„Mój syn zawsze wszystko miał podane na tacy. Teraz ma 30-tkę i siedzi nam na karku jak ostatni darmozjad”
„Wszystko zaczęło się zmieniać po maturze. Nie chciał iść na studia, co zrozumiałam – nie każdy musi. Ale od tego momentu jego życie stanęło w miejscu. Pracował tu i tam, ale żadnej pracy nie utrzymał dłużej niż kilka miesięcy. Wszystko mu przeszkadzało – szef, godziny, współpracownicy”.

- Redakcja
Nie planowałam, że tak będzie wyglądać nasze życie po pięćdziesiątce. Myślałam, że w końcu odpoczniemy, pospacerujemy razem po lesie, pojedziemy gdzieś tylko we dwoje. Tymczasem mam wrażenie, że utknęliśmy w czasie, dokładnie w momencie, gdy nasz syn skończył osiemnaście lat. Teraz ma trzydzieści i nadal mieszka z nami, jakby nic się nie zmieniło. Bez pracy, bez ambicji, z pretensją do świata i ciągłym bałaganem wokół siebie. Każdego dnia patrzę, jak sięga po kolejne kanapki, zostawia po sobie brudne talerze i odpala kolejną grę. Mam dość. Naprawdę mam dość.
Kiedyś to był kochany chłopak
– Mamo, a mogę dzisiaj spać z wami? – zapytał kiedyś, mając może pięć lat, tuląc się z ukochanym misiem do mojej nogi.
Był wtedy najczulszym, najbardziej kochanym dzieckiem, jakie mogłam sobie wyobrazić. Wrażliwy, ciekawy świata, z tysiącem pytań na minutę i ciągłym uśmiechem. Uwielbiał się przytulać, a w niedzielne poranki przybiegał do naszego łóżka i układał się między mną a mężem, mrucząc coś pod nosem, zanim jeszcze się do końca obudził. Nigdy nie miał problemów z nauką. Jasne, nie był wybitny, ale dawał sobie radę. Na koniec podstawówki sam wybrał technikum informatyczne. Pamiętam, że bardzo się cieszył.
– Komputery to przyszłość – powtarzał wtedy dumnie, jakby znał jakąś wielką tajemnicę. My byliśmy z niego tacy dumni.
Wszystko zaczęło się zmieniać po maturze. Nie chciał iść na studia, co zrozumiałam – nie każdy musi. Ale od tego momentu jego życie stanęło w miejscu. Pracował tu i tam, ale żadnej pracy nie utrzymał dłużej niż kilka miesięcy. Nagle wszystko mu przeszkadzało – szef, godziny, współpracownicy. Tylko komputer i telefon były w porządku. Na początku wciąż miałam w sobie matczyną nadzieję. Wierzyłam, że to tylko chwilowy zastój. Że się odnajdzie. Ale z roku na rok widziałam, jak mój syn coraz bardziej zapada się w sobie. A nasze mieszkanie zaczyna przypominać jego wygodną twierdzę, w której wszystko ma podane pod nos.
Ciągle się tylko łudziłam
– Michał, ile można siedzieć w tym domu? Może czas pomyśleć o wynajęciu czegoś swojego? – zapytałam któregoś wieczoru, starając się, żeby brzmiało to spokojnie, choć w środku aż mnie nosiło.
– A po co mam płacić za coś, co mam tutaj za darmo? – odpowiedział bez cienia skrępowania, wpatrzony w ekran.
To był już któryś raz, kiedy próbowaliśmy go delikatnie wypchnąć z gniazda. Nie na siłę, nie od razu – chcieliśmy mu pomóc, pokazać, że może stanąć na własnych nogach. Nawet zaoferowaliśmy, że przez kilka pierwszych miesięcy dopłacimy mu do wynajmu, żeby nie musiał się martwić na zapas. Pokiwał tylko głową, ale nic z tego nie wyszło. Najbliżej było, gdy znalazł pracę w magazynie dużej hurtowni. Miał wtedy 27 lat. Byłam naprawdę pełna nadziei. Wstał o siódmej, wracał zmęczony, ale wreszcie robił coś poza graniem i scrollowaniem telefonu. Trwało to trzy miesiące. Potem przyszedł dzień, kiedy wrócił wcześniej.
