon, jak przelatuje palcem przez kolejne ekrany, jakby szukał czegoś, czego nigdy nie znajdzie.
Widziałam jego pustkę, ten brak ognia w oczach. I bolało mnie to. Nie dlatego, że nie został kimś wielkim, ale dlatego, że nie chciał być kimkolwiek. Zaczęłam unikać ludzi. Nie chciałam odpowiadać na pytania o syna. Wstydziłam się. Czułam, że zawiodłam, ale coraz częściej też myślałam – że on wybrał tę drogę świadomie. Że ja już nie mam z tym nic wspólnego.
Poczułam do siebie odrazę
Z biegiem lat uczyłam się ignorować rzeczy, które wcześniej wywoływały we mnie złość. Niewyrzucone śmieci? Przemilczałam. Zabrudzona łazienka po jego długich kąpielach? Wyczyściłam. Prośba o pieniądze na nowy telefon, bo „wszyscy mają lepszy”? Dałam, choć z oporami. Moje granice rozciągały się jak stara guma. Za każdym razem obiecywałam sobie, że to ostatni raz. Że więcej nie ustąpię.
Ale potem znowu patrzyłam na niego – dorosłego, zdrowego faceta, który zachowywał się jak dziecko – i robiłam krok w tył. Wiedział, że może na mnie liczyć. Może dlatego nigdy nie musiał walczyć. Nie miał potrzeby. Wiedział, że nawet jeśli zawali wszystko, ja to za niego naprawię. Wciąż wierzył, że to moja rola – wyciągać go z każdego dołu, nawet tego, który sam wykopał.
– Pożyczysz mi pięćset? Muszę opłacić jakiś abonament – rzucił pewnego wieczoru, jakby mówił o pogodzie.
– A kiedy mi oddasz?
– Jak będę miał. Nie rób z tego problemu.
Nie zrobiłam. Choć cała aż drżałam w środku, znów sięgnęłam do portfela. I znów poczułam do siebie odrazę. On był lustrzanym odbiciem wszystkich moich słabości. Mojej nadopiekuńczości. Mojego wiecznego wyręczania go. Mojej wiary, że jak tylko mu pomogę, tym razem się ogarnie. A on po prostu z tego korzystał. Byłam zmęczona. Nie tylko nim. Sobą też. I tą świadomością, że może już zawsze będę go utrzymywać. Bo nie umiem przestać. Bo jestem jego matką.
W końcu przestałam wierzyć
Ostatnio coraz częściej myślę o tym, co będzie, gdy mnie zabraknie. Czy poradzi sobie sam? Czy wreszcie się przebudzi i zacznie żyć na własny rachunek? A może po prostu znajdzie kogoś nowego, kto go utrzyma, kto da dach nad głową i ciepły obiad? Nie wiem. I chyba już nie chcę wiedzieć. Nie mam siły marzyć za niego. Nie chcę już snuć wizji, że któregoś dnia wszystko się odmieni. Że zadzwoni, powie, że dostał pracę, że mu zależy, że coś zrozumiał. Ta wiara mnie zniszczyła. Przez nią z roku na rok gasłam. W nim – i w sobie. Wiem, że ludzie oceniają. Gdyby ktoś usłyszał, co myślę, nazwałby mnie wyrodną matką. Ale ja po prostu jestem człowiekiem. Kobietą, która całe życie starała się robić dobrze, a dostała w zamian bezsilność, rozczarowanie i wieczne poczucie winy.
Nie przestanę mu pomagać. Prawdopodobnie nigdy. Ale przestałam w niego wierzyć. I to jest najgorsze. Bo kiedy matka przestaje wierzyć w swoje dziecko, coś się w niej kończy. Jakaś część czułości zamienia się w chłód. I zostaje już tylko obowiązek, nie miłość. Gdy dziś mijam matki z małymi dziećmi na ulicy, myślę sobie: nie wiesz, kim będzie. Nie wiesz, ile razy zawiedzie. I czy nie będziesz któregoś dnia patrzeć na niego z tą samą bezradnością, co ja. Mam syna. Ale nie mam w nim partnera, ani nawet człowieka, na którego mogłabym liczyć. Zostałam z tym sama. I nie wiem, czy kiedykolwiek to się zmieni.
Krystyna, 59 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Ciągle upominam męża, by gasił po sobie światło, a on ma to w nosie. Potem się dziwi, skąd te wysokie rachunki za prąd”
- „Nie umiałem powiedzieć żonie, że chcę odejść. Mieliśmy 2 dzieci i kredyt, ale nasze serca i alkowa były krainą lodu”
- „Rodzice kazali mi harować na gospodarce, więc wywinęłam im numer. Nie chciałam życia w luksusie, ale zwykłego szacunku”