Reklama

– Dlaczego znowu mama mnie nie słucha? Ile razy mówiłam, żeby żadnych słodkości nie dawać? – synowa Ewa podniosła swój ton w nieprzyjemnie piskliwe rejony, a mnie trafił od razu szlag.

Reklama

Że też nie umie się pohamować, że też ośmiela się mi zwracać uwagę i to w taki ordynarny sposób!? Przy moim stole, podczas mojego obiadu, za który nie uraczyła mnie nawet słowem podziękowania! Co za sekutnica! Co za niewychowana zołza! Co za niewyparzona gęba! Słów mi zabrakło już z tego wszystkiego! Miałam ochotę wrzasnąć na nią tak, że by się tylko nogami nakryła, ale zamiast tego nic nie powiedziałam. W środku jednak się we mnie gotowało.

Ale powstrzymałam się, bo jestem w stanie zrobić wszystko, nawet to, dla mojej ukochanej wnusi. Nie będę się wdawać w setną już i zupełnie niepotrzebną dysputę na temat odpowiedniego karmienia dzieci i cukru w ich diecie. Jedna czekoladka jeszcze nikogo nie zabiła. Zamiast dać jej satysfakcję i kolejną okazję do jakichś bezsensownych tyrad, przytuliłam tylko moją Lenusię mocno do siebie i westchnęłam bardzo głośno. Biedne dziecko. Istne fanaberie ta kobieta wyczynia.

Mojej wnusi tylko mi żal

– Pralinka ci smakowała, kochanie? Twoja mama nie musi się tak się strasznie denerwować. Weź sobie jeszcze, weź na potem. Nawet kilka. To dla ciebie. Babcia ci nie żałuje – szeptem do jej uszka świergotałam, bykiem patrząc na bordową z irytacji Dorotkę.

Wyglądała jakby jej zaraz para miała nosem pójść! Co za okropny babsztyl! Jednak cieszyło mnie to trochę, nie powiem. Lenka przytuliła się do mnie, objęła mnie swoimi krągłymi ramionkami i dała mi w polik potężnego buziaka. Kochana dziecina! Czy mój jedyny synek nie mógł sobie wybrać kogoś milszego na połowicę? Jest tak zarozumiała, że aż żal słuchać. Rozmyślałam zmywając naczynia i zbierając talerze z stołu. Przemądrzała, że aż strach. Jak niedawno, kiedy zapytała, czy zamiast odsmażania ziemniaków, nie lepiej by było, gdybym ugotowała wszystkim trochę kaszy gryczanej.

– Taka smażenina to potworna ilość kalorii, wie mama? Ani Miłosz, ani Lenka nie powinni w ogóle tego ruszać. To bardzo niezdrowe. Tyle tego tłuszczu. Że już nie wspomnę o seniorach. O, matko! A ta patelnia też już dawno powinna wylądować w śmietniku! – gadała jak katarynka, choć nikt jej nie prosił.

Kto dał tej smarkatej prawo tak się odzywać i mówić mi, co mam robić? Wychowałam swoje dzieci i wykarmiłam całą rodzinę. Wszyscy są zdrowi i dobrze się mają. Nikt od mojego jedzenia nie umarł. A ta mi tu wyjeżdża z jakimiś morałami. Wiem, co lubi mój synek i wnusia, i co im najbardziej smakuje. Oczywiście i Miłosz, i Lenka ziemniaczki połknęli migusiem i aż się oblizywali.

Zmówili się przeciwko mnie

Ta synowa nie przypadła mi do gustu już na samym początku ich znajomości. Dzięki niej nie było tradycyjnego weselicha, tylko jakieś kretyńskie przyjątko dla nielicznych zaproszonych. Bo nie zaprosili nawet naszego kuzynostwa ze strony cioci Irki, choć razem byliśmy, gdy ich córka brała ślub z synem bogatego biznesmena. Tego od tych znanych reklamowanych dachów. Ani to ładnie, ani w dobrym tonie. Ale Dorocia się uparła.

Dzięki Dorotce właśnie zamiast mieszkać z nami na piętrze, wyprowadzili się do małego wynajmowanego mieszkanka. A ja tłumaczyłam, że dom budowaliśmy z Władkiem też dla nich, dla syna i jego rodziny. Żeby razem móc żyć i być blisko. Wtedy i pomoc jest, i wnuki można przypilnować, a nie… Robiłam im obiady a jakże, opiekowałam się Lenusią, ale marnego podziękowania za to nie usłyszałam. Za to codziennie jakieś strofowania i jakieś dziwne teorie prosto z internetu chyba wyjęte, zwłaszcza o tym, co można, a czego nie można podawać dziecku do jedzenia. Doszło już do takiego absurdu, że synowa wręczyła mi wydrukowany wykaz jakichś fidrygałek, naklejanych obrazeczków i książeczek do kolorowania, które mam niby przynosić zamiast słodkości. Coś podobnego! To w odpowiedzi na to, że powiedziałam, że do mojej Lenki nie przyjdę bez niczego w torbie. To jakaś farsa!