– Nie nadaję się do tego. Tam są sami idioci – oznajmił, rzucając torbę w kąt.
A potem znów wrócił do swojego pokoju, jakby nic się nie stało. I tak się stało jeszcze kilka razy. Każda nowa praca kończyła się szybciej niż poprzednia. Zawsze z jakiegoś powodu. Za każdym razem łudziłam się, że to już, że tym razem zostanie. Że zarobi, wynajmie, uniezależni się. Ale Michał za każdym razem wracał. Jakby świat na zewnątrz był zbyt trudny. Albo jakby po prostu mu się nie chciało.
Wszystko miał zawsze pod nos
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam robić za jego osobistą obsługę. Pewnie jakoś samo wyszło. Najpierw tylko talerz zostawiony na biurku, później skarpetki na podłodze, a potem już wszystko. Śniadanie, pranie, zmywanie po nim. A on… przyzwyczaił się.
– Mamo, gdzie są moje spodnie? Te czarne! – wołał z pokoju, nie ruszając się nawet z fotela.
– W koszu na pranie były, to piorę! – odpowiadałam z kuchni.
– No to fajnie, nie mam się w co ubrać… – wzdychał, jakby to była moja wina.
Z czasem nawet nie dziękował. Kawę robiłam z automatu, kanapki smarowałam odruchowo, a on sięgał po nie jednym ruchem, nawet nie patrząc mi w oczy. Czułam się jak cień, jak tło do jego życia. Nawet ojciec, mój mąż, przestał już z nim dyskutować.
– Zostaw, szkoda nerwów – rzucał tylko, gdy próbowałam kolejny raz mu coś uświadomić.
A Michał żył jak książę. Z naszej emerytury i z jego okazjonalnych „zleceń”, które w praktyce oznaczały kilka przelewów od kolegów za naprawione komputery. Niby coś tam robił, ale nie na tyle, żeby wyprowadzić się z domu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ugotował coś dla siebie. Nawet jajecznica to było dla niego wyzwanie. A kiedy raz powiedziałam mu, że nie mam czasu na obiad, bo idziemy z ojcem do lekarza, fuknął tylko:
– To trzeba było wcześniej pomyśleć. Przecież coś trzeba jeść.
I wtedy poczułam, że coś się we mnie gotuje.
Chciałam, żeby się wyprowadził
Zebrałam się na odwagę. Miałam wszystko przygotowane w głowie – co powiem, jak powiem, nawet jak usiądę. Michał był akurat po kolacji, siedział rozwalony na kanapie z pilotem w ręku. Pomyślałam, że to dobry moment. Nie będzie się wymigiwał robotą, ani wychodzeniem z domu. Bo i tak przecież nigdzie za często nie wychodził.
– Michał, możemy pogadać? Tak na poważnie – zapytałam, siadając naprzeciwko.
– Teraz? – spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Tak. Właśnie teraz.
Westchnął teatralnie i wyłączył telewizor. Popatrzył na mnie z wyraźnym znudzeniem, jakby wiedział, co chcę powiedzieć.
– Michał, masz trzydzieści lat. Nie jesteś już nastolatkiem, który ma czas, żeby się jeszcze „rozejrzeć” w życiu. To nie jest już chwilowy przystanek. Ty tu utknąłeś.
– Mamo, serio? – przerwał mi, przewracając oczami. – Zaczynasz znowu?
– Nie zaczynam. Tylko kończę. Ja już nie dam rady. Chcę mieć swoje życie, swoją ciszę, swoje poranki bez twoich kubków w zlewie. Chcę, żebyś się wyprowadził.
– Aha. I gdzie niby mam pójść? Pod most? – parsknął.
– Nie pod most. Możesz wynająć coś małego. Możemy ci pomóc. Ale nie możesz tu być już jak lokator bez obowiązków.
Milczał przez chwilę. Potem wstał.
– Dobra, widzę, że ci przeszkadzam. To może się faktycznie wyniosę – rzucił oschle i poszedł do siebie.
Poczułam ulgę. Przez chwilę. Bo wiedziałam, że jeszcze nic się tak naprawdę nie zmieniło.
