„Mój syn zaczął budować dom na naszej działce. Ale to, co odkrył pod ziemią, na długo zatrzymało wszystkie prace”
„Tego dnia już nie wrócili do kopania. A ja – przy całej mojej podejrzliwości – poczułam coś dziwnego. Jakbyśmy przez przypadek odkryli nie czyjąś rzecz, ale czyjeś życie”.

- Redakcja
Maciek, mój jedyny syn, zebrał się w sobie i powiedział, że buduje dom. Przyjechał z narzeczoną, z błyskiem w oku, i powiedział:
– Mamo, w przyszłym roku zamieszkamy tu wszyscy razem. Zaczynam budowę.
Popatrzyłam na niego zdziwiona. Nie miałam w planach żadnej wyprowadzki. Machnęłam ręką – jak dzieciakowi odbije, to trzeba przeczekać, niech się bawi. I niech sobie kopie fundamenty. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że pod tą ziemią, gdzie przez tyle lat rosły tylko pokrzywy i moje porzeczki, leży coś, co rozwali nasz rodzinny spokój jak koparka stary szambo.
Nie byłam zadowolona
Widziałam przez okno, jak kręcą się po działce – Maciek, dwóch chłopaków z ekipy, archeolog i ten cały geodeta. Rozstawiali jakieś sznurki, wbijali paliki. Wyszłam z domu, bo ciekawość była silniejsza.
– Tylko mi tych malin nie ruszajcie! – krzyknęłam, podchodząc do nich.
– Mamo, spokojnie, wiemy, co robimy – odparł Maciek z tym swoim zniecierpliwionym tonem, który pamiętam jeszcze z czasów, jak miał trzynaście lat i twierdził, że „już wszystko wie”.
Geodeta coś zamruczał pod nosem i zaznaczył kolejny punkt na planie.
– Tu będzie kuchnia – rzucił Maciek, pokazując na kawałek ziemi obok starej jabłoni. – A tam salon, z widokiem na zachód. Wiesz, jak tu będzie pięknie o zachodzie słońca?
– Mnie się bardziej podobało, jak tu był warzywniak – burknęłam.
– Mamo, serio? – roześmiał się. – Daj się cieszyć. Ja tu chcę rodzinę założyć. Gdzieś trzeba mieszkać.
Westchnęłam tylko i popatrzyłam na koparkę, która właśnie wjeżdżała na teren. I choć do tej pory myślałam, że to tylko kolejna „zrywna” akcja mojego syna, tym razem chyba naprawdę zamierzał coś zbudować. Przynajmniej tak wyglądało. Niecałą godzinę później ziemia była już częściowo przekopana. Stałam z kawą na ganku, kiedy nagle operator koparki wysiadł i zawołał:
– Panie Maćku! Chyba coś mamy!
Zanim zdążyłam dojść bliżej, mój syn zeskoczył z palety pustaków i podbiegł do dziury. A po jego minie wiedziałam jedno: nie był to stary korzeń jabłoni ani beton z lat osiemdziesiątych.
Zrobiło mi się niedobrze
– Co tam jest? – zapytałam, schodząc powoli z ganku, chociaż serce już mi waliło.
Maciek patrzył w dół wykopu, nie odzywał się. Dopiero jak stanęłam obok niego, mruknął:
– Nie wiem... ale to nie wygląda jak nic z naszego ogródka.
Podeszłam ostrożnie i spojrzałam. W ziemi, na jakieś pół metra głębokości, wystawał kawałek czegoś... nieokreślonego. Drewno? Nie takie zwykłe. Ciemne, zbutwiałe, ale z dziwnie prostym, równym kształtem. Ktoś mógłby pomyśleć, że to kawałek starego płotu. Jednak ja wiedziałam, że nie.
– Może to jakieś fundamenty po starej stodole? – rzucił jeden z robotników, ale jego głos też był niepewny.
– Stodoła tu nigdy nie stała – powiedziałam cicho. – Przynajmniej nie za mojego życia. A ojciec, zanim umarł, nic nie wspominał. Ta ziemia zawsze była goła.