– Ona ma coś z głową, niestety, przykro mi to mówić, ale innego wytłumaczenia nie znajduję. Lenusi mi tylko żal, niczego to biedne dziecko nie może, ani zjeść, ani się pobawić, ani ucieszyć… – opowiadałam mojej koleżance, Stefci, gdy przyszła do mnie na kawkę i kawałek szarlotki.

Od lat zawsze się ze Stefanią wizytowałyśmy po większych zakupach w piątek. Raz ja z moim Władkiem do niej, raz ona u mnie. A to szarlotkę mamy, a to karpatkę, a czasem i same ciasteczka, ale zawsze jest o czym pogadać. I zawsze jest miło i szczerze.

– No, ale Marysiu, to jednak ona matkuje Lence. Babcie są tylko do pomocy. Ona kontroluje wszystko i spoczywa na niej odpowiedzialność za zdrowie i życie nawet własnego dziecka. Nic dziwnego, że tego tak pilnuje. Dziś są inne czasy, nie to co kiedyś. Ja to widzę tak, jeśli potrzebujesz mojej opinii, że jeśli słodkości dziecko nie może jeść, to trzeba ten zakaz szanować. Cukier jednak szkodzi, zwłaszcza małym dzieciom, a i my tyle tego na pewno nie powinniśmy jeść, ile jemy… – ciągnęła niewzruszona nakładając mi znowu solidną porcję ciasta na talerzyk.

Trafił mnie znowu szlag na te słowa, ale i teraz jakoś się opanowałam. Choć z trudem mi to przyszło.

– Twoim zdaniem robię krzywdę własnej wnusi, to masz na myśli? – spytałam chłodno. – Stefciu, nie obraź się, ale nie myślałam, że tak mnie potraktujesz i nie weźmiesz w obronę przed tą moją synową, która, każdy to powie, okropnie się zachowuje. Czas już kończyć chyba to nasze i tak już przedłużające się spotkanie.

Chcieli mnie złośliwie ukarać

Nie mogłam się uspokoić po tym, co mi ta moja koleżanka powiedziała. Ja? Ja krzywdzę moją wnuczkę? Kocham ją najbardziej na świecie i wszystko bym dla niej zrobiła. Lenusia może i jest kraglutka, ale to przecież dziecko. Z tego się wyrasta. Poza tym wiadomo, że lepiej mieć rumiane pełne policzki, niż zapadnięte. Synowa plecie trzy po trzy, ale żeby i Stefania opowiadała takie dyrdymały to już naprawdę… Koniec świata!

Był piątek, a za chwilę miał być nasz tradycyjny niedzielny obiadek i spotkanie rodzinne z tej okazji. Uwielbiałam te niedziele i rodzinne biesiadowanie. I choćby nie wiem co się działo rosół musiał być na stole i porządne drugie danie z mięsem, a na deser oczywiście coś pysznego. Nie chciałam już pamiętać o tych wszystkich przykrych rzeczach, które mnie ostatnio spotkały i jak zostałam źle potraktowana przez najbliższą (!) przyjaciółkę, więc zaczęłam myśleć, co przygotuję na niedzielę. Domowe kluski muszą być do rosołu, bezdyskusyjnie. Ale co będzie na drugie? Zrobić schabowego z kością czy może dewolaja? Do tego tłuczone ziemniaki albo może… Dawno nie było pyz. Na deserek może ciasto czekoladowe, ewentualnie to modne ciasto, co wygląda jak mech? Raz już je robiłam... Nie mogłam się zdecydować, więc zadzwoniłam do syna. Przy okazji dowiem się, jak moja Lenusia się miewa.

– Mama, nie gniewaj się, ale nie będzie nas na niedzielnym obiedzie – powiedział mi mój rodzony syn, gdy wreszcie odebrał za piątym chyba razem.

– A co? Chcecie gdzieś wyjechać na weekend? – dociekałam.

Miłosz jednak odpowiadał wymijająco, że niby będą coś załatwiać, że Lenka kaszle, więc może jakaś infekcja… Wierzyć mi się coś nie chciało i widziałam, że coś kręci. Władek też nigdy nie umiał skłamać przede mną. Od razu wiedziałam, że coś się święci.