Granice zostały przekroczone
Następnego dnia Michał nawet nie wspomniał o naszej rozmowie. Zachowywał się, jakby jej nie było. Zszedł na śniadanie, zjadł kanapki, wypił kawę i wrócił do siebie, nie mówiąc ani słowa. Przez dwa dni obserwowałam go uważnie. Udawał, że wszystko jest po staremu. I wtedy coś we mnie pękło. Piątek wieczór. Wracamy z mężem ze spaceru. Wchodzę do kuchni, a tam... dramat. Otwarta lodówka, puste opakowania po wędlinie, masło leżące na blacie, nóż z resztkami pasty na stole, jakby ktoś wyszedł w połowie śniadania i zapomniał, że ma ręce.
– Michał! – zawołałam, już nie mogąc się powstrzymać.
– No co?! – odpowiedział z pokoju.
– Co to ma być?! Ty tak zostawiasz kuchnię? Myślisz, że ktoś za tobą posprząta?
Wyszedł z pokoju z miną zbuntowanego nastolatka.
– Przecież miałem zaraz to ogarnąć.
– Nie „miałem”, tylko się ogarnia od razu. Michał, wystarczy. Masz dwa tygodnie. Znajdź sobie pokój, cokolwiek. Pomagaliśmy ci latami, ale koniec. To nie jest już twoje siedlisko. To jest nasz dom.
Patrzył na mnie z niedowierzaniem. Chyba pierwszy raz w życiu usłyszał coś tak stanowczego z moich ust.
– Serio mnie wyrzucacie? Własnego syna?
– Nie wyrzucamy. Dajemy ci szansę, żebyś wreszcie dorósł.
Odszedł bez słowa. A ja wiedziałam, że tym razem naprawdę postawiłam granicę. I że nie mogę się już cofnąć.
Nie było już odwrotu
Minęły dwa tygodnie. Dwa tygodnie pełne napięcia, niedopowiedzeń i wzajemnego omijania się w korytarzu. Michał prawie z nami nie rozmawiał. Słyszeliśmy tylko odgłosy przesuwanych kartonów, skrzypienie jego krzesła, czasem trzask zamykanych drzwi. Żadnych pytań, żadnych wyjaśnień. I w końcu, w sobotni poranek, kiedy wróciliśmy z zakupów, już go nie było. Zostawił puste półki, łóżko niepościelone i zamknięte drzwi do swojego pokoju. Zostawił też klucz na komodzie w przedpokoju – zawiązany na sznurku od bluzy. Nawet się nie pożegnał. I chociaż właśnie tego chciałam, poczułam coś w rodzaju pustki. Jakby zniknął kawałek czegoś, co mimo wszystko było moją codziennością.
– No i stało się – powiedział mój mąż, zdejmując kurtkę. – Nie wróci szybko, to pewne.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na klucz, potem na zamknięte drzwi jego pokoju. Wiedziałam, że mogłam się cofnąć. Mogłam poprosić, żeby został jeszcze chwilę. Ale już nie chciałam. Chciałam, żeby sam odnalazł sens. Sam ugotował sobie obiad, sam zrobił zakupy, sam zapłacił rachunki. Tydzień później napisał wiadomość. Krótką: „Znalazłem pokój. Dziękuję, że mnie zmobilizowaliście. Może coś z tego wyjdzie”. Nie od razu, ale w końcu odpisałam: „Powodzenia. Pamiętaj, że dom zawsze tu jest. Ale nie jako wygodna przystań, tylko jako miejsce, gdzie spotykają się dorośli ludzie”. Bo w końcu zrozumiałam – miłość to też umieć postawić granice. I pozwolić dziecku pójść wreszcie swoją drogą.
Danuta, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po aferach z mężem gnałam w ramiona sąsiada. Pocieszał mnie tak skutecznie, że teraz nie wiem, czyje nasionko noszę”
- „Teściowa dała nam dach nad głową, ale zabrała prywatność. Grzebała w koszu z brudną bielizną, jakby szukała skarbu”
- „Teściowa nazwała mnie leniem przy całej rodzinie. Ale szybko zmieniła śpiewkę, gdy zabrakło jej do pierwszego”