Maciek uklęknął przy krawędzi wykopu i ostrożnie odgarnął ziemię ręką.
– Mamo... tu coś jest w środku. Jakby... puste?
Zamarłam.
– Jak to puste?
– No... to drewno nie jest lite. Ma jakieś wyżłobienia, wnęki... Nie wiem. Może to jakaś skrzynia?
Spojrzał na mnie z miną, jakby sam nie wierzył, że to powiedział.
– Skrzynia? – powtórzyłam.
– Może... ktoś tu coś zakopał? Dawno temu?
– Chyba się za dużo naoglądałeś filmów przygodowych.
– Sama zobacz – podsunął mi rękę z kawałkiem drewna.
Podeszłam bliżej. I poczułam... zapach. Nie ziemi. Coś innego. Słodka, duszna woń, jak z piwnicy. Zrobiło mi się niedobrze.
Zachłysnęłam się z wrażenia
Zebrałam się w sobie i zeszłam do wykopu. W świetle jesiennego słońca, przez te wszystkie warstwy ziemi, widać było coś więcej. Maciek miał rację – to była skrzynia. Masywna, ciężka, okuta w rdzewiejące żelazo. Prawie się zachłysnęłam z wrażenia.
– No nie wierzę – mruknęłam, przyklękając obok syna. – I to leżało tu tyle lat pod moimi porzeczkami?
– Mamo, widzisz ten grawer? – Maciek przesunął palcem po brzegu. – To nie wygląda jak zwykła skrzynka na narzędzia.
– Wygląda jak coś... wojskowego – podsunął operator koparki. – Albo transportowego. Z dawnych lat.
– Przecież tu nic nigdy nie było! – zaprotestowałam. – Jak ojciec kupował tę ziemię, to mówił, że to zwykły kawałek pola, nieużytek. Nikogo przed nami!
Maciek spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Może po prostu nikt wcześniej nie kopał tak głęboko.
Ktoś z tyłu zażartował:
– Jak tam coś żywego wyskoczy, to ja się zwalniam!
Nie śmiałam się. Serce mi łomotało.
– I co teraz? – spytałam cicho.
Maciek podrapał się po głowie.
– Nie wiem. Chyba trzeba to wyjąć. I zobaczyć, co w środku. Prawda?
– Żeby się nie rozpadło. Wilgoć mogła wszystko naruszyć – odezwał się jeden z pracowników.
– Weźcie łopatki i działajcie ostrożnie. Jak coś się rozpadnie, to będzie wasza wina – rzuciłam.
Zaczęli odgarniać ziemię powoli, jakby bali się, że to skrzynia z czasem się rozmyśli i sama zniknie. A mnie przez głowę przelatywały wszystkie możliwe scenariusze. Każdy gorszy od poprzedniego.
Musiałam ich powstrzymać
Wydobycie skrzyni zajęło im dobre pół godziny. Miała niemal metr długości, ciężka jak grzech, drewno wilgotne i czarne jak noc. Dwóch chłopaków z ekipy dźwignęło ją na kawał płyty, a potem wszyscy stali i gapili się, jakbyśmy właśnie wyjęli z ziemi świętego Graala.
– No to kto pierwszy? – zapytał Maciek, ale nikt się nie wychylił.
– To twoja działka – powiedział jeden z robotników. – I twoja skrzynia.
– Mamo, otwieramy?
– Poczekaj – zatrzymałam go. – Trzeba to zgłosić.
Maciek spojrzał na mnie zdziwiony.
– Komu?
– No... nie wiem. Wójtowi albo Wojewódzkiemu Konserwatorowi Zabytków?
Zrobiło się cicho. Wszyscy jakby trochę spoważnieli. Nawet ten chłopak od koparki przestał się podśmiewać.
– No dobra. To nie będziemy tego otwierać ot tak – uciął Maciek. – Zadzwonię do gminy. Niech ktoś mądrzejszy rzuci okiem.
– Mądra decyzja – przytaknęłam. – Bo jakby to był na przykład kuferek dziadka Staszka z sąsiedniej wsi, to może jego wnuki chciałyby go odzyskać.
– Albo wrzucić na aukcję – rzucił półżartem jeden z robotników, ale nikt się nie zaśmiał.
Tego dnia już nie wrócili do kopania. A ja – przy całej mojej podejrzliwości – poczułam coś dziwnego. Jakbyśmy przez przypadek odkryli nie czyjąś rzecz, ale czyjeś życie.
Nie spodziewałam się tego
Dwa dni później Maciek wrócił z urzędu gminy z miną, której nie potrafiłam rozczytać. Wszedł do kuchni, rzucił klucze na blat i nalał sobie wody.
– I? – zapytałam, odkładając ścierkę. – Co tam powiedzieli?
– Zgłosili to do konserwatora zabytków. Facet przyjechał, obejrzał, spisał protokół. I wiesz, co powiedział?
– No?
– Że to rzeczywiście skrzynia, ale z czasów powojennych. Pewnie pamiątki rodzinne.
– Pamiątki? – powtórzyłam, podchodząc bliżej. – Czyje?
Maciek oparł się o zlew, jakby próbował sobie wszystko poukładać. Zamyśliłam się.
– Może oni uciekali w pośpiechu. Zostawili wszystko. A skrzynia została zakopana, „na później”. I to „później” nigdy nie przyszło.
Usiadłam ciężko przy stole.
– I co w niej było?
– Listy, zdjęcia, trochę starych książek, srebrna broszka i... taki mały zegarek. Kobiecy. W środku grawer: „Dla Heleny – tata, 1948”.
Zamilkłam.
– I co teraz?
– Oddali to do archiwum regionalnego. Spiszą wszystko, część pewnie trafi na wystawę. A ja... mam zgodę, żeby budować dalej.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Bez słów.
Miałam w sercu nadzieję
Fundamenty ruszyły znów po tygodniu. Koparka wróciła, robotnicy dokończyli wykop. Tym razem wszystko szło jak z płatka. I choć Maciek nie był przesądny, to sam przyznał, że teraz czuje się tu... inaczej.
– Jakoś tak zrobiło się poważniej – mruknął któregoś dnia, kładąc betonową płytę. – Jakbyśmy coś im obiecali, tym od skrzyni, chociaż nikt nie mówił tego na głos.
– Bo chyba obiecaliśmy – odparłam. – Że nie zapomnimy.
W miejscu, gdzie znaleźliśmy skrzynię, posadził jabłoń. Starą odmianę, taką jak rosła tam wcześniej. Powiedział, że jak kiedyś będzie miał córkę, nazwa ją Helena. Nic więcej. I może dobrze. Pewnego wieczoru, już po wylaniu fundamentów, stanęłam na tej gołej betonowej powierzchni.
– Mamo! – zawołał Maciek. – Co robisz?
– Patrzę! – odpowiedziałam. – I próbuję sobie wyobrazić, jak to wszystko będzie wyglądać za rok.
– Hałas i dzieci. I twoje pomidorki na parapecie. Tak jak lubisz.
Roześmiałam się.
– Tylko jednej rzeczy nie chcę. Żebyś zapomniał, co tu pod tą ziemią było.
– Nie zapomnę. Mam to przed oczami, jakby wczoraj to wyciągnęliśmy. I nie chcę, żeby to było tylko wspomnienie. Myślę, że jak kiedyś będę siedział tu z własnym dzieckiem, opowiem mu tę historię. O skrzyni.
Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Tylko nie mów, że to wszystko dzięki mnie.
– Ależ właśnie tak.
I może po raz pierwszy poczułam, że dom naprawdę zaczyna się tam, gdzie ktoś pamięta.
Matylda, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „To ja płacę za randki i romantyczne kolacje, bo ukochany umywa rączki. Już ja mu wystawię paragon za tę zniewagę”
- „Spadek po dziadku miał być błogosławieństwem, a okazał się piekłem. Dostałem dom z nieproszoną lokatorką”
- „Gdy po godzinach sprzątałam cudze domy, trafiłam na byłego szefa. Ten stary grzyb nie pamiętał, co mi kiedyś zrobił”