– Dobra, mama, nie będę już ściemniał, mówię jak jest – wysapał, gdy go trochę przycisnęłam. – Dorota uważa… A ja razem z nią, że musimy na jakiś czas zrezygnować z niedzielnych obiadów u ciebie. Zapraszamy was do nas i prosimy kolejny raz, żebyś uszanowała to, co mówimy, jeśli chodzi o dietę Leny. Już tyle razy mówiliśmy ci o tych słodyczach, a ty kompletnie nic sobie z tego nie robisz. Nasza lekarka mówi, że…

– Co ty wygadujesz, synku?! Jaka lekarka!? Mów, czy to twoja żona to wszystko wymyśliła i kazała ci tak mówić? Chce się na mnie zemścić, czy o co jej chodzi? – nie wytrzymałam i wygarnęłam wszystko, co mi leżało na wątrobie. Cała trzęsłam się jak osika. – Czy ona w ogóle umie gotować? Oprócz tego tofu, leczo i jakichś tam sałatek, nie potrafi zupełnie nic! – wrzasnęłam niemal. – A te sałatki to bez smaku żadnego! I ta kobieta chce mnie pouczać, jak ja mam karmić swoich bliskich? Gotuję całe moje życie, od serca i nic się nigdy nikomu nie stało!

– No gotujesz, mama – cicho odpowiedział mi na to wszystko. – Ale wiesz… mnie to jednak trochę nie wyszło na zdrowie. I ojcu niestety też. Tata nie daje rady wejść po schodach, a ja… sama wiesz. Nie jestem okazem zdrowia i tężyzny fizycznej. Nie mam jeszcze czterdziestu lat, a czuję się jakbym miał sześćdziesiąt co najmniej… I dlatego musieliśmy się wyprowadzić, żebym mógł wreszcie wdrożyć jakieś zdrowe nawyki...

Nie mogłam tego już dłużej słuchać. Rozłączyłam się bez słowa.

Nie mogłam się uspokoić

– Co się dzieje? – zapytał nieśmiało Władek, który akurat stanął w drzwiach i sapiąc umościł się w fotelu.

– Oszaleję zaraz! Ta Dorota mnie wykończy! Ona mnie obgaduje przed wszystkimi. Gada jakieś bzdury! – wyrzuciłam wszystko z siebie – Nie będzie ich na niedzielnym obiedzie. Miłosz twierdzi, że przeze mnie ma problemy ze zdrowiem i że szkodzę Lence! Że przeze mnie ty też źle się czujesz na stare lata… – prawie się rozpłakałam.

– Uspokój się, kochanie – próbował mnie jakoś okiełznać i tę moją złość. – Musisz jednak przyznać, że naszej rodzinie z pewnością nie zaszkodziłoby jedzenie mniejszych porcji oraz więcej warzyw. Od zawsze to chcemy wprowadzić i od zawsze nam jakoś nie wychodzi. Gotujesz najlepiej na świecie, jesteś wybitną kucharką, twoje dania są przepyszne, ale…

– I ty Brutusie, przeciwko mnie? – zajęczałam. – Od zawsze domagałeś się swoich ulubionych dań mięsnych i mącznych, a jak tylko chciałam coś nowego wprowadzić to kręciłeś nosem, że nie będziesz jadł zieleniny, bo nie jesteś królikiem. A teraz, co?

Nie czekałam nawet co odpowie, tylko wyszłam i poczłapałam do swojego pokoju. Usiadłam na łóżku i już sama nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Zaczęłam porządkować na półkach w szafie. To zawsze dobrze mi robiło na jakieś zmartwienia. Oczyszczało umysł i zajmowało ręce. Tak było i teraz. Złość powoli ze mnie uchodziła i byłam jeszcze trochę tym wszystkim przybita, ale powoli zaczęły do mnie dochodzić pewne rzeczy.

Myślałam, że odrzucają moją miłość

Zrobiłam sobie herbatkę owocową i zaczęłam przeglądać nasz rodzinny album. Długo przyglądałam się naszym zdjęciom. Byliśmy na niektórych bardzo szczęśliwi, a przynajmniej tak mi się wydawało. A potem się rozpłakałam. Bo teraz dopiero widziałam, że nie we wszystkim miałam rację. Że bałam się, że ktoś mi coś odbiera, że robi mi na złość, a tak wcale chyba nie było. Moje gotowanie i moje dania są jak moje serce. Wkładałam w nie całą swoją miłość do bliskich. I bolało mnie jak ktoś to odrzucał, bo to tak jakby odrzucał moją miłość. I mnie. Nie wiem, czy nie było za późno na wielkie zmiany, ale zrobiłam jedno postanowienie. Od dziś małymi kroczkami będziemy jeść więcej warzyw, a mniej mięsa i węglowodanów. Powolutku. Na pewno nikomu to nie zaszkodzi. I chyba muszę… przeprosić Dorotę.

Maria, